Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/337

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sowicie jacyś obcy Westfalczyczy. Chodzi też o pieniądze. Musi być ciągle coraz więcej pieniędzy.
Na śpikulcu górniczej laski, zahaczony o główkę gwoździa, trzymał się jeszcze strzęp szczurzego ciała.
Nonsens! Nie trzeba było wyczerpywać się tak z Zuzą. Po czterdziestce nie można. Wstrząsnął mocno latarką, łupnął Czekanem w twarde piętro i ruszył dalej. Od kroków Coeura huczały znów czeluście obu pochylni: trzynastej i czternastej. Dyrektor pamiętał je doskonale na planie: znaczone liczbami + 80‘45, + 42‘25 i druga + 68‘04, + 42‘35. Przyskoczył do wylotu pochylni i oświetlił miejsce karbidówką. Woda schwyciła suchy promień latarki, roztarła na śliskich kamieniach i już o parę kroków niżej zalała ciemnością.
Głuche korytarze zmilkły. Słychać tylko sączenie się strumyków i lekki dech powietrza. Raczej plusk! Czy też jakby delikatny rzut skrzydeł. Jeszcze mniej
W czarnych niezgłębionych rozkrętach korytarzy, pięter, chodników i kamiennych przecinek usłyszał Coeur nareszcie zupełną ciszę. Zwartą jak skała. W całej kopalni — jedna, olbrzymia, nieruchoma.
Ruszył naprzód. Tym samym chodnikiem przewozowym, głównym, prosto pod górę. Pamiętał z planu cyfry nachylenia: + 80‘20, + 86‘72.
Minął już i zostawił po lewej ręce pochylnię trzynastą i czternastą. A jednak wydawać mu się jęło teraz, iż zdąża w odwrotnym kierunku... Nieprawdopodobne! Cały chodnik główny, pochylnie, wiadome zakręty przecinek, bite w czarnej ścianie białe tamy wentylacyjne, upadowe, ziejące leniwym rudym ku-