Chwila obecna/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.
Święty Jan dawny i teraźniejszy. — Termin. — Wianki. — Zamieranie obyczaju. — Posiedzenie akcyonaryuszów drogi Warsz.-Bydgoskiej. — Dwie koleje. — Oponent z zasady. — Nowe koleje. — Mój pesymizm. — Smutna rzeczywistość. — Przykłady naszej zaradności. — Popis przemysłu i rolnictwa w Kaliszu. — Z Sandomierskiego. — Straże pożarne. — Historya z beczką. — Drągi do bosaków. — Przy kolei Terespolskiej. — Trójpolówka. — Drewniane schody. — Miejscowe zwyczaje. — Wycięte lasy. — Historya o Icku Popycku i pewnym magnacie. — Icek psycholog. — Tow. Kredytowe. — Jubileusz. — Nasze winy. — Wakacye. — Przyszłość.

Nie tak to illo tempore bywało — mówi staroświecka piosenka, i ma wielką słuszność. Czasy zmieniają się; stare zwyczaje idą w poniewierkę, rozpływają się w falach zapomnienia, nikną, a odległość i różnica między przeszłością a chwilą obecną coraz większa.
Gdybym był poetą, wyśpiewałbym w pięknych rymach swój żal za poetyczną przeszłością; zauważyłbym w melancholiczny sposób znikanie z życia poezyi, romantyzmu i miłości; a na dowód, że to wszystko znika istotnie, przytoczyłbym dzień Ś-go Jana i obchód wianków.
Czemże bowiem była dawniej, a czem jest dziś ta uroczystość Ś-go Jana?
Poeci prawią, że w dawnych, zamierzchłych czasach, w dzień ten, gdy słońce kryło już złotowłosą głowę za sosnowe bory, gdy powoli ciemniała różowa zorza wieczorna, a od surowego wschodu wytaczał się na widnokrąg srebrny miesiąc z rojami gwiazd-służebnic, wówczas cały kraj zmieniał się w jedno czarodziejskie koło nadzmysłowych złudzeń i omamień. Na wzgórzach błyskały światła sobótek; po rosie, z łąk i zielonych dąbrów, echo niosło głosy pastuszych ligawek i słowa pieśni i okrzyków: «Hej Kupała! hej wielki Kupała!» Źródła i strumienie szemrały uroczyście jakoś i tajemniczo. Czasem zaszumiał wielkim głosem bór i umilkł, jakby przerażony. Czasem przelotna chmurka przesłoniła blady księżyc, a wówczas w lesie wśród próchna i paproci połyskiwały niewidzialne nigdy światła. Stare sosny i buki zdawały się gadać prawie ludzkiemi słowy, jakby marzyć, jakby coś sobie przypominać. Tajemnicze szepty kończyły się ciszą. Naokół słyszałeś niby westchnienia, z poza światowych piersi wydobyte. W gęstwinie śmiały się leśne wile. Dziwożona, kołysząc się nad przepaścią, zwieszona z gałęzi olchy, śpiewała: «Pójdź tu do mnie, chłopcze młody!» Po stawach i jeziorach wabiły świtezianki; z trzcin dochodziły wycia topielców. Dusze zmarłych obsiadały, niby kawki, samotne polne grusze. Na murach cmentarnych kwiliły duszyczki zmarłych bez chrztu dzieciątek. Po bagnach podskakiwały błędne ogniki. Wszędzie tajemniczo, straszno! Każda gałązka, złamana nogą zabłąkanego przechodnia, zdawała ci się mówić: «Nie chodź dalej!» Z ciemności boru wiało na nią przerażenie. Gałęzie krzaków chwytały za odzież, jakby broniąc dostępu do cudownego kwiatu paproci, o który, mimo widm, przestrachów i larw, kusili się goniący za skarbami, za szczęściem i za miłością młodzieńcy.
W takie to noce, ponad chłodne strumienie, ocienione wierzbą i kaliną, porosłe niezabudką, tatarakiem, warzęchą i płaskiem liściem lilii wodnych, wychodziły przy świetle pochodni, ubrane w bieli dziewice rzucać wianki na fale. I wianek wówczas unosił się lekko na drżącej toni, a za wiankiem rozlegał się plusk wioseł i wyciągały ręce młodzieńcze. Srebrny księżyc i czerwone pochodnie oświecały uroczystość. Czar chwytał wszystkie serca. Rzeczywistość zmieniała się w jeden fantastyczny poemat. Wszystko kochało i odwzajemniało miłość: dziewice były niewinne, młodzieńcy cnotliwi, stali w miłości i mężni.
Tak to podobno było dawniej, a przynajmniej mówią poeci, że tak było. Ile w tem wszystkiem prawdy, a ile poetycznego zmyślenia, trudno przesądzać; to tylko pewna, że dziś czasy się zmieniły. A naprzód borów i lasów, w których działy się te świętojańskie cuda, już ani śladu: popłynęły do Gdańska, a w zamian sterczą czarne pniaki, na których najpowiewniejsze duchy, gdyby nawet chciały hasać, połamałyby sobie nogi z pewnością. Dalej, w duchy już dziś nikt nie wierzy. Świtezianki i rusałki, ubrane podług żurnalów, w biały dzień spacerują na wysokich korkach po Saskim ogrodzie, wabią nawet chłopców po dawnemu, ale ród ten dziwnie jakoś zmądrzał, i dziś już ani śpiewem, ani niezabudką nikt go nie wywiedzie w pole, «jeno mu trzeba posag położyć na stole». Dziwożony zmieniły się także niepomału. Jeżdżą na lato do wód, dzieci oddają bonom francuskim, a choć ciągną nieraz do przepaści... własnych mężów, czynią to w sposób arcy nowożytny, z pomocą rachunków od Włodkowskiej, Penkali i Thonnesa, z pomocą balów, koncertów, sezonów letnich i zimowych, wód, mody i kwaśno-słodkich wysileń dobroczynnych, w których co grosz na ubogiego, to tysiąc na tualetę.
Tak jest, czasy się zmieniły, a z nimi zmieniła się i czarodziejska uroczystość Ś-go Jana. Nie wiem, czy paproć kwitnie jeszcze, czy nie kwitnie, jak dawniej o północy, ale wiem, że Święty Jan to dziś przedewszystkiem termin. Tak, mój miły czytelniku! Zamiast iść chwytać wieńce dziewicze, musisz iść płacić ratę w Towarzystwie Kredytowem wiejskiem i miejskiem. Taka to teraz uroczystość. Na Święty Jan ekspirują twoje sola weksle; na Święty Jan wręczają ci pozwy; na Święty Jan różne kasy przemysłowe przysyłają ci swoje awizacye; na Święty Jan kłania ci się Bank handlowy; na Święty Jan modlisz się napróżno do Dyskontowego; w ten dzień gospodarz podnosi ci komorne; w ten dzień płacisz sługi; rzemieślnicy nachodzą ci od rana mieszkanie; słowem: wszędy termin i termin, prawdziwa dies illa, dies irae.
Oto jest różnica dzisiejszego Świętego Jana od dawniejszego Kupały. Łatwo zrozumieć, iż wobec tych warunków, wobec tych arcy prozaicznych potrzeb i kłopotów, znikł dawny poetyczny charakter tej uroczystości. Najlepszy tego dowód mamy na obchodzie wianków. Kto dziś chodzi je puszczać? kto je chwyta i czego dziś one są symbolem? Mój Boże! mówią, że: niewinności. C’est possible! ależ skoro rycerska młodzież nie bierze już w tej zabawie udziału, czyż opłaci się puszczać na wodę taki symbol po to, ażeby go złapał przewoźnik? Z drugiej strony, choćby prócz przewoźników brała udział w uroczystości i młodzież rycerska, to niejeden znów rozumuje, że nader małą jest satysfakcyą, zamiast dziewiczego, schwytać np. wieniec warszawskich rzeźników lub piekarzy. Nakoniec, jeżeli wieńce mają być symbolem niewinności, dlaczegóż puszczają je na wodę stolarze, rzeźnicy i piekarze? Ci ostatni, nie wiem napewno, czy puszczają, w każdym razie mogę wam zaręczyć, że jeśli wieniec ten składa się z bułek ich własnego wyrobu i pieczywa, tedy ryby mogą go, co jest nawet najprawdopodobniejsze, nie chcieć skonsumować; na wypadek przecież, gdyby go skonsumowały, niema obawy, żeby się która udławiła: wielkość bułek uspokaja nas zupełnie.
Owóż więc, wracając do wianków, zwyczaj ten traci swoje poprzednie znaczenie i coraz bardziej słabnie. Dawniej brały w nim udział nawet i wyższe klasy; dziś i średnie brać nie chcą. Któż zatem, prócz stolarzy etc., puszcza dziś wianki? Dziewice? Zapewne... Sądzę jednak, że jeśli dystyngowani młodzieńcy nie gonią za nimi po wodzie, to dlatego, żeby ich i na lądzie przyjąć nie chcieli. Zwyczaj był niegdyś piękny i poetyczny; dziś jest to blade jego odbicie. Na moście zbiera się gromadka ludzi, kręci się, poziewa. Zachodzące słońce pozłaca całą tę ceremonię ostatnimi promieniami i znika za dalekiemi drzewami. Ludzie ciskają kilka niby wieńców na wodę; rozchodzą się, nie rozumiejąc co robili, dlaczego i na jaką pamiątkę to robili — i nakoniec idą pokrzepić się w poblizkich restauracyach, co, jak się zdaje, dziś stanowi właściwy cel zabawy.
Dziś niewdzięczny to materyał nawet dla felietonisty, sławiącego z zasady stare zwyczaje; wolę więc przejść na inne pole, które i dla was, czytelnicy, może będzie ciekawsze. Powiem wam na ucho, że byłem na posiedzeniu akcyonaryuszów drogi żelaznej Warszawsko-Bydgoskiej. Mówię wam to na ucho, dlatego, że na takich posiedzeniach nie wolno bywać nikomu więcej prócz samych akcyonaryuszów — ja zaś... Mniejsza o to, nie lubię dotykać tej materyi; dość, że na posiedzeniu byłem, byłem przez ciekawość, która jest moją obowiązkową wadą, i dla zdania wam sprawy, jak się podobne posiedzenia odbywają.
Nakoniec byłem jeszcze i dlatego, bo sądzę, że tak, jak dobrze jest być widywanym pod rękę z pryncepsami rodu lub pieniędzy, tak również dobrze pokazywać się na zgromadzeniach akcyonaryuszów kolei żelaznych. Co chcecie? znałem człowieka, który tak często chwalił się wysokiemi znajomościami, że gdy ktoś przy nim pewnego razu narzekał na upał, ów odpowiedział: Istotnie jest gorąco, powiadam wam, że dziś takeśmy się spocili z Branickim, że to okropność! — Mój drogi, spytał go ów ktoś, dlaczego ty się nigdy z kim innym nie pocisz, tylko zawsze z Branickim? Nie było odpowiedzi, ale łatwo się jej było domyślić. Ot wolał się pocić z Branickim, niż z kim innym chłodzić. Tak i ja: wolę być na posiedzeniu akcyonaryuszów niż gdzieindziej. Jak się człowiek o akcyach nasłucha, zdaje mu się, że sam ma akcye.
Owóż takie posiedzenie, to jest rzecz arcy poważna. Chodziło na niem o to, czy droga Warszawsko-Bydgoska ma mieć wspólny zarząd z Wiedeńską, czy też swój własny. Pewien akcyonaryusz drogi Bydgoskiej oskarżył Wiedeńską, jakoby ta Bydgoską wyