Przejdź do zawartości

Czarne skrzydła/Lenora/Dwaj dyrektorzy/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


7.
NA GŁÓWNYM PRZEWOZOWYM

Uniesiona ku górze klatka jęła zjeżdżać powoli. Srebrne światło dnia wsiąkło w szyb. Oświecone karbidówką mokre dno windy objął cień połyskliwy.
Coeur machinalnie nadsłuchiwał: głuchy klask lin, tłuste mlaskotanie smarów, posuwisty szum dębowych kierowników raz po raz zalewała wilgotnym dźwiękiem woda perląca się pomiędzy kamienną cembrowiną.
Minęli już dwa poziomy upstrzone światłem elektrycznym.
Poziom trzeci!
Coeur sam otworzył bigle klatki. Gdy ukazał swą twarz sygnaliście podszybia, chłopak w łachmanach górniczych zatoczył się nieomal. Dyrektor zjeżdżał na dół rzadko. Raz na pół roku, raz na rok. Lub jeszcze rzadziej. Niemniej przeto każdy z górników poznałby go w jednym błysku sekundy wszędzie i zawsze.
Dyrektor Coeur uszedłszy parę kroków zatrzymał się przed czarnym napisem, wyciągniętym na białym łuku kopalnianego korytarza:

SZCZĘŚĆ BOŻE!

Świadom tutejszej tradycji, kazał umieszczać napisy owe na wszystkich poziomach. Otaczał je wszędzie należytą pieczą. Odwrócił się ku sygnaliście: chłopak odbijał znaki do nadszybia.
Gdy winda uleciała w górę, sygnalista wykrzyknął służbiście: — Szczęść Boże!
— No tak — odpowiedział Coeur marszcząc brwi. Nie mógł owego hasła górniczego wymówić po polsku. Opowiadał — no tak — lecz palcami dotykał daszka czapki.
Ruszył naprzód w stronę tak zwanego rozjazdu, to jest przecznic, na których wymijają się wózki z węglem. Spod bielonego, bitego w kamieniu chodnika ciągnęła się daleko dwiema odnogami czarna, nisko sklepiona noc, znaczona u podnóża swych ścian szarym zarysem wagoników.
Opadł tu dyrektora Coeura cichy, spokojny śmiech. Coeur nie gruntował nigdy uczucia wesołości, którego doświadczał przy wejściu do kopalni. Jak gdyby wesołość tę rodziła właśnie prosta mechanika, przeciągnięta przez dwudziestometrowe redeny, rozgniatająca skałę, ludzi i żelazo, a w gruncie rzeczy tak łatwra do zepsucia.
Minąwszy kapliczkę z świętą Barbarą, wyrżniętą w węglu (co roku piątego grudnia siedział tu przed nią w aksamitnym fotelu, podczas mszy uroczystej), zawrócił do stajen.
Mieściły się niedaleko głównego szybu w pobliżu tam wentylacyjnych. Dyżurny woźnica skoczył jak oparzony. Coeur uciszył go niecierpliwym ruchem ręki. Lubił to miejsce: języki, mowy, ludzie zmieniają się wszędzie, konie są wszędzie jednakowe. Koni tych nie wydawano już nigdy na powierzchnię. Stawały się pod ziemią mądre, pilne i wierne jak psy.
Przez wąską stajnię leciała struga świeżego powietrza od tam wentylacyjnych; z płaczącym, rzewnym rozgłosem niosła zapach siana i ciepłego gnoju w głąb kopalni.
— Niepotrzebna dobroć i nadmierny pożytek — pomyślał Coeur łącząc w tkliwym zbiegu przeciwstawień widok słabo oświetlonych zadów końskich ze wspomnieniem Zuzy.
Poklepał kilka koni, pierwszych z brzega, i poszedł przeciw prądowi powietrza na koniec stajni, ku białej dorodnej kobyle, którą pamiętał jeszcze z zeszłego roku. Sławna była ta kobyła zeszłego roku na „Erazmie“, albowiem, chociaż nikt nie wiedział gdzie i jak, udało się jej zejść z starym kopalnianym ogierem i źrebię urodzić pod ziemią.
Klepiąc ją głośno po silnym, ciepłym karku, zauważył Coeur w kącie żłobu wystający, spomiędzy sieczki zmyślny, ściągły łeb szczura. Coeur nie przestawał klepać, równocześnie jednak uniósł w górę swój czekan górniczy i nagle, jednym pchnięciem, przebił ów szary łeb gryzonia. Pospołu z ostrym, świdrującym piskiem spłynęły na sieczkę czarne szczurze źrenice. Coeur pogłaskał spłoszoną kobyłę, systematycznie dziurawiąc odwłok szczura. Teraz dopiero w trakcie tych sprzecznych czynności rozbłysnął w dyrektorze jasny, wyraźny pogląd: zobaczyć dane miejsce raz jeszcze dokładnie! Na trzecim poziomie, ósmy chodnik, na wschód od pochylni A. Przy starych ogniach.
Dokładne określenie miejsca napełniło dyrektora upragnioną pewnością siebie. Ze szczura pozostała w kącie żłobu krwawa szmatka. Ach tak, być mc że teraz właśnie, tam, w Wiesbadenie, rozwijają woskowane arkusze planów członkowie nowego koncernu?
— Szczęść Boże — uśmiechnął się do stajennego i odszedł stąd długim chodnikiem.
Ogarnęła Coeura wielka, sypka woń kopalni płynąca z głuchą ciszą czarnymi przewodami. Cisza owa posiadała granice swe i ramy. Niosła się jakby środkiem chodnika, brzeżona u dołu łaskotliwym spływem wody, przy czarnych pochylniach i upadowych jakoby nagle wstrzymana nieuchwytnym prawie wydechem głębokości. Z owych pochylni wypływał kamienny dźwięk podziemi: głos przyczajonych straszliwych ciśnień, trących się wśród pokładu pracą tysięcy i milionów lat.
Przez środek chodnika wywozowego, którym podążał Coeur, biegły szyny raz wraz występujące z błota w białym świetle karbidówki. Gdzieniegdzie mienił się pośród nich złotą rdzą stary nawóz koński.
Do pochylni A będzie stąd pięćset metrów? Coeur pamiętał znakomicie wszystkie cyfry odnoszące się do planów kopalni. Lecz teraz, teraz właśnie nie chciał pamiętać, ani o cyfrach, ani też o planach. Tylko iść. Iść przed siebie i słuchać jak układają się myśli beż wszelkiego udziału woli.
Do kroków dyrektora Coeura, miarowych i szybkich, mimo iż w gęstym błocie stawianych, dołączyły się nagle z zakrętu jak gdyby czyjeś inne kroki. Mocne, coraz mocniejsze. Rozgłośne i potężne. Prawie grzmoty.
To węgiel tąpał. Obluźniały się gdzieś na polach górniczych, pod drewnianymi kapami, na przecznicach, czarnych filarach, chodnikach i przodkach międzymolekularne związki pokładu.
Wiadoma rzecz.
Coeur przystanął: nie podobała mu się ostatnia transakcja dyrektora handlowego z dostawcami drzewa. Na stemple, na kapy, na oszalowania, na całą drewnianą obudowę dawali towar drugorzędny. A samemu nic się nie miało z tych transakcyj!
Tąpanie ścichło. Głos pokładów błąkał się jeszcze twardym, suchym echem po polach kopalni. W setnych głębinach ziemskich wymijał ciche płacze powietrza, zagarniał wieczne szepty wody i przepadał.
Aż oto ścichło wszystko. W ciszy, dzwoniącej czarnym milczeniem, przeleciała przez Coeura nagle pokusa niesłychana, najprostsza, pokusa zupełnego spokoju:
Zniszczyć to wszystko... — Wydało mu się, że tylko dlatego zabiega o Westfalczyków, tylko dlatego puściłby kantem Paryż, ażeby w końcu zniszczyć tutaj to wszystko. Nie o pieniądze chodzi! Nie o pieniądze, a przecież wszędzie za zdradę danej centrali płacili mu sowicie jacyś obcy Westfalczyczy. Chodzi też o pieniądze. Musi być ciągle coraz więcej pieniędzy.
Na śpikulcu górniczej laski, zahaczony o główkę gwoździa, trzymał się jeszcze strzęp szczurzego ciała.
Nonsens! Nie trzeba było wyczerpywać się tak z Zuzą. Po czterdziestce nie można. Wstrząsnął mocno latarką, łupnął Czekanem w twarde piętro i ruszył dalej. Od kroków Coeura huczały znów czeluście obu pochylni: trzynastej i czternastej. Dyrektor pamiętał je doskonale na planie: znaczone liczbami + 80‘45, + 42‘25 i druga + 68‘04, + 42‘35. Przyskoczył do wylotu pochylni i oświetlił miejsce karbidówką. Woda schwyciła suchy promień latarki, roztarła na śliskich kamieniach i już o parę kroków niżej zalała ciemnością.
Głuche korytarze zmilkły. Słychać tylko sączenie się strumyków i lekki dech powietrza. Raczej plusk! Czy też jakby delikatny rzut skrzydeł. Jeszcze mniej
W czarnych niezgłębionych rozkrętach korytarzy, pięter, chodników i kamiennych przecinek usłyszał Coeur nareszcie zupełną ciszę. Zwartą jak skała. W całej kopalni — jedna, olbrzymia, nieruchoma.
Ruszył naprzód. Tym samym chodnikiem przewozowym, głównym, prosto pod górę. Pamiętał z planu cyfry nachylenia: + 80‘20, + 86‘72.
Minął już i zostawił po lewej ręce pochylnię trzynastą i czternastą. A jednak wydawać mu się jęło teraz, iż zdąża w odwrotnym kierunku... Nieprawdopodobne! Cały chodnik główny, pochylnie, wiadome zakręty przecinek, bite w czarnej ścianie białe tamy wentylacyjne, upadowe, ziejące leniwym rudym kutzem, oświetlone nad pochylniami wypukłe stacje pomp, cała kopalnia bez szmeru płynęła naprzeciw...
Coeur przetarł oczy. Nie wierzył. Wiedział z praktyki górniczej, że to się zdarza pod ziemią: halucynacja. W danym razie typowa dyslokacja wszelkiej zdolności asocjacyjnej. Trzymając się linki drewnianego chodnika, począł biec. Lecz wtedy jęła kopalnia sunąć naprzód ze zdwojoną szybkością! Stanął i wsłuchał się: nie słychać było tąpania. Lecz wraz z dyrektorem przystanął i zatrzymał się cały górny chodnik przewozowy...
Uniósłszy w górę latarkę, trzymając się za serce począł znów biec. Biegł naprzód, coraz prędzej, tłukąc raz wraz głową o niskie rury dla sprężonego powietrza, o kapy i zastawy, póki nie runął w końcu na rozsypany piach, po lewej stronie chodnika.
Karbidówka zgasła. Z daleka tylko dolatywało ćmienie lampki elektrycznej, umieszczonej wysoko nad skrzyżowaniem torów. Zapalił uważnie karbidówkę, otrzepał ręce z piachu.
Oto, co znaczy wiek — słyszał nieomal te myśli, w lekkim szumie kopalni — przecież w Rumunii wszystko poszło odrazu i gładko! Prawda, to była nafta. Lekkie, płynne, kapryśne. A w Belgii, gdzie był węgiel?! Przecież poszło!
Ogarnęła dyrektora pogarda dla samego siebie! — Masz się trzymać, masz się trzymać! — powtarzał samemu sobie.
Jął wspinać się pod górę kamienistym chodnikiem, rozciągniętym na wschód od wielkiej pochylni A. Szło się tedy, niby w czarnym do góry wyciągniętym rękawie. Po prawej stronie Coeura przypadały te* raz chodniczki 4, 5, 6, 7.
Dyrektor dążył do ósmego.
Tę część pola górniczego wybierała kopalnia od niedawna, brakowało tu więc trepów, schodów i najprymitywniejszych urządzeń odbudowy.
Przy chodniczku szóstym znalazł się jakoby w przecięciu ramion czarnego krzyża, który tworzyły tutaj korytarze kopalni. Od tego miejsca skradał się już w górę nader ostrożnie. Gdy stanął przy chodniku siódmym, zatrzymał się zdumiony: powyżej, chyba właśnie na ósmym, tak, tam, od starych ogni dolatywał miarowy odgłos.
Jak gdyby pracowano na ósmym?!
Zdjęło Coeura w tej chwili przerażenie nieopisane, że to już własne jego myśli, zamiary, plany kują tam w skale, same przez się działają! Sąsiednie chodniki raz po raz oddawały echo — donośne uderzenia, potem zaś tarcie pokładu; jakby ktoś dziury zakładał w węglu, przecierał i szykował do rozsadzenia.
Coeur pobiegł równoległym chodnikiem kryjąc za sobą światło.
Któż mógł kręcić się tam teraz na tym miejscu?!
Falkiewicz? Kostryń?! Czy który z Francuzów?!
Wyraźnie — dziury zakładano w przodku do strzału! Czyżby ktoś inny na własną rękę miał tutaj swoje plany!?
Coeur skradał się małą przecinką pod górę, krok za krokiem, bez szelestu, powoli. Niziutka ta przecinka podstemplowana drzewem prowadziła do przodka chodnika ósmego, przed stare zroby, oznaczone na planach wiadomym trapezem karminu.
Coeur dobrnął już nieomal do miejsca owych zrobów, prawie na przodek chodnika ósmego.
Zdrętwiał...
Pokład jakoby ruszał się tu swoim własnym życiem utworzywszy na przecięciu dwóch ścian szarą postać cienia, wlepioną w węgiel. Postać owa wnikała w ścianę, po przeguby, po łokcie, aż po pachy.
Coeur w ostatecznej panice rzucił się naprzód chwytając ową postać za bary. Runęli w tył gasząc ustawione na ziemi karbidówki. Długą chwilę zmagali się w nieprzeniknionych ciemnościach. Zawadzili rozpędem o jeden, drugi stempel drewniany, coś runęło, oberwało się obok, wgnietli się w miałki, ostry węgiel rozsypany po spodku chodnika. Poprzez deski, narzędzia wlecieli w kąt i w wodę.
Coeur spychał przeciwnika w szlam, wlókł pod prąd ścieku. Przeciwnik bulgotał pod wodą, z chlupotem wydobywał się na wierzch i znów zaciskał Coeura w potężnym uścisku. Bili się, gnietli, dusili na tym miejscu, jak gdyby właśnie bili się o czarne, wąskie przejście od starych ogni, póki nie dowiedzieli się wreszcie, wyczerpani do utraty tchu, co są za jedni.
— Dyrektor Coeur! Francuz! Ja jestem dyrektor! Directeur général! —
— Starszy górnik Martyzel!
— Mam przy sobie rewolwer, mogę zabić — zawołał Coeur.
— Nie jest żadna nowina — odpowiedział Martyzel.
I znów trwali bez ruchu w zimnym strumieniu wody. Pierwszy ruszył się Martyzel, by wyjść ze ścieku.
— Stać! — wrzasnął Coeur. Sam bowiem nie mógł drgnąć. Przytłuczona boleśnie noga utkwiła mu między rurami żelaznymi.
Wzdłuż ramion Martyzela, szyi, przez twarz, wokół tułowiu zaczęło posuwać się — jakby mięczak, czy krab oślizgły. To Coeur w ciemności obmacywał górnika, by go rozpoznać, zbadać i wreszcie mocno uchwycić za połę mokrej kurty.
Okazało się przy tym najgorsze, że obydwóm podczas szamotania zamokły zapałki. I lampka elektryczna Coeura na nic! Skazani byli na zupełne ciemności. Wobec takiego braku światła nie można wracać chodnikiem wschodnim, niskim, przez pół zawalonym, bez trepów, schodów, do tego przecinanym rurami.
Inną drogą: chodnikami z powrotem do pochylni A, i samą tą pochylnią, wzdłuż szyn.
— Bo jak inaczej?
Coeur nie mógł się ruszyć. Noga już zbrzękła mu między rurami, nie mógł jej sam wydobyć. Nie mógł się schylić, gdyż odrazu tracił równowagę. W bezradnej wściekłości wrzasnął znienacka:
— Coś ty tu robił, człowieku, o tej porze?! W niedzielę?!
Martyzel nie mógł tego wyznać wielkiemu baronowi kapitału. Ani nikomu chyba! Wyznanie bowiem leżałoby zapewne poza wszelkimi granicami wstydu klasowego! Starszy górnik Martyzel, na którego wypadła dziś, w niedzielę, kolej jako na dyżur kopalnianej obserwacji, zaszedł między innymi na pole swej roboty. Chodnik ósmy, na wschód od pochylni A.
Tu, starszy górnik Martyzel niby na mocy obliczenia zarobku, wózków, wydobycia, lecz w gruncie rzeczy, faktem de fakto, wcale nie dla obliczeń, a przez ciąg do tej pracy swojej... Przez ciąg do pracy, rzetelne nawyknienie, przez machinalność ciała i martwe a tak wierne spodobanie duszy począł gospodarować na swym przodku: szykować, kończyć dziury w skale zadane, założone do strzału na jutro.
Tak było właśnie! Ale nie mógł tego powiedzieć dyrektorowi przez honor klasy robotniczej, w tej zwłaszcza sytuacji przedstrejkowej, wilk strejków westfalskich, uczynkiem tu obecnym do nikczemnego łamistrejka upodobniony nagle!
Milczał.
Schwyciły go znienacka za gardło straszne pazury Coeura, w skroń nad oko wparła się zimna lufa browninga.
Wtedy Martyzel wyznał niewinnie i, zaiste, obojętnie. Dawno już obca mu była wymowna młodzieńczych ideałów. Przyznał się głosem drżącym w tych ogromach ciemności jak i co, i dlaczego. Jako pracował tu przez machinalność górniczego zawodu. Oraz, że zarobki są małe, gdy człowiek jest rodziną obarczony.
— Małe, małe, za małe.
Po czym, niby w nagrodę, czy jak? Dlaczego?! Z łaski, winy, nie myślał nad tym: schylił się, jął majstrować przy nodze dyrektora, pośród rur, łagodnie, dobrotliwie, aż ją w końcu wydobył.
Coeur westchnął wielkim szumem ulgi: — Mało, mało, zawsze i wszędzie mało!
Ruszyli naprzód chodnikiem ósmym ku pochylni w zupełnych ciemnościach, nie widząc własnych rąk, ani nóg, odzieży, ni postaci. Przestawali niejako odczuwać samych siebie. Jakby sunęli teraz w kutej czarnej nicości.
— Mówcie — rozkazał Coeur. — Muszę was słyszeć.
Martyzel nie mógł mówić. Najbłahsze słowo na myśl mu nie przychodziło, oprócz dziwnej błogości sumienia, której nie zdołałby żadnym słowem wyrazić.
Więc Coeur, raz po raz powtarzając:
— Mało, mało i mało. I zawsze tylko ostrużyny.
Wypowiedział po polsku, resztę zaś domyślił w sobie bynajmniej nie w języku którymś, lecz samym sensem myśli: autochtoni! Dla paru groszy przyśpieszają śmierć własną...
Posuwał się coraz ostrożniej i wolniej. Po pochylni schodzili na czworakach. Słabł. Już prawie nie mógł wlec za sobą nogi. Aż oto cała dokładnie pamiętana mapa tego miejsca kłębkiem szaro czerwonych linij spłynęła mu z oczu. Ocknął się w złotawym lśnieniu dalekiej lampki. Świeciła gdzieś wysoko nad instalacją pomp. Gdzież to będzie? Chyba, że czwarta upadowa trzeciego poziomu? Przymknął znowu powieki, by nie patrzeć, nie widzieć.
Chyliła się nad nim czarna, spocona twarz górnika, jakiegoś Martyzela? Górnika. Blada, błyszcząca, potem przekreślona krzyżem nosa i brwi, pod którymi ruszają się wilgotne, rozżarzone oczy.
— Comment, coinment va votre santé? — wyduszał z siebie Martyzel. Ze względów sanitarnych przemawiał po francusku. Oraz, aby w obcym języku uciec poniekąd od samego siebie. Gdyż zdobył się na uczynek najprostszy i oto wstyd mu było przed sobą. Zniósł dyrektora z pochylni, zwlókł przez takie wertepy, głuche, mokre przepaście. Wystarczyłoby tu przecie takiego kapitalistę potrzymać głową zanurzoną parę minut w pierwszym lepszym ścieku! I zostawić, opuścić i pójść dalej...
Prawość, wierność, sumienie! Że to przy wspólnej pracy na kopalni... Jałowa, twarda prawość, od której przed samym sobą czuł starszy górnik Martyzel aż niby prawie strach!
Coeur podniósł się powoli. Było mu znacznie lepiej. Mógł iść. Martyzel podtrzymał go pod ramię.
Przed sygnalistą podszybia udali głośną, bystrą rozmowę. Dla niepoznaki. Coeur tak przykazał, aby nie rozniosło się między ludźmi nigdzie o wypadku potłuczenia, zasłabnięcia, czy też zemdlenia naczelnego dyrektora.
Niedopuszczalna plotka!
Gdy winda podjeżdżała ku górze, gdy w pierwszych blaskach ciemnej słodyczy wieczoru jesiennego, który wobec mroków kopalnianych jest zawsze światłem, spojrzeli przelotnie na siebie, aż ich obu zatknęło.
Tak, tak, Martyzel przysiągłby, że owo doświadczenie etyczne było obustronne: coś niby, jakby bracia, zbiedzeni bracia, których znów światło dzienne na wrogów zamienia.
Coś strasznego, strasznego — na zewnątrz milczy się wytrawnie od tej myśli, gdy wewnątrz, w sercu ludzkim, wszystko krzyczy!! Przez drogę z nadszybia do lokalu Zarządu musiał przyznać Martyzel w duchu, że kasta kapitału ma swój wewnętrzny hart.
Bo cóż? Na placu „Erazma“ było pusto, od dalekich zwałów węgla przylatywała zwiewna ciemność pyłu łukowymi lampami prześwietlona, na kamiennym brukowisku i przy kotłowni nigdzie żywej duszy, ogromny cień kominów kładł wielkie, czarne pręgi daleko aż za tory kolejowe, nikt nie mógłby zobaczyć, niemniej Coeur stąpał równo, choć od każdego kroku mieniła mu się twarz.
Nie mogli w tych warunkach okrążać gmachu Zarządu, by wchodzić głównym wejściem. Trzeba było podążyć od tyłu, drogą najbliższą, pomiędzy lokalem drużyny ratowniczej a Izbą Zborną.
Niewygoda, gdyż w Izbie Zbornej spotkać można dyżurnego sztygara, więc niepotrzebny świadek. Mógł siedzieć w izbie, czy też patrzeć tylko ze sztygarskiej dyżurki, przez którekolwiek okienko. Wszystkie przecie kopalniane izby zborne są pod taką kontrolą okienek sztygarskich.
Nie zastali sztygara żadnego w izbie. Zapewne gorzej się stało, choć przydało się potem: zastali tam Lenorę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.