Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

raz dłuższy, coraz cieńszy, pryskający śnieżnymi iskrami.
Głupie bydło, przez które nie ma się jednej chwili spokoju, drży się o każdy kęs chleba, własnego dziecka nie ma się dla siebie!
Nadjeżdżał nowy zlewek. Stanęli w siedmiu, rozkrzyżowali szeroko ramiona i znów kupą dymiącego błota oblepili prostokąt żaru.
Kiedy wszedł Kapuścik? Co prawda ułożyli między sobą, że gdy nie ma nikogo obcego, może wchodzić bez zameldowania. Kostryń rozpłakał się na widok oficera. Malutkimi, czerwonymi łezkami. Z samego przedenerwowania. Zbyt ważna chwila.
Przy Kapuśdku można sobie pozwalać na szczerość. Wszystko dokoła podminowane było przez obcy kapitał, jeden Kapuścik — nie.
Kostryń i kilku innych jeszcze panów z mniejszych kopalni obrobili porucznika wyłącznie dla siebie. Trzeba przecież wreszcie czuć się gdzieś na pewnym gruncie. Kapuścik wśród ogromnego oceanu obcych wpływów stanowił prywatną, narodową wysepkę. Oprócz stałych drobiazgów obiecali mu rzecz małą, lecz konkretną: na wypadek jakichś przeciwności doskonałą posadę inspektora ładunków węglowych w porcie.
Odpowiednią rozmowę zakończyli na Nowy Rok w resursie okrzykiem: — Niech żyje nasze morze!
Kostryń poczęstował teraz co prędzej gościa eukaliptusowym cukierkiem, papierosem, podsunął popielniczkę, zapałki. Po czym obie ręce położył na granatowym suknie breachessów, aby czuć dokładnie ciepło