Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tzem, oświetlone nad pochylniami wypukłe stacje pomp, cała kopalnia bez szmeru płynęła naprzeciw...
Coeur przetarł oczy. Nie wierzył. Wiedział z praktyki górniczej, że to się zdarza pod ziemią: halucynacja. W danym razie typowa dyslokacja wszelkiej zdolności asocjacyjnej. Trzymając się linki drewnianego chodnika, począł biec. Lecz wtedy jęła kopalnia sunąć naprzód ze zdwojoną szybkością! Stanął i wsłuchał się: nie słychać było tąpania. Lecz wraz z dyrektorem przystanął i zatrzymał się cały górny chodnik przewozowy...
Uniósłszy w górę latarkę, trzymając się za serce począł znów biec. Biegł naprzód, coraz prędzej, tłukąc raz wraz głową o niskie rury dla sprężonego powietrza, o kapy i zastawy, póki nie runął w końcu na rozsypany piach, po lewej stronie chodnika.
Karbidówka zgasła. Z daleka tylko dolatywało ćmienie lampki elektrycznej, umieszczonej wysoko nad skrzyżowaniem torów. Zapalił uważnie karbidówkę, otrzepał ręce z piachu.
Oto, co znaczy wiek — słyszał nieomal te myśli, w lekkim szumie kopalni — przecież w Rumunii wszystko poszło odrazu i gładko! Prawda, to była nafta. Lekkie, płynne, kapryśne. A w Belgii, gdzie był węgiel?! Przecież poszło!
Ogarnęła dyrektora pogarda dla samego siebie! — Masz się trzymać, masz się trzymać! — powtarzał samemu sobie.
Jął wspinać się pod górę kamienistym chodnikiem, rozciągniętym na wschód od wielkiej pochylni A. Szło się tedy, niby w czarnym do góry wyciągnię-