Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Krocząc pod górę czerwonym dywanem, odczuwał naprzód wszystko, co go w mieszkaniu czeka. Siedm pokoi, przedpokój, kuchnia, łazienka, wszystko to istniało obiektywnie, a jednak co dzień wyrastało na nowo, jakby z marzenia.
Moje jarzmo — pomyślał w połowie schodów. Surowa nazwa była tylko pozorem. Kostryń rozumiał, że rodzina stanowi jego jedyne szczęście. Dość ciche, może nawet nie wesołe, ale to nieprawda, by szczęście musiało zawsze dygotać z radości.
Jednego nie lubił u siebie: drzwi wejściowych. Zamykały się tak osobliwie, że nie wiedzącemu klamka przygniatała ręce. Ojciec dyrektora za ostatniej bytności przygniótł sobie tu palce i żałośnie zapiszczał.
Kostryń puścił wtedy co prędzej klamkę, w szparze ukazały się trzy drżące palce, chciał opatrzeć, ale ojczysko machnęło ręką, poszło i więcej już się nie widzieli w życiu. Od tego czasu mijał dyrektor owe drzwi szybko, by idiotyczny incydent nie odezwał się w pamięci.
Zuza przebierała się u siebie, na biurku poczta, nic ciekawego dzisiaj; przechodząc do łazienki poczuł z przyjemnością pomidory, wieprzowinę, w każdym razie na pewno racuszki z jabłkami.
W jadalni trafiła dyrektora myśl, której, ku własnemu przerażeniu, ucieszył się niepomiernie: dopiero, gdy Zuza wyjdzie za Coeura, można będzie czuć się w tym mieszkaniu jak u siebie w domu. Któż odważy się wymówić posadę teściowi?
Zabronił sobie myśleć o tych sprawach. Usiadł na swym tradycyjnym miejscu przy stole i układał