Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rową gwoli podniesienia ducha pracowników i ludności.
Ruch wzmógł się lam obecnie w trójnasób. Zachodzi tylko obawa, czy ów ruch nie wróży nowej zawieruchy? Zawsze przed gwałtowniejszymi awanturami urzędnicy na dowód lojalności zaczynają pilnie wypożyczać książki.
— Mnie to nie zraża, bynajmniej — potrząsała głową — postanowiłam rzecz doprowadzić do końca.
— Do jakiego końca? — przerwał Kostryń.
Umilkli. Czuł na sobie długie, przenikliwe spojrzenie córki. Rysy jej uroczej twarzyczki rozchylał uśmiech grzeczny, lecz obojętny. Nagle, Zuza odłożywszy nóż i widelec rzekła:
— Knote już drugi dzień nie przychodzi wcale. Może chora?
Wydało się Kostryniowi, że córka patrzy na niego opuszczając domyślnie w dół lewą powiekę.
— Knote chora? — podchwycił leniwie. — Nie sądzę. Była dziś rano u mnie, w hucie.
Po wargach Zuzy przeleciał wąski uśmiech, jak gdyby światło przesunęło się po nich i zgasło.
— No, więc przychodzi do ciebie, a u nas opuszcza masaże.
— Ba, któż mógł wiedzieć! — Następne zdania poleciały Kostrynowi z ust płynnie, ślisko, bez jednego przestanku: — O tych biednych ludziach nic nie wie się, właściwie. Chodzą po naszym domu, wnikają wszędzie, ale co myślą?
Odczekał, aż służąca obniesie półmisek. Pragnął dodać potem jeszcze parę słów prawdy o biednej Kno-