Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cztery wesela.pdf/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pan młody chodził, smutne widać myśli snuły mu się po głowie. Był to ten sam ganek — taki sam wieczór. Obraz przeszłéj żony, okropnego jéj zgonu przychodził mu na pamięć z najdrobniejszemi szczegółami. Upior go ścigał. Siadł na ławce, otarł z potu czoło i westchnął.
Julja wbiegła na ganek, porwała go za rękę, zawołała.
— No! jedźmy!
Pojechali. Noc czarna, cicha, straszna była — o trzy kroki trudno drogę rozeznać. Mijali miejsce, w którém pies wściekły tak Julją przestraszył. Ona wychyliła nieco głowę, spójrzała w ciemności, i nic nie zobaczyła prócz drzew czarnych stojących na jaśniejszém nieco niebie zachodu. Pocichu się rozśmiała wspomnieniom, turkot kół, szum lasu zagłuszył śmiéch, ciemność zasłoniła go przed oczyma męża. Po uśmiéchu westchnienie, westchnęła wspomnieniem téj chwili, chwil późniejszych, nadziei przyszłości. — Wiatr poniosł westchnienie, jak uśmiéch wprzódy. Minęli lasek, jechali długo, psy zaszczekały, światełka zajaśniały w oddaleniu — byli blizko wsi Leszczynki. Przed wsią stał kościołek, w koło kościołka był smętarz, na