Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Coeur pogłaskał spłoszoną kobyłę, systematycznie dziurawiąc odwłok szczura. Teraz dopiero w trakcie tych sprzecznych czynności rozbłysnął w dyrektorze jasny, wyraźny pogląd: zobaczyć dane miejsce raz jeszcze dokładnie! Na trzecim poziomie, ósmy chodnik, na wschód od pochylni A. Przy starych ogniach.
Dokładne określenie miejsca napełniło dyrektora upragnioną pewnością siebie. Ze szczura pozostała w kącie żłobu krwawa szmatka. Ach tak, być mc że teraz właśnie, tam, w Wiesbadenie, rozwijają woskowane arkusze planów członkowie nowego koncernu?
— Szczęść Boże — uśmiechnął się do stajennego i odszedł stąd długim chodnikiem.
Ogarnęła Coeura wielka, sypka woń kopalni płynąca z głuchą ciszą czarnymi przewodami. Cisza owa posiadała granice swe i ramy. Niosła się jakby środkiem chodnika, brzeżona u dołu łaskotliwym spływem wody, przy czarnych pochylniach i upadowych jakoby nagle wstrzymana nieuchwytnym prawie wydechem głębokości. Z owych pochylni wypływał kamienny dźwięk podziemi: głos przyczajonych straszliwych ciśnień, trących się wśród pokładu pracą tysięcy i milionów lat.
Przez środek chodnika wywozowego, którym podążał Coeur, biegły szyny raz wraz występujące z błota w białym świetle karbidówki. Gdzieniegdzie mienił się pośród nich złotą rdzą stary nawóz koński.
Do pochylni A będzie stąd pięćset metrów? Coeur pamiętał znakomicie wszystkie cyfry odnoszące się do planów kopalni. Lecz teraz, teraz właśnie nie chciał pamiętać, ani o cyfrach, ani też o planach. Tylko iść.