Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wzniosła ku niemu twarz czerwoną, błyszczącą od łez: — Chcę kochać! Wolno mi chyba także!
Kostryń wyszedł zza biurka i zbliżył się do niej.
Nie podnosząc się z podłogi przylgnęła do swego dyrektora całym ciałem. Spojrzał rozważnie w okno: przez podwójne szyby nikt nie mógł zobaczyć z walcowni. Szarzy ludzie prażyli się dokoła zlewka z kilku stron jak pomdlałe szczury.
Odchyliwszy twarz masażystki zajrzał jej w oczy: piwne źrenice zalane były łzami. Przytrzymując jej brodę, drugą ręką sięgnął szybko za stanik. Wydobył stamtąd list w niebieskiej zaklejonej kopercie.
Knote wzdrygnęła się.
— A widzisz! — syknął — nie mogę sobie pozwalać na liryzmy, jak ty. Zapomniałaś o tym liście.
Poszedł do biurka, odkleił kopertę nad zapaloną świecą i list, niby organ obrzydliwy wstrętnego ciała jakiegoś, wydobywszy paznokciami, przeczytał uważnie.
Skutki wiecu opłakane. — A więc syn miał tu pozostać gwoli odczekania skutków?... Leżę z połamanymi bokami. — Przez kogo? Komuniści? — Otoczony podejrzanym miłosierdziem. — Czyżby Mieniewski też wiedział już coś o Knote? Na urzędowych cymbałów twoich nie liczę wcale. — W czym?...
King of England czeka.
Anglicy nie mieli żadnych interesów w Zagłębiu, był to więc raczej jakiś umówiony termin? Kostryń zmarszczył brwi.
Czekała cierpliwie. Wciąż jeszcze trwał przy biurku.