Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dał ukłon Kozie, który tkwił przed sztachetami parku.
Sekretarz okręgowy, redaktor, wielbiciel Zuzy. Swego czasu pękali w domu ze śmiechu, gdy im pokazywała płomienne anonimy Kozy. Stał w całym tłumie biedaków. Nie wiadomo skąd brało się ich w mieście coraz więcej. Mimo, że byli obszarpani, zieleni z głodu, mnożyli się ciągle. Bezrobotni. Czemuż nie szli na wieś? Nie najedzą się przecie widokiem Zuzy grającej w tennisa.
Całe balaski od jednej strony do drugiej oblepione były włóczęgami.
Do niedawna doświadczał Kostryń na widok tego tennisa wcale zabawnych uczuć. Wszystko służyć musiało w Osadzie Francuzowi, on sam jednak w godzinach południowych, przy sprzyjającej pogodzie służył Zuzie. Dla ruchu, higieny i zdrowia. Dziś już nie można było cieszyć się tą myślą. Któż wie czy zdrowia Zuzy nie rozwija Coeur dla siebie!?...
Kostryń odetchnął z ulgą, gdy wydostali się na ulicę Przemysłową, t. j. Rady Kopalń i Hut. Jechał tam, by po prostu nasiąknąć inną atmosferą. Atmosferę Rady bardzo lubił. Oddychało się tam całkiem innym powietrzem.
Powietrzem ładu: wszędzie dużo zielonego sukna, w sali konferencyjnej mnóstwo fachowych pism. Nie czytał ich nigdy. Kiedyś wszakże sam pisał pracę o przewietrzaniu kopalń. Sprawiało mu przyjemność, że teraz inni piszą, że mimo wszystko, nie ustało to na świecie.