Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Do garnków z tym jakim czymś, z tym jakimś materiałem niewiadomym dostąpić nie można. I to jeszcze: towarzysze z Domu Ludowego bardzo niespokojni. Tak się kręcą i węszą. W dzisiejszych czasach, przy strasznym rozluźnieniu, na pewno tutaj syn zdradza ojca... Jeszcze takiego, jak leader!
Przypomniały się dyrektorowi wszystkie spotkania z tym ludowym Dantonem w sejmie, na posiedzeniach w Ministerstwie Przemysłu. Trudno o lepszy fant dla pana leadera i trudno o lepszą sposobność zaszachowania miejscowych partyjników.
Knote umilkła. Przełożywszy wszystkie papiery z jednej strony na drugą, jął Kostryń uważnie temperować ołówek.
— Nie wiem — westchnęła cicho — czy to bezpiecznie, abym w takiej bliskości podejrzanych materiałów przebywała, jakie chyba ma młody Mieniewski w swych garnkach? Życiu to może zagrażać.
Dyrektor dmuchał na tryskający spod ostrza czarny pył grafitu.
— Nie stoję znów tak bardzo o życie, ale... — Przestąpiła z nogi na nogę, podłoga zatrzeszczała — nie popatrzył.
— Nie dbam znów tak bardzo o to życie. — Gorąco szumiało jej w skroniach. Przyniosła mu wczoraj ocalenie, zbił ją za to po twarzy, wszystko dalej spełniała najwierniej, nie patrzył nawet.
Ściany całego budynku zadrżały, kwadraty posadzki trzeszczeć jęły donośnie, jeszcze raz przeleciała lokomotywa wzdłuż okien. Okna przesłonił dym, opadł, maszyna odjechała. Znów w głębi ukazały się