Przejdź do zawartości

Czarne skrzydła/Lenora/Kostrynie/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


4.
PTAK ZWANY ZLEWEK

Knote zjawiła się w poczekalni huty już przed godziną dziewiątą. Usiadła na brzegu krzesełka, przerażona bliskością rozmowy z dyrektorem, a równocześnie, jak przy każdej tu bytności, oczarowana srogą powagą zakładu.
Cztery nagie ściany, solidne, olejne, osiem krzesełek pod rząd, ten sam woźny od lat, na stole bibuła w czarną skórę oprawna, bloczek papierowy, ołówek na sznureczku i znikąd ani słowa.
O godzinie dziewiątej, punktualnie, zajechało auto i wszedł dyrektor Feliks Kostryń.
Nie dał żadnego znaku, udał, że nie widzi Knote, i poszedł prosto korytarzem.
Stary woźny mknął cichutko z tyłu. Odebrał od dyrektora płaszcz, otworzył grube, wojłokowe drzwi do kancelarii. Kostryń wszedł, rozejrzał się nieufnie i stanął za biurkiem.
Parą chwil odczekać! Stwierdzić, czy wszystko na miejscu? Biurko, ranne raporty, stolik z karafką, patenty w złotych ramkach na ścianie, dygocące okna, za nimi wielkie hale walcowni.
Straszliwy ryk tarczowej piły, plusk wody, głuche westchnienia pieców, huk dźwigów mechanicznych, sypkie oddechy pary zlewały się w jeden gwizd przenikliwy, spleciony z wszystkich innych głosów, trwający równomiernie pod szklannymi dachami.
Dziś nie mógł Kostryń delektować się tym jednolitym gwizdem. W piskliwe jęki śrub, w gardłowy wrzask młotów, w rozdęte tchnienia pary wpadały raz po raz ciche a przecież dosłyszalne, lekkie, aksamitne uderzenia...
To serce! Biło już tak od rana. Opanować je, nakazać spokój! Usiadł, otworzył szufladę, wydobył pilnik do paznogci oraz porcelanowego papierosa z ślicznie udanym popiołem i ogieńkiem. I blaszane pudełko z eukaliptusowymi cukierkami.
Nie dać się, robić wszystko jak co dzień.
Ssał szkiełko, czyścił starannie paznogcie, gdy oto maleńkie bryzgi łez wytrysły mu z oczu...
Za dużo na jeden dzień miał do odrobienia: raport Kapuścika, przeprawa z Knote, ciężka rozmowa z Drążkiem, sondowanie młodego Mieniewskiego! Jeżeli relacja Kapuścika wypadnie dobrze, jeżeli nie poaresztowano jakichś nowych prowokatorów, jeżeli zatem Coeur nie dąży do strejku? Jeżeli młody Mieniewski da się skompromitować — tak: ojciec uspokaja tłumy a podrzuca im syna z bombami... Jeżeli Drążek da się kupić?!...
Z aferą Mieniewskiego, z zakupionym Drążkiem przynieść dyrekcji plan uspokojenia na „Erazmie”, może w całym Zagłębiu, a w nagrodę oddać za to Coeurowi córkę?!... Niemniej, Kostryń wiedział, że będzie gadał, biegał, radził i donosił, że wszystko przygotuje, że z poczuciem świętego obowiązku zastuka do Coeura, prosić będzie o zdanie...
— Dlaczego?
Naprzeciwko walcowni pod olbrzymim stropem niby ogniska wytężonej uwagi, skupionej nieruchomo, płonęły elektryczne lampy. Właśnie wyjeżdżał z głębi na rozłożonym dźwigu rozżarzony do białości prostokąt żelaza.
Tak zwany zlewek.
Białe światło słaniało się wzdłuż roziskrzonych płaszczyzn nasycając ciemne zakamarki hali falującą poświatą. Kostryń skubał mięsko z kąta paznogcia i czekał, kiedy do rozprażonego zlewka przyskoczą hakarze i walcownicy z metalowym taranem.
Obserwował tę scenę przez szyby swej kancelarii co dzień prawie, od tylu lat. Zjawili się wśród kół, i stromych, śliskich blach niczym ruchliwe bałwany ulepione z błota.
Obstąpili gładką skałę żaru, spomiędzy zasmolonych kabatów wysunęły się żelazne żerdzie. Niech by córkę któregoś z nich chciał pan Coeur za żonę! Nogi całowaliby z wdzięczności! Córkę któregoś z nich? Kostryń obraził się na samego siebie za to porównanie.
