Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I znów trwali bez ruchu w zimnym strumieniu wody. Pierwszy ruszył się Martyzel, by wyjść ze ścieku.
— Stać! — wrzasnął Coeur. Sam bowiem nie mógł drgnąć. Przytłuczona boleśnie noga utkwiła mu między rurami żelaznymi.
Wzdłuż ramion Martyzela, szyi, przez twarz, wokół tułowiu zaczęło posuwać się — jakby mięczak, czy krab oślizgły. To Coeur w ciemności obmacywał górnika, by go rozpoznać, zbadać i wreszcie mocno uchwycić za połę mokrej kurty.
Okazało się przy tym najgorsze, że obydwóm podczas szamotania zamokły zapałki. I lampka elektryczna Coeura na nic! Skazani byli na zupełne ciemności. Wobec takiego braku światła nie można wracać chodnikiem wschodnim, niskim, przez pół zawalonym, bez trepów, schodów, do tego przecinanym rurami.
Inną drogą: chodnikami z powrotem do pochylni A, i samą tą pochylnią, wzdłuż szyn.
— Bo jak inaczej?
Coeur nie mógł się ruszyć. Noga już zbrzękła mu między rurami, nie mógł jej sam wydobyć. Nie mógł się schylić, gdyż odrazu tracił równowagę. W bezradnej wściekłości wrzasnął znienacka:
— Coś ty tu robił, człowieku, o tej porze?! W niedzielę?!
Martyzel nie mógł tego wyznać wielkiemu baronowi kapitału. Ani nikomu chyba! Wyznanie bowiem leżałoby zapewne poza wszelkimi granicami wstydu klasowego! Starszy górnik Martyzel, na którego wypadła dziś, w niedzielę, kolej jako na dyżur kopalnianej ob-