Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/342

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

serwacji, zaszedł między innymi na pole swej roboty. Chodnik ósmy, na wschód od pochylni A.
Tu, starszy górnik Martyzel niby na mocy obliczenia zarobku, wózków, wydobycia, lecz w gruncie rzeczy, faktem de fakto, wcale nie dla obliczeń, a przez ciąg do tej pracy swojej... Przez ciąg do pracy, rzetelne nawyknienie, przez machinalność ciała i martwe a tak wierne spodobanie duszy począł gospodarować na swym przodku: szykować, kończyć dziury w skale zadane, założone do strzału na jutro.
Tak było właśnie! Ale nie mógł tego powiedzieć dyrektorowi przez honor klasy robotniczej, w tej zwłaszcza sytuacji przedstrejkowej, wilk strejków westfalskich, uczynkiem tu obecnym do nikczemnego łamistrejka upodobniony nagle!
Milczał.
Schwyciły go znienacka za gardło straszne pazury Coeura, w skroń nad oko wparła się zimna lufa browninga.
Wtedy Martyzel wyznał niewinnie i, zaiste, obojętnie. Dawno już obca mu była wymowna młodzieńczych ideałów. Przyznał się głosem drżącym w tych ogromach ciemności jak i co, i dlaczego. Jako pracował tu przez machinalność górniczego zawodu. Oraz, że zarobki są małe, gdy człowiek jest rodziną obarczony.
— Małe, małe, za małe.
Po czym, niby w nagrodę, czy jak? Dlaczego?! Z łaski, winy, nie myślał nad tym: schylił się, jął majstrować przy nodze dyrektora, pośród rur, łagodnie, dobrotliwie, aż ją w końcu wydobył.