Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krzyknęła Zuza. — Więc skąd wogóle te wariackie pomysły? Wyższa polityka? Sprzedać mnie może chcecie?!
— Ależ nie, ależ nie. — Radość napełniła Kostrynia. Więc Zuza nie chce Coeura!!!
Pochylił głowę nisko nad talerzem i znów żując orzechy zaczął mimo woli przypominać pewne rzerzy. Rzeczy, o których wszyscy tu zresztą wiedzieli. Rzeczy głośne, będące publiczną tajemnicą. O pochodzeniu Coeura, chociażby. Niezmiernie pono, marnym pochodzeniu. Ze stróżów, czy konsjerżów, coś jakby, dajmy na to, z naszych Supernaków. I wogóle, potworna mieszanina! Matka Francuzka, ojciec wyspiarz niemiecki, czy też Holender, czy inne jakieś licho. Nie mówiąc już o inżynierstwie Francuza, o którym lepiej w ogóle nie myśleć. Nie mówiąc też, oczywiście, o jego przeszłości... Spod nasuniętych brwi popatrzył Kostryń na córkę. Siedziała nieruchomo.
— Więc nie chcecie tego małżeństwa? — rozległ się nagle jej głos wyraźny.
— A ty? — szepnął Kostryń. Mówił cicho, podstępnie, jak gdyby kusił, czy sam namawiał córkę — A ty?
— To ja się pytam teraz! Chcecie, bym za niego wyszła, czy nie chcecie?
Czyż w stosunku do Coeura mógł Kostryń cokolwiek postanowić?! Dreszcz wstrząsnął dyrektorem. — Nie jest to — rzekł na koniec — zależne od nas...
Zuza syknęła przeciągle. Wszyscy troje umilkli. Po czym nagle śmiech Zuzanny. Wysoki, lekki, jakże obrażający!