Przejdź do zawartości

Czarne skrzydła/Lenora/Kostrynie/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


6.
W CHARAKTERZE PRYWATNYM...

— Pan Falkiewicz? Dobry wieczór panu — jęknął Kostryń z kanapy. — Pozwoli pan, że nie zapalę światła. Mam zmęczone oczy.
— Jeszcze widno — odpowiedział sennym głosem geometra. — Całkiem dobrze rozpoznaję pana dyrektora na kanapie. Tak. Przepraszam za śmiałość. Za nieproszoną wizytę. Nigdy przecież nie bywałem u państwa w charakterze prywatnym.
Zdania te wyłaniały się równomiernie, bez intonacji. Kostryń nie słuchał. Cóż go mogła obchodzić ta gadanina? Za parę minut musiał widzieć się z Drążkiem. Z żałosnym wyrzutem spojrzał na orzecha, leżącego pod fortepianem.
— Czterdzieści lat pracuję w naszym Towarzystwie. Tu młodość moja upłynęła, tu przeszedł wiek dojrzały. — Geometra wyciągnął przed siebie ręce. — Tu młodość, tu wiek dojrzały, tu starość nadchodzi... —
— Tak — ziewnął Kostryń — wszyscy życie tu kładziemy. Niech pan siada.
Geometra wgłębił się w oparcie krzesła, rozstawił nogi, umieścił wygodnie brzuch pomiędzy stołem a kolanami i umilkł. Mogło się zdawać, że zasnął. Jak to układał sobie niedawno jeszcze, tu na schodach, a jak inaczej układało się teraz?! Krocząc schodami zaczynał rozmowę w następujący sposób: — Jesteśmy stare, biedne świnie. Świnie. Ale rozumiesz, kochany dyrektorze, odrobina uczciwości, która nam pozostała, obowiązuje?!
Zamiast tego wszystkiego Falkiewicz zerwał się z krzesła i ryknął gęstym, bawolim głosem: — Czterdzieści lat pracuję tu uczciwie!!
— Niech się pan uspokoi. — Kostryń bryznął łezkami do chusteczki. Widocznie redukują Falkiewicza, pomyślał. Wypłacą trzymiesięczną pensję i wyrzucą. Stary już może trochę ciężki, ale dobry jeszcze geometra. Czterdzieści lat. Wszystko jedno w końcu.
— Przyszedłem po poradę — jęczał Falkiewicz. — Obiecują mi w Szkole Sztygarów miejsce nauczyciela. Jest to, w każdym razie, posada rządowa. Co mam robić? Coby mi pan dyrektor radził? Na „Erazmie“, po czterdziestu latach, boję się ewentualnie, czy już nie zawadzam? Spoczywa tu przecież na mnie wielka odpowiedzialność.
Kostryń zwinął się na kanapie i nastawił uszu. Poważne, groźne słowo odpowiedzialność. — Wszyscy ponosimy odpowiedzialność — zaskrzeczał. — Wszyscy. Odpowiedzialność to beczka Danaid, wiadome rzeczy. Do czego pan prowadzi?
— Do czego prowadzę? — Już szła, już szła, przenikała ściany i zapory ta prawda! Uczciwa prawda... Falkiewicz czuł ją w piersiach i w gęstych kroplach potu na całym ciele. Ale szkoda było wyrzucać ją z siebie, wyrzucać i wydawać, i wypowiadać marnymi ustami. Rzekł obcym sobie, marzycielskim głosem:
— Przepraszam. Zdaje się piękne mebelki. Mahoń. Brązy. Fortepian. Obrazy. Zapewne portrety rodzinne. Przodkowie. Całe mieszkanie pewno bardzo dogodne. Należy się to na tym stanowisku. Pan Coeur, cudzoziemiec, za nic nie odpowiada, nic nie podpisuje, ale pan podpisuje i za wszystko odpowiada. Przed ludźmi, przed prawem. Należy się więc za to, choć trochę zbytku. Rzecz zrozumiała.
Kostryń przesiadł się na kanapie, Falkiewicz mówił coraz prędzej, tak cicho, że słowa niedosłyszalnie prawie wnikały w mrok:
— Dziś obkładamy ludźmi drugi poziom, jest dobrze, nikomu nic do tego, jutro pole zachodnie, jest dobrze, nikomu nic do tego, źle wietrzymy kopalnię, nikomu nic do tego. Ale gdy jutro obłożymy poziom trzeci...
Słowa „poziom trzeci“ wyleciały z ust Falkiewicza świszcząc przeciągle. Dyrektor i geometra zerwali się na równe nogi. Kostryń skulił ramiona, zacisnął oczy, pod powiekami rozsnuł mu się czarny motek kątów, linij, kół, cały plan trzeciego poziomu...
— Jesteśmy przecie zawsze o milimetr — szeptał Falkiewicz — o milimetr od nieszczęścia. Przebitka do starych ogni... Milimetr, może dwa, może trzy. Może dwa?...
Wiedział, że teraz powie dyrektorowi, nieodwołalnie: trzeci poziom na wschód od pochylni A, przy ósmym chodniku... Jest tam błąd na nowym planie! Naniesione dobrze z dawnych, ale Coeur przesunął na planie granicę starych ogni o dwa milimetry, potem przesłał do zatwierdzenia i przyjąć kazał poprawkę Kostryniowi. Może trzy milimetry, może dwa, dwa, czy trzy: liczby jęły się huśtać w górę, w dół, równoważyć się, spychać, strącać...
— Więc o co panu chodzi?! — Kostryń zapomniał nagle o Falkiewiczu i o wszystkich planach. Doszedł, dobrnął pamięcią, że Zuza używała tych samych perfum... Wstrętnych perfum Coeura!!!
— O milimetr, panie dyrektorze! Jeden, czy może dwa?... Odpowiedzialność pańska! Niech to będzie w porządku!! — Geometra pchał się na Kostrynia, przesuwał niemal mokrymi wargami po kosmatych uszach, lecz prawda, prawda istotna obydwóm utkwiła w gardle...
Donieść, rzucić cień na Francuza, to przecież wylecieć z kopalni?! Któż miał się pierwszy odważyć? W szarej ciemności gabinetu, dyszący zbliska, patrzyli sobie w oczy przerażeni, zarazem pełni bezsilnej nienawiści.
— Czterdzieści lat pracuję tu uczciwie — zaryczał Falkiewicz — czterdzieści lat!
— Odczep się pan! — Kostryń chwycił oburącz krawatkę Falkiewicza. — Piwem od pana jedzie. Przychodzisz pan pijany do swego dyrektora?! Pijak!
— Pan oglądał te plany, dyrektorze, wszystkie uzyskały pański podpis. Rzecz oczywista. Ale — Falkiewicz zakrył twarz dłońmi, podniósł w górę ramiona, jakby w oczekiwaniu natychmiastowego ciosu.
— Proszę nie zawracać głowy, panie markszejderze! Chyba sam wiem, co podpisuję!!!
W świetle przedpokoju przypomniał sobie Kostryń, że Coeur dawał przecie raz jakieś perfumy obu paniom. Po swym powrocie z Francji. Więc nic, więc to nic złego, że Zuza pachnie Coeur‘em, skoro ma te same perfumy. Kostryń ucieszył się tak niezmiernie, że starego Falkiewicza pogłaskał po głowie i sam mu podał palto.
Auto czekało pod bramą. Geometra pomógł wsiąść dyrektorowi. Wieczór zapadał szybko, od strony huty wiało przez ulicę ciemnym, sinym tumanem.
— Ja wiem, czego panu brak — zaśmiał się Kostryń okrywając nogi skórzanym fartuchem. — Musi się pan ożenić.
Falkiewicz zdjął kapelusz.
— I mam dla pana żonę. Zacna, dzielna kobieta. Wdowa po felczerze. Pani Knote...
Geometra zatoczył się pod mur, fala czarnego dymu zjeżyła mu polepione włosy, Kostryń bryznął łezkami, samochód ruszył naprzód.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.