Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wiedział, że teraz powie dyrektorowi, nieodwołalnie: trzeci poziom na wschód od pochylni A, przy ósmym chodniku... Jest tam błąd na nowym planie! Naniesione dobrze z dawnych, ale Coeur przesunął na planie granicę starych ogni o dwa milimetry, potem przesłał do zatwierdzenia i przyjąć kazał poprawkę Kostryniowi. Może trzy milimetry, może dwa, dwa, czy trzy: liczby jęły się huśtać w górę, w dół, równoważyć się, spychać, strącać...
— Więc o co panu chodzi?! — Kostryń zapomniał nagle o Falkiewiczu i o wszystkich planach. Doszedł, dobrnął pamięcią, że Zuza używała tych samych perfum... Wstrętnych perfum Coeura!!!
— O milimetr, panie dyrektorze! Jeden, czy może dwa?... Odpowiedzialność pańska! Niech to będzie w porządku!! — Geometra pchał się na Kostrynia, przesuwał niemal mokrymi wargami po kosmatych uszach, lecz prawda, prawda istotna obydwóm utkwiła w gardle...
Donieść, rzucić cień na Francuza, to przecież wylecieć z kopalni?! Któż miał się pierwszy odważyć? W szarej ciemności gabinetu, dyszący zbliska, patrzyli sobie w oczy przerażeni, zarazem pełni bezsilnej nienawiści.
— Czterdzieści lat pracuję tu uczciwie — zaryczał Falkiewicz — czterdzieści lat!
— Odczep się pan! — Kostryń chwycił oburącz krawatkę Falkiewicza. — Piwem od pana jedzie. Przychodzisz pan pijany do swego dyrektora?! Pijak!
— Pan oglądał te plany, dyrektorze, wszystkie uzyskały pański podpis. Rzecz oczywista. Ale — Fal-