Przejdź do zawartości

Czarne skrzydła/Lenora/Kostrynie/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


5.
DOBRE ORZECHY

O godzinie pierwszej wyjechał dyrektor Kostryń z huty Katarzyny do Rady Kopalń i Hut. Można było przejść ten kawałek piechotą, lepiej jednak, by mieszkańcy Osady i wszelakie miejscowe czynniki widziały swoich potentatów przejeżdżających normalnie przez miasto.
Mijając prywatny park, dostępny jedynie dla najwyższych członków dyrekcji, spostrzegł Kostryń za szeregami brązowych australijskich buków Zuzę, która grała na placu tennisowym z Coeurem.
Przejazd wzdłuż parku trwał około pięciu sekund. W czasie tych pięciu sekund przeżył dyrektor Kostryń więcej, niż mógł ogarnąć.
Zuza w tył pochylona. Jej głowa w słońcu... Moja córka... Wiadome od samego początku, nic z tego nie wynika, a jednak wszystko trwa w tej myśli, jak w świetle.
Przechylił się na poduszkach samochodu i oddał ukłon Kozie, który tkwił przed sztachetami parku.
Sekretarz okręgowy, redaktor, wielbiciel Zuzy. Swego czasu pękali w domu ze śmiechu, gdy im pokazywała płomienne anonimy Kozy. Stał w całym tłumie biedaków. Nie wiadomo skąd brało się ich w mieście coraz więcej. Mimo, że byli obszarpani, zieleni z głodu, mnożyli się ciągle. Bezrobotni. Czemuż nie szli na wieś? Nie najedzą się przecie widokiem Zuzy grającej w tennisa.
Całe balaski od jednej strony do drugiej oblepione były włóczęgami.
Do niedawna doświadczał Kostryń na widok tego tennisa wcale zabawnych uczuć. Wszystko służyć musiało w Osadzie Francuzowi, on sam jednak w godzinach południowych, przy sprzyjającej pogodzie służył Zuzie. Dla ruchu, higieny i zdrowia. Dziś już nie można było cieszyć się tą myślą. Któż wie czy zdrowia Zuzy nie rozwija Coeur dla siebie!?...
Kostryń odetchnął z ulgą, gdy wydostali się na ulicę Przemysłową, t. j. Rady Kopalń i Hut. Jechał tam, by po prostu nasiąknąć inną atmosferą. Atmosferę Rady bardzo lubił. Oddychało się tam całkiem innym powietrzem.
Powietrzem ładu: wszędzie dużo zielonego sukna, w sali konferencyjnej mnóstwo fachowych pism. Nie czytał ich nigdy. Kiedyś wszakże sam pisał pracę o przewietrzaniu kopalń. Sprawiało mu przyjemność, że teraz inni piszą, że mimo wszystko, nie ustało to na świecie.
Gdy przechodził przez pokoje, referenci wstawali z szacunkiem. Rozsiadłszy się w gabinecie dyrektorów zadzwonił na sekretarza. Sekretarz, wymarzony. Szlachcic, dla Francuzów miał „de“ na wizytówkach, nawrócony socjalista. Przy tym blondyn piastowski, godny, jak z Matejki. Kostryń zawsze lubił blondynów, od czasu Coeura brunetów wogóle nie znosił. Knote była szatynką.
Sekretarz R. K. i H. Junosza-Skierski. Taki właśnie typ powinien był ożenić się ze Stanisławą. Piękny. Zuza mówiła o nim: rzeźba posmarowana masłem.
Pan Skierski wszedł, skłonił się taktownie. Kostryń spytał, czy nie nadeszło pismo z naprzeciwka? Ze Związku. Co do ustanowienia terminu w sprawie nowej Umowy. Wiedział, że nie mogło nadejść, skoro dziś po południu rozmawiają we dwóch z Drążkiem.
Pan Skierski zmarszczył uważnie złote brwi i po namyśle odpowiedział: — Nie nadeszło.
Kostryń został sam. Zapalił papierosa (pierwszy od śniadania). Rozmyślał jeszcze nad sensem zakończenia listu: King of England?
Przez okno widać było fasadę Ludowego Domu i tłumy bezrobotnych. Kostryń wiedział, że nie mają na co czekać.
A można było i tych ludzi uszczęśliwić i samemu skorzystać! Podwinął nogi na fotelu, jak do drzemki. Można było wyjednać od rządu kredyty, w wysokości sum, rozdawanych tym ludziom. Dać im pracę. A potem zniżyć stawki swoim robotnikom, dla wyrównania....
Myślał o tym, i o swoim planie: Drążkowi przyobiecać zaniechanie kroków w sprawie opłaty podatków. Przedsiębiorstwo mogło podatki te płacić tu, a mogło w centrali, w Warszawie. Jak będą wyglądały fundusze gminy, a co za tym idzie budowa Domu Ludowego, gdy zapłacimy nie tu, a w Warszawie?
Związać Drążka, czyli socjalistów, potem dopiero skompromitować wszystkich aferą młodego Mieniewskiego. Czyż na rynku warszawskim w sferach wielkiego przemysłu nie mógłby się był Kostryń wybić znacznie lepiej, gdyby nie leader Mieniewski?!
Myślał o bezrobotnych, o Mieniewskim, jeszcze o Skierskim, o musze, która brzęczała na parapecie okna, nawet o wodzie w karafce.
Gdy nagle spojrzał na kalendarz: termin następnego posiedzenia Rady. Kostryń występował tu, poufnie, jako pełnomocnik Coeura. Inni dyrektorzy jako pełnomocnicy swoich „Coeurów“. Żarli się, zwykle, do samego rana, potem jechać trzeba było, a raczej iść, po kryjomu do samotnej willi i przed łóżkiem mocodawcy swego zdawać sprawę.
Kostryń brzydził się Coeura fizycznie. Uważał już od dawna, że wątpliwy Francuz śmierdzi nadmierną perfumą. On i jego sypialnia, i wszystko, jak dom publiczny.
Wstał, pogłaskał litościwie fotel i odjechał. Na rogu w owocarni kupił świeżych orzechów włoskich. Do czarnej kawy po obiedzie. Półtora kilo. Były ogromne.
Paczka, owiązana czerwonym sznureczkiem, zmieniła niespodzianie cały bieg myśli dyrektora. Roztkliwił się: kupił to przecie dla nich, dla domu.
Krocząc pod górę czerwonym dywanem, odczuwał naprzód wszystko, co go w mieszkaniu czeka. Siedm pokoi, przedpokój, kuchnia, łazienka, wszystko to istniało obiektywnie, a jednak co dzień wyrastało na nowo, jakby z marzenia.
Moje jarzmo — pomyślał w połowie schodów. Surowa nazwa była tylko pozorem. Kostryń rozumiał, że rodzina stanowi jego jedyne szczęście. Dość ciche, może nawet nie wesołe, ale to nieprawda, by szczęście musiało zawsze dygotać z radości.
Jednego nie lubił u siebie: drzwi wejściowych. Zamykały się tak osobliwie, że nie wiedzącemu klamka przygniatała ręce. Ojciec dyrektora za ostatniej bytności przygniótł sobie tu palce i żałośnie zapiszczał.
Kostryń puścił wtedy co prędzej klamkę, w szparze ukazały się trzy drżące palce, chciał opatrzeć, ale ojczysko machnęło ręką, poszło i więcej już się nie widzieli w życiu. Od tego czasu mijał dyrektor owe drzwi szybko, by idiotyczny incydent nie odezwał się w pamięci.
Zuza przebierała się u siebie, na biurku poczta, nic ciekawego dzisiaj; przechodząc do łazienki poczuł z przyjemnością pomidory, wieprzowinę, w każdym razie na pewno racuszki z jabłkami.
W jadalni trafiła dyrektora myśl, której, ku własnemu przerażeniu, ucieszył się niepomiernie: dopiero, gdy Zuza wyjdzie za Coeura, można będzie czuć się w tym mieszkaniu jak u siebie w domu. Któż odważy się wymówić posadę teściowi?
Zabronił sobie myśleć o tych sprawach. Usiadł na swym tradycyjnym miejscu przy stole i układał w piramidę orzechy. Na wyprawowej salaterce żony. Ileż to sensu w takim zwykłym owocu? Zaśniedziała skorupa, a tyle soku i świeżości w białych toczonych chrząstkach! Przypomniały się dyrektorowi małe uszy Knote, w przedpokoju odezwał się podwójny dzwonek Stanisławy.
Weszła, pocałowała męża w czoło. Zaraz powiało po jadalni podniosłą bladością jesieni. Jak gdyby przez twarz Stanisławy, białą i piękną, burza przed chwilą przeszła zostawiając w pociągłych rysach wyraz nieśmiałego zdumienia.
Twarz taka i postawa winna raczej znajdować się w muzeum, niż rozlewać pomidorową zupę na talerze.
Weszła Zuza. Kostryń zaczął klaskać w dłonie, robił śmieszne miny, jakby miała wciąż jeszcze cztery lata.
— Widziałem dzisiaj twego Kozę! — Zwracał się do córki, patrząc w bok, w kąt, na jakikolwiek przedmiot obojętny.
Wzruszyła ramionami.
— Graliście dziś w tennisa?
Nic nie odpowiedziała.
— Dobre orzechy przyniosłem, prawda?
Podniósłszy oczy znad talerza patrzyła na ojca obojętnie wielkimi, zielonymi źrenicami w głąb jego wyłupiastych oczu, jak się patrzy w daleką perspektywę kolejowego toru.
Kostryń przestraszył się, na szczęście Stanisława zaczęła mówić o swej bibliotece. Biblioteka imienia Staszica, założona dobroczynnie przez panią dyrektorową gwoli podniesienia ducha pracowników i ludności.
Ruch wzmógł się lam obecnie w trójnasób. Zachodzi tylko obawa, czy ów ruch nie wróży nowej zawieruchy? Zawsze przed gwałtowniejszymi awanturami urzędnicy na dowód lojalności zaczynają pilnie wypożyczać książki.
— Mnie to nie zraża, bynajmniej — potrząsała głową — postanowiłam rzecz doprowadzić do końca.
— Do jakiego końca? — przerwał Kostryń.
Umilkli. Czuł na sobie długie, przenikliwe spojrzenie córki. Rysy jej uroczej twarzyczki rozchylał uśmiech grzeczny, lecz obojętny. Nagle, Zuza odłożywszy nóż i widelec rzekła:
— Knote już drugi dzień nie przychodzi wcale. Może chora?
Wydało się Kostryniowi, że córka patrzy na niego opuszczając domyślnie w dół lewą powiekę.
— Knote chora? — podchwycił leniwie. — Nie sądzę. Była dziś rano u mnie, w hucie.
Po wargach Zuzy przeleciał wąski uśmiech, jak gdyby światło przesunęło się po nich i zgasło.
— No, więc przychodzi do ciebie, a u nas opuszcza masaże.
— Ba, któż mógł wiedzieć! — Następne zdania poleciały Kostrynowi z ust płynnie, ślisko, bez jednego przestanku: — O tych biednych ludziach nic nie wie się, właściwie. Chodzą po naszym domu, wnikają wszędzie, ale co myślą?
Odczekał, aż służąca obniesie półmisek. Pragnął dodać potem jeszcze parę słów prawdy o biednej Knote, gdy Zuza, z racuszkiem na widelcu, odrzekła: — Powinno się ją za mąż wydać.
Kostryń pochylił głowę nad talerzem, by ukryć rumieńce.
— Miała już przecie męża — przypomniał sobie. Nie pamiętasz Knotego? Ten felczer? Znakomity felczer. I bardzo dzielny człowiek. Widać nie spodobało mu się, no i umarł.
Powtórzył parę razy, za szóstym śmiać się zaczął, cierpliwie, póki wreszcie Zuza nie przywtórzyła.
Kawę i tacę z orzechami zabrali do salonu. Kostryń usiadł na swoim miejscu pod parawanem z pierścionków od cygar. Łupał skorupy dziadkiem, obierał cząstki starannie z miękkiej skóry i żuł pilnie. Czyżby Zuza domyślała się stosunku z masażystką? Przeraził się tej prostej myśl: córka mogła go szantażować za pomocą Knote...
— Czy trzeba odsiadywać czarną kawę? — Zuza wstała, niestety, już było za późno... Kostryń schował głowę w ramiona, gdy rozległy się pierwsze słowa uroczystego tenora żony.
Pani Stanisława wyliczyła cały szereg faktów niedwuznacznych chyba, jeżeli chodzi o towarzyski stosunek Coeura do panny na wydaniu.
— Sami chcieliście, bym grała w tennisa — krzyknęła Zuza.
— Grasz w tennisa, jak ojciec grywa z nim kwartety, to całkiem zrozumiałe. Jest szereg innych, oderwanych faktów....
— Jakich? Proszę powiedzieć, jakich?! — Zuzanna raz jeszcze sprawdziła wszystko w myśli od początku, aż po dzień dzisiejszy. Żadnego listu, świstka... Nic nie mogli wiedzieć. Patrzyła im w oczy prawdomównie.
Pani Stanisława szukała bezradnie w pamięci.
— Bardzo trudno mówić mi o tym, jako matce. Otóż, pewne spojrzenia. Uśmiechy. Pewne słowa francuskie, nowe, których my tu naogół nie znamy. Pewne familarności... Sądzę, że pan dyrektor Coeur zdobył sobie do tego jakieś prawa. A zatem, że nosi się z jakimiś zamiarami. Że je ma. A zatem. —
Zuza zaniosła się śmiechem, który przestraszył Kostrynia. Śmiech ów ślizgał się po twarzy błyskami jasności, nie rodząc prawie dźwięku.
— Macie dziwne pomysły. Wstrętne — krzyknęła nagle Zuza tupiąc nogą. — Wstrętne! Bo już, jeżeli chodzi o jakieś fakty, to wydawało mi się, że jest wprost przeciwnie! Że to raczej pan Coeur chce mamę otoczyć, czy też otacza względami. Że mama właśnie, sądząc z pewnych familiarności... W każdym razie mnie nigdy pan Coeur medalionem nie nazywa!
Pani Stanisławie odjęło mowę. Dopiero po chwili jęła dowodzić drżącym głosem, że każdej chwili może mężowi spojrzeć w oczy, bez drgnienia powiek. Czy była szczęśliwą w życiu, czy nie, to nikogo nie obchodzi. Przeświadczenie o tym zabierze ze sobą do grobu. Nie przeżyła jednak jednej chwili, z której nie mogłaby zdać otwarcie rachunku!...
Rozpłakała się. Nie marszcząc twarzy, łzami, które z pogodnych jej oczu płynęły równo jak ze źródła.
— Ja też mogę wam śmiało patrzeć w oczy — krzyknęła Zuza. — Więc skąd wogóle te wariackie pomysły? Wyższa polityka? Sprzedać mnie może chcecie?!
— Ależ nie, ależ nie. — Radość napełniła Kostrynia. Więc Zuza nie chce Coeura!!!
Pochylił głowę nisko nad talerzem i znów żując orzechy zaczął mimo woli przypominać pewne rzeczy. Rzeczy, o których wszyscy tu zresztą wiedzieli. Rzeczy głośne, będące publiczną tajemnicą. O pochodzeniu Coeura, chociażby. Niezmiernie pono, marnym pochodzeniu. Ze stróżów, czy konsjerżów, coś jakby, dajmy na to, z naszych Supernaków. I wogóle, potworna mieszanina! Matka Francuzka, ojciec wyspiarz niemiecki, czy też Holender, czy inne jakieś licho. Nie mówiąc już o inżynierstwie Francuza, o którym lepiej w ogóle nie myśleć. Nie mówiąc też, oczywiście, o jego przeszłości... Spod nasuniętych brwi popatrzył Kostryń na córkę. Siedziała nieruchomo.
— Więc nie chcecie tego małżeństwa? — rozległ się nagle jej głos wyraźny.
— A ty? — szepnął Kostryń. Mówił cicho, podstępnie, jak gdyby kusił, czy sam namawiał córkę — A ty?
— To ja się pytam teraz! Chcecie, bym za niego wyszła, czy nie chcecie?
Czyż w stosunku do Coeura mógł Kostryń cokolwiek postanowić?! Dreszcz wstrząsnął dyrektorem. — Nie jest to — rzekł na koniec — zależne od nas...
Zuza syknęła przeciągle. Wszyscy troje umilkli. Po czym nagle śmiech Zuzanny. Wysoki, lekki, jakże obrażający!
— No, bo jakże? Koledzy tatusia pozajmowali całkiem inne stanowiska. Nie mieszkają w siedmiu pokojach! W całych willach. Karśnicki, Olech. Biorą w dolarach! I jak koło nich chodzi kapitał zagraniczny! A wy? Chcieliście i nie umieliście. Czy może być coś nudniejszego?!
Wziąwszy z tacy orzecha, już za chwilę upuściła go niedbale na podłogę. I znów ten śmiech wysoki, lekki. Wyszła zamykając dokładnie drzwi za sobą.
— Chcę być sam — warknął Kostryń z kanapy.
Gdy został sam, przyłożył głowę do oparcia i zapłakał. Ani łezkami czerwonymi, ani ciurkiem nerwowym. Zapłakał szczerymi łzami.
— Nie mam pieniędzy — rzęził lepiąc wargi do zimnego szkła na parawanie z pierścionków od cygar — nie mam pieniędzy.
Zasnął w ciężkiej rozpaczy, z której obudziły go niespodzianie czyjeś ostrożne kroki.
— Kto tu?!
W otwartych drzwiach salonu chwiała się ciężka postać.
— Kto tu?
— Meldowałem się przecie. Geometra Falkiewicz. — Zwalista postać minąwszy drzwi toczyć się jęła naprzód wzdłuż dywanu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.