Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Comment, coinment va votre santé? — wyduszał z siebie Martyzel. Ze względów sanitarnych przemawiał po francusku. Oraz, aby w obcym języku uciec poniekąd od samego siebie. Gdyż zdobył się na uczynek najprostszy i oto wstyd mu było przed sobą. Zniósł dyrektora z pochylni, zwlókł przez takie wertepy, głuche, mokre przepaście. Wystarczyłoby tu przecie takiego kapitalistę potrzymać głową zanurzoną parę minut w pierwszym lepszym ścieku! I zostawić, opuścić i pójść dalej...
Prawość, wierność, sumienie! Że to przy wspólnej pracy na kopalni... Jałowa, twarda prawość, od której przed samym sobą czuł starszy górnik Martyzel aż niby prawie strach!
Coeur podniósł się powoli. Było mu znacznie lepiej. Mógł iść. Martyzel podtrzymał go pod ramię.
Przed sygnalistą podszybia udali głośną, bystrą rozmowę. Dla niepoznaki. Coeur tak przykazał, aby nie rozniosło się między ludźmi nigdzie o wypadku potłuczenia, zasłabnięcia, czy też zemdlenia naczelnego dyrektora.
Niedopuszczalna plotka!
Gdy winda podjeżdżała ku górze, gdy w pierwszych blaskach ciemnej słodyczy wieczoru jesiennego, który wobec mroków kopalnianych jest zawsze światłem, spojrzeli przelotnie na siebie, aż ich obu zatknęło.
Tak, tak, Martyzel przysiągłby, że owo doświadczenie etyczne było obustronne: coś niby, jakby bracia, zbiedzeni bracia, których znów światło dzienne na wrogów zamienia.
Coś strasznego, strasznego — na zewnątrz milczy