Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w piramidę orzechy. Na wyprawowej salaterce żony. Ileż to sensu w takim zwykłym owocu? Zaśniedziała skorupa, a tyle soku i świeżości w białych toczonych chrząstkach! Przypomniały się dyrektorowi małe uszy Knote, w przedpokoju odezwał się podwójny dzwonek Stanisławy.
Weszła, pocałowała męża w czoło. Zaraz powiało po jadalni podniosłą bladością jesieni. Jak gdyby przez twarz Stanisławy, białą i piękną, burza przed chwilą przeszła zostawiając w pociągłych rysach wyraz nieśmiałego zdumienia.
Twarz taka i postawa winna raczej znajdować się w muzeum, niż rozlewać pomidorową zupę na talerze.
Weszła Zuza. Kostryń zaczął klaskać w dłonie, robił śmieszne miny, jakby miała wciąż jeszcze cztery lata.
— Widziałem dzisiaj twego Kozę! — Zwracał się do córki, patrząc w bok, w kąt, na jakikolwiek przedmiot obojętny.
Wzruszyła ramionami.
— Graliście dziś w tennisa?
Nic nie odpowiedziała.
— Dobre orzechy przyniosłem, prawda?
Podniósłszy oczy znad talerza patrzyła na ojca obojętnie wielkimi, zielonymi źrenicami w głąb jego wyłupiastych oczu, jak się patrzy w daleką perspektywę kolejowego toru.
Kostryń przestraszył się, na szczęście Stanisława zaczęła mówić o swej bibliotece. Biblioteka imienia Staszica, założona dobroczynnie przez panią dyrekto-