Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się wytrawnie od tej myśli, gdy wewnątrz, w sercu ludzkim, wszystko krzyczy!! Przez drogę z nadszybia do lokalu Zarządu musiał przyznać Martyzel w duchu, że kasta kapitału ma swój wewnętrzny hart.
Bo cóż? Na placu „Erazma“ było pusto, od dalekich zwałów węgla przylatywała zwiewna ciemność pyłu łukowymi lampami prześwietlona, na kamiennym brukowisku i przy kotłowni nigdzie żywej duszy, ogromny cień kominów kładł wielkie, czarne pręgi daleko aż za tory kolejowe, nikt nie mógłby zobaczyć, niemniej Coeur stąpał równo, choć od każdego kroku mieniła mu się twarz.
Nie mogli w tych warukach okrążać gmachu Zarządu, by wchodzić głównym wejściem. Trzeba było podążyć od tyłu, drogą najbliższą, pomiędzy lokalem drużyny ratowniczej a Izbą Zborną.
Niewygoda, gdyż w Izbie Zbornej spotkać można dyżurnego sztygara, więc niepotrzebny świadek. Mógł siedzieć w izbie, czy też patrzeć tylko ze sztygarskiej dyżurki, przez którekolwiek okienko. Wszystkie przecie kopalniane izby zborne są pod taką kontrolą okienek sztygarskich.
Nie zastali sztygara żadnego w izbie. Zapewne gorzej się stało, choć przydało się potem: zastali tam Lenorę.