Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/343

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Coeur westchnął wielkim szumem ulgi: — Mało, mało, zawsze i wszędzie mało!
Ruszyli naprzód chodnikiem ósmym ku pochylni w zupełnych ciemnościach, nie widząc własnych rąk, ani nóg, odzieży, ni postaci. Przestawali niejako odczuwać samych siebie. Jakby sunęli teraz w kutej czarnej nicości.
— Mówcie — rozkazał Coeur. — Muszę was słyszeć.
Martyzel nie mógł mówić. Najbłahsze słowo na myśl mu nie przychodziło, oprócz dziwnej błogości sumienia, której nie zdołałby żadnym słowem wyrazić.
Więc Coeur, raz po raz powtarzając:
— Mało, mało i mało. I zawsze tylko ostrużyny.
Wypowiedział po polsku, resztę zaś domyślił w sobie bynajmniej nie w języku którymś, lecz samym sensem myśli: autochtoni! Dla paru groszy przyśpieszają śmierć własną...
Posuwał się coraz ostrożniej i wolniej. Po pochylni schodzili na czworakach. Słabł. Już prawie nie mógł wlec za sobą nogi. Aż oto cała dokładnie pamiętana mapa tego miejsca kłębkiem szaro czerwonych linij spłynęła mu z oczu. Ocknął się w złotawym lśnieniu dalekiej lampki. Świeciła gdzieś wysoko nad instalacją pomp. Gdzież to będzie? Chyba, że czwarta upadowa trzeciego poziomu? Przymknął znowu powieki, by nie patrzeć, nie widzieć.
Chyliła się nad nim czarna, spocona twarz górnika, jakiegoś Martyzela? Górnika. Blada, błyszcząca, potem przekreślona krzyżem nosa i brwi, pod którymi ruszają się wilgotne, rozżarzone oczy.