Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obiecać zaniechanie kroków w sprawie upłaty podatków. Przedsiębiorstwo mogło podatki te płacić tu, a mogło w centrali, w Warszawie. Jak będą wyglądały fundusze gminy, a co za tym idzie budowa Domu Ludowego, gdy zapłacimy nie tu, a w Warszawie?
Związać Drążka, czyli socjalistów, potem dopiero skompromitować wszystkich aferą młodego Mieniewskiego. Czyż na rynku warszawskim w sferach wielkiego przemysłu nie mógłby się był Kostryń wybić znacznie lepiej, gdyby nie leader Mieniewski?!
Myślał o bezrobotnych, o Mieniewskim, jeszcze o Skierskim, o musze, która brzęczała na parapecie okna, nawet o wodzie w karafce.
Gdy nagle spojrzał na kalendarz: termin następnego posiedzenia Rady. Kostryń występował tu, poufnie, jako pełnomocnik Coeura. Inni dyrektorzy jako pełnomocnicy swoich „Coeurów“. Żarli się, zwykle, do samego rana, potem jechać trzeba było, a raczej iść, po kryjomu do samotnej willi i przed łóżkiem mocodawcy swego zdawać sprawę.
Kostryń brzydził się Coeura fizycznie. Uważał już od dawna, że wątpliwy Francuz śmierdzi nadmierną perfumą. On i jego sypialnia, i wszystko, jak dom publiczny.
Wstał, pogłaskał litościwie fotel i odjechał. Na rogu w owocarni kupił świeżych orzechów włoskich. Do czarnej kawy po obiedzie. Półtora kilo. Były ogromne.
Paczka, owiązana czerwonym sznureczkiem, zmieniła niespodzianie cały bieg myśli dyrektora. Roztkliwił się: kupił to przecie dla nich, dla domu.