Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zanna raz jeszcze sprawdziła wszystko w myśli od początku, aż po dzień dzisiejszy. Żadnego listu, świstka... Nic nie mogli wiedzieć. Patrzyła im w oczy prawdomównie.
Pani Stanisława szukała bezradnie w pamięci.
— Bardzo trudno mówić mi o tym, jako matce. Otóż, pewne spojrzenia. Uśmiechy. Pewne słowa francuskie, nowe, których my tu naogół nie znamy. Pewne familarności... Sądzę, że pan dyrektor Coeur zdobył sobie do tego jakieś prawa. A zatem, że nosi się z jakimiś zamiarami. Że je ma. A zatem. —
Zuza zaniosła się śmiechem, który przestraszył Kostrynia. Śmiech ów ślizgał się po twarzy błyskami jasności, nie rodząc prawie dźwięku.
— Macie dziwne pomysły. Wstrętne — krzyknęła nagle Zuza tupiąc nogą. — Wstrętne! Bo już, jeżeli chodzi o jakieś fakty, to wydawało mi się, że jest wprost przeciwnie! Że to raczej pan Coeur chce mamę otoczyć, czy też otacza względami. Że mama właśnie, sądząc z pewnych familiarności... W każdym razie mnie nigdy pan Coeur medalionem nie nazywa!
Pani Stanisławie odjęło mowę. Dopiero po chwili jęła dowodzić drżącym głosem, że każdej chwili może mężowi spojrzeć w oczy, bez drgnienia powiek. Czy była szczęśliwą w życiu, czy nie, to nikogo nie obchodzi. Przeświadczenie o tym zabierze ze sobą do grobu. Nie przeżyła jednak jednej chwili, z której nie mogłaby zdać otwarcie rachunku!...
Rozpłakała się. Nie marszcząc twarzy, łzami, które z pogodnych jej oczu płynęły równo jak ze źródła.
— Ja też mogę wam śmiało patrzeć w oczy —