Łomotali taranem, by zionącą kłodę metalu wepchnąć w system walców, spryskiwanych ustawicznie wodą. Z kłody rósł pień, czerwony pal, wąż długi, coraz dłuższy, coraz cieńszy, pryskający śnieżnymi iskrami.
Głupie bydło, przez które nie ma się jednej chwili spokoju, drży się o każdy kęs chleba, własnego dziecka nie ma się dla siebie!
Nadjeżdżał nowy zlewek. Stanęli w siedmiu, rozkrzyżowali szeroko ramiona i znów kupą dymiącego błota oblepili prostokąt żaru.
Kiedy wszedł Kapuścik? Co prawda ułożyli między sobą, że gdy nie ma nikogo obcego, może wchodzić bez zameldowania. Kostryń rozpłakał się na widok oficera. Malutkimi, czerwonymi łezkami. Z samego przedenerwowania. Zbyt ważna chwila.
Przy Kapuśdku można sobie pozwalać na szczerość. Wszystko dokoła podminowane było przez obcy kapitał, jeden Kapuścik — nie.
Kostryń i kilku innych jeszcze panów z mniejszych kopalni obrobili porucznika wyłącznie dla siebie. Trzeba przecież wreszcie czuć się gdzieś na pewnym gruncie. Kapuścik wśród ogromnego oceanu obcych wpływów stanowił prywatną, narodową wysepkę. Oprócz stałych drobiazgów obiecali mu rzecz małą, lecz konkretną: na wypadek jakichś przeciwności doskonałą posadę inspektora ładunków węglowych w porcie.
Odpowiednią rozmowę zakończyli na Nowy Rok w resursie okrzykiem: — Niech żyje nasze morze!
Kostryń poczęstował teraz co prędzej gościa eukaliptusowym cukierkiem, papierosem, podsunął popielniczkę, zapałki. Po czym obie ręce położył na granatowym suknie breachessów, aby czuć dokładnie ciepło tego człowieka. Organizmu. Ustroju. Prawdomowne ciepło ciała. Nie ma innej kontroli.
Wiadomości były dobre. Nikt nie potrafiłby wyłożyć ich z większym od Kapuścika smakiem. Ustalono — przodownik referował zawsze w trybie bezosobowym — że zainteresowanych po wiadomej stronie (Coeur) w sprawie wybuchu strejku nie wyczuwa się wcale. Nie zauważono żadnych śladów prowokacji.
Kostryń śmiał się cichutko.
— Wiadoma strona — nikt w takiej chwili nie chrząknie, jak Kapuścik — nie prowokowała z góry. Starostwo nie otrzymało żadnych urgensów, żadnych poufnych telefonów z wiadomego źródła. To jest od Coeura. Tak samo na bieżący tydzień nikt z generalnej dyrekcji nie urguje o wzmocniony konwój dla pieniędzy na wypłaty.
Kostryń roześmiał się do sunącego przez walcownię rozprażonego zlewka i szepnął z nabożnym skupieniem: — Coeur nie chce strejku.
Dlaczegóż jednak dalej prowadzi redukcje, nie przyjmuje zamówień na węgiel, wypowiedział starą „Umowę“ ze Związkiem górników, a do nowej nie dopuszcza? Wyobraża sobie, że ustąpią?!... Że górnicy ustąpią?!...
Piersi Kostrynia uniosło westchnienie zachwytu: niesłychana siła charakteru!
— Wiadoma strona nie działała też od dołu. — Kapuścik referował sumiennie: — W tym względzie najlepszym barometerem jest zawsze Supernak. Gdyby wiadomej stronie na tym zależało, to zaraz powsypywaliby się znajomi Supernaka.
Porucznik utrzymywał stałe, że portier jest człowiekiem Coeura i zalecał ostrożność. Kostryń, wszystkie inne dowody pomijając, tłumaczył przodownikowi, że kaleka, zbity po pysku publicznie, jak Supernak zbity był swego czasu przez Coeura — nie daruje nigdy.
W związku z tym Supernakiem i zeznaniami aresztowanych bezrobotnych obiecał porucznik Kapuścik przyglądać się baczniej aferze księdza Kani. Stąd najprędzej wystrzeli nieszczęście!
— Jeżeli na te głodne brzuch} — rzekł wstając z brzękiem ostróg — przyjmować zaczną jeszcze jakąś nową wiarę, to nikt się nie rozezna.
— Rozeznamy się! — krzyknął Kostryń. Za głośno. Trzeba lepiej panować nad sobą. Ucałowali się z porucznikiem po staropolsku, w ramię.
Dyrektor został sam, pełen cichej, pokornej radości. Przewidział plany Coeura: Coeur nie chce strejku.
Zadzwonił, by wprowadzano Knote i zapatrzył się w okno. Siedem dymiących cieniów wyskoczyło spod ściany walcowni. Olbrzymimi hakami wpili się w rozprażone żelazo.
Na głodne brzuchy nowa wiara? A od czegóż miejscowy kanonik! W dawnego, biblijnego Boga już nie chce się im wierzyć... Odwrócił się ze wstrętem od walcowników — na środku kancelarii stała Knote.
W chustce na ramionach, rumiana, bez jednego mrugnięcia dużych, piwnych oczu, cierpliwa, obojętna, jakby czekała w aptece, u rzeźnika, czy przed kasą kolejową.
Kostryń nie zwracał na nią żadnej uwagi. Podpisywał raporty. Chciał odczekać. Gdybyż to w Radzie Kopalń i Hut umiał odczekiwać, jak z Knote?!
Odczekać, nic prostszego.
Myślał dowolnie w kilku naraz kierunkach, byle nie o Knote. Oto naprzykład w sprawie zamążpójścia Zuzy można było znaleźć wyjście: Stanisława przywiązywała dużą wagę do szlacheckiego pochodzenia. Sama była ze szlachty, Kostrynie też szlachta. Biedna, ale stara. Zuza opowiadała swego czasu jakieś intymności o Coeurze. Pochodził, pono, z całkiem marnych stróżów... Przekonać Stanisławę, że córki za nieszlachcica wydać nie można.
Spojrzał znad papierów na Knote.
Purpurowe policzki masażystki zdawały się błyszczeć, górną wargę okryły drobne kropelki potu.
Wyczekać jeszcze.
Od strony wielkich pieców zbliżała się ku kancelarii lokomotywa manewrująca na torach huty. Ściany domu zaczęły się trząść, potężny oddech huczał coraz głośniej. Cielsko lokomotywy przetoczyło się wzdłuż okien. Kancelarię pogrążył mrok, miał dymu węglowego zastukał po szybach. Dym ten rzedniał, czarne skrzydła uleciały sprzed okien, w głębi walcowni siedm mokrych cieniów oblepiło nowy zlewek.
Odczekać jeszcze.
Ruszyło ją nareszcie. Jęła cichutko donosić o Mieniewskim. Spał w nocy spokojnie. O tłuczenia i siniaki goją się „przeciętnie“. Przyznała się do niego przypadkiem jedna robotnica. Szlaja osadnicka. Widocznie nie od dziś Mieniewski obraca się w Osadzie.
Do garnków z tym jakim czymś, z tym jakimś materiałem niewiadomym dostąpić nie można. I to jeszcze: towarzysze z Domu Ludowego bardzo niespokojni. Tak się kręcą i węszą. W dzisiejszych czasach, przy strasznym rozluźnieniu, na pewno tutaj syn zdradza ojca... Jeszcze takiego, jak leader!
Przypomniały się dyrektorowi wszystkie spotkania z tym ludowym Dantonem w sejmie, na posiedzeniach w Ministerstwie Przemysłu. Trudno o lepszy fant dla pana leadera i trudno o lepszą sposobność zaszachowania miejscowych partyjników.
Knote umilkła. Przełożywszy wszystkie papiery z jednej strony na drugą, jął Kostryń uważnie temperować ołówek.
— Nie wiem — westchnęła cicho — czy to bezpiecznie, abym w takiej bliskości podejrzanych materiałów przebywała, jakie chyba ma młody Mieniewski w swych garnkach? Życiu to może zagrażać.
Dyrektor dmuchał na tryskający spod ostrza czarny pył grafitu.
— Nie stoję znów tak bardzo o życie, ale... — Przestąpiła z nogi na nogę, podłoga zatrzeszczała — nie popatrzył.
— Nie dbam znów tak bardzo o to życie. — Gorąco szumiało jej w skroniach. Przyniosła mu wczoraj ocalenie, zbił ją za to po twarzy, wszystko dalej spełniała najwierniej, nie patrzył nawet.
Ściany całego budynku zadrżały, kwadraty posadzki trzeszczeć jęły donośnie, jeszcze raz przeleciała lokomotywa wzdłuż okien. Okna przesłonił dym, opadł, maszyna odjechała. Znów w głębi ukazały się hale walcowni i hakarze przy zlewku, uzbrojeni w długie metalowe żerdzie. Ciemne figury ludzkie kurczyć się zdały, topnieć i ulatniać w gorącu.
Wtedy właśnie, jak gdyby nagły pożar wybuchł w pani Knote.
Poskarżyła się dyrektorowi, że już dwa dni nie odrabia masażów. Traci wszystkie godziny. Choćby dziś o tej porze miała „odbyć“ panią dyrektorową i pannę Zuzę, a gdzież inne klientki? Gotować musi obecnie na dwoje: dla siebie i dla tego sobowtóra! Z chorymi po południu też mnóstwo utrudnień!
Po cóż mówiła te niepotrzebne rzeczy?!
Nie spojrzał, kątem oka nawet jej nie obrzucił. Rozłożywszy na stole portfel jął paznokciami wydobywać drobne banknoty. Rozkładał je uważnie na trzy oddzielne kupki. Rozłożywszy i palcem ukazując po kolei, przemówił:
— To — za stracone przez dwa dni masaże. To — strawne za Mieniewskiego. To będzie — za fatygę osobistą.
Gdy wtem napełnił kancelarię przeciągły jęk. Knote upadła na kolana. Łzy lały się jej z oczu na posadzkę. Płacz był tak gwałtowny, że musiała się wesprzeć rękami o podłogę.
Kostryń schował szybko portfel do kieszeni: nie poddawać się! Jeszcze czekać.
— Ja jestem sługa... Biedna sługa — wołała masażystka. — Ale staram się, panie dyrektorze, wedle sił. Ja też chcę ofiarować swojemu człowiekowi swoje życie. Nie zawsze można mi zapłacić! Cóż tu znaczą pieniądze? Nie zawsze można mi zapłacić!
Wzniosła ku niemu twarz czerwoną, błyszczącą od łez: — Chcę kochać! Wolno mi chyba także!
Kostryń wyszedł zza biurka i zbliżył się do niej.
Nie podnosząc się z podłogi przylgnęła do swego dyrektora całym ciałem. Spojrzał rozważnie w okno: przez podwójne szyby nikt nie mógł zobaczyć z walcowni. Szarzy ludzie prażyli się dokoła zlewka z kilku stron jak pomdlałe szczury.
Odchyliwszy twarz masażystki zajrzał jej w oczy: piwne źrenice zalane były łzami. Przytrzymując jej brodę, drugą ręką sięgnął szybko za stanik. Wydobył stamtąd list w niebieskiej zaklejonej kopercie.
Knote wzdrygnęła się.
— A widzisz! — syknął — nie mogę sobie pozwalać na liryzmy, jak ty. Zapomniałaś o tym liście.
Poszedł do biurka, odkleił kopertę nad zapaloną świecą i list, niby organ obrzydliwy wstrętnego ciała jakiegoś, wydobywszy paznokciami, przeczytał uważnie.
Skutki wiecu opłakane. — A więc syn miał tu pozostać gwoli odczekania skutków?... Leżę z połamanymi bokami. — Przez kogo? Komuniści? — Otoczony podejrzanym miłosierdziem. — Czyżby Mieniewski też wiedział już coś o Knote? Na urzędowych cymbałów twoich nie liczę wcale. — W czym?...
King of England czeka.
Anglicy nie mieli żadnych interesów w Zagłębiu, był to więc raczej jakiś umówiony termin? Kostryń zmarszczył brwi.
Czekała cierpliwie. Wciąż jeszcze trwał przy biurku.
Nie! Nie należało mu teraz przeszkadzać. Podniosła się z klęczek i rzuciwszy ku niemu spojrzenie zranionej sarny, na palcach wyszła.
Z głębi walcowni sunął nowy zlewek, siedem dymiących cieniów jęło weń godzić ogromnymi hakami. Kostryń bryznąwszy drobnym ciurkiem łez postanowił nie płacić masażystce za wikt Mieniewskiego ani grosza.
— Nie trzeba pieniędzy — uśmiechnął się do nadbiegających z daleka walcowników — i tak musicie kochać...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.