Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/334

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nią w aksamitnym fotelu, podczas mszy uroczystej), zawrócił do stajen.
Mieściły się niedaleko głównego szybu w pobliżu tam wentylacyjnych. Dyżurny woźnica skoczył jak oparzony. Coeur uciszył go niecierpliwym ruchem ręki. Lubił to miejsce: języki, mowy, ludzie zmieniają się wszędzie, konie są wszędzie jednakowe. Koni tych nie wydawano już nigdy na powierzchnię. Stawały się pod ziemią mądre, pilne i wierne jak psy.
Przez wąską stajnię leciała struga świeżego powietrza od tam wentylacyjnych; z płaczącym, rzewnym rozgłosem niosła zapach siana i ciepłego gnoju w głąb kopalni.
— Niepotrzebna dobroć i nadmierny pożytek — pomyślał Coeur łącząc w tkliwym zbiegu przeciwstawień widok słabo oświetlonych zadów końskich ze wspomnieniem Zuzy.
Poklepał kilka koni, pierwszych z brzega, i poszedł przeciw prądowi powietrza na koniec stajni, ku białej dorodnej kobyle, którą pamiętał jeszcze z zeszłego roku. Sławna była ta kobyła zeszłego roku na „Erazmie“, albowiem, chociaż nikt nie wiedział gdzie i jak, udało się jej zejść z starym kopalnianym ogierem i źrebię urodzić pod ziemią.
Klepiąc ją głośno po silnym, ciepłym karku, zauważył Coeur w kącie żłobu wystający, spomiędzy sieczki zmyślny, ściągły łeb szczura. Coeur nie przestawał klepać, równocześnie jednak uniósł w górę swój czekan górniczy i nagle, jednym pchnięciem, przebił ów szary łeb gryzonia. Pospołu z ostrym, świdrującym piskiem spłynęły na sieczkę czarne szczurze źrenice.