Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Iść przed siebie i słuchać jak układają się myśli beż wszelkiego udziału woli.
Do kroków dyrektora Coeura, miarowych i szybkich, mimo iż w gęstym błocie stawianych, dołączyły się nagle z zakrętu jak gdyby czyjeś inne kroki. Mocne, coraz mocniejsze. Rozgłośne i potężne. Prawie grzmoty.
To węgiel tąpał. Obluźniały się gdzieś na polach górniczych, pod drewnianymi kapami, na przecznicach, czarnych filarach, chodnikach i przodkach międzymolekularne związki pokładu.
Wiadoma rzecz.
Coeur przystanął: nie podobała mu się ostatnia transakcja dyrektora handlowego z dostawcami drzewa. Na stemple, na kapy, na oszalowania, na całą drewnianą obudowę dawali towar drugorzędny. A samemu nic się nie miało z tych transakcyj!
Tąpanie ścichło. Głos pokładów błąkał się jeszcze twardym, suchym echem po polach kopalni. W setnych głębinach ziemskich wymijał ciche płacze powietrza, zagarniał wieczne szepty wody i przepadał.
Aż oto ścichło wszystko. W ciszy, dzwoniącej czarnym milczeniem, przeleciała przez Coeura nagle pokusa niesłychana, najprostsza, pokusa zupełnego spokoju:
Zniszczyć to wszystko... — Wydało mu się, że tylko dlatego zabiega o Westfalczyków, tylko dlatego puściłby kantem Paryż, ażeby w końcu zniszczyć tutaj to wszystko. Nie o pieniądze chodzi! Nie o pieniądze, a przecież wszędzie za zdradę danej centrali płacili mu