Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przenikała ściany i zapory ta prawda! Uczciwa prawda... Falkiewicz czuł ją w piersiach i w gęstych kroplach potu na całym ciele. Ale szkoda było wyrzucać ją z siebie, wyrzucać i wydawać, i wypowiadać marnymi ustami. Rzekł obcym sobie, marzycielskim głosem:
— Przepraszam. Zdaje się piękne mebelki. Mahoń. Brązy. Fortepian. Obrazy. Zapewne portrety rodzinne. Przodkowie. Całe mieszkanie pewno bardzo dogodne. Należy się to na tym stanowisku. Pan Coeur, cudziemiec, za nic nie odpowiada, nic nie podpisuje, ale pan podpisuje i za wszystko odpowiada. Przed ludźmi, przed prawem. Należy się więc za to, choć trochę zbytku. Rzecz zrozumiała.
Kostryń przesiadł się na kanapie, Falkiewicz mówił coraz prędzej, tak cicho, że słowa niedosłyszalnie prawie wnikały w mrok:
— Dziś obkładamy ludźmi drugi poziom, jest dobrze, nikomu nic do tego, jutro pole zachodnie, jest dobrze, nikomu nic do tego, źle wietrzymy kopalnię, nikomu nic do tego. Ale gdy jutro obłożymy poziom trzeci...
Słowa „poziom trzeci“ wyleciały z ust Falkiewicza świszcząc przeciągle. Dyrektor i geometra zerwali się na równe nogi. Kostryń skulił ramiona, zacisnął oczy, pod powiekami rozsnuł mu się czarny motek kątów, linij, kół, cały plan trzeciego poziomu...
— Jesteśmy przecie zawsze o milimetr — szeptał Falkiewicz — o milimetr od nieszczęścia. Przebitka do starych ogni... Milimetr, może dwa, może trzy. Może dwa?...