Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No, bo jakże? Koledzy tatusia pozajmowali całkiem inne stanowiska. Nie mieszkają w siedmiu pokojach! W całych willach. Karśnicki, Olech. Biorą w dolarach! I jak koło nich chodzi kapitał zagraniczny! A wy? Chcieliście i nie umieliście. Czy może być coś nudniejszego?!
Wziąwszy z tacy orzecha, już za chwilę upuściła go niedbale na podłogę. I znów ten śmiech wysoki, lekki. Wyszła zamykając dokładnie drzwi za sobą.
— Chcę być sam — warknął Kostryń z kanapy.
Gdy został sam, przyłożył głowę do oparcia i zapłakał. Ani łezkami czerwonymi, ani ciurkiem nerwowym. Zapłakał szczerymi łzami.
— Nie mam pieniędzy — rzęził lepiąc wargi do zimnego szkła na parawanie z pierścionków od cygar — nie mam pieniędzy.
Zasnął w ciężkiej rozpaczy, z której obudziły go niespodzianie czyjeś ostrożne kroki.
— Kto tu?!
W otwartych drzwiach salonu chwiała się ciężka postać.
— Kto tu?
— Meldowałem się przecie. Geometra Falkiewicz. — Zwalista postać minąwszy drzwi toczyć się jęła naprzód wzdłuż dywanu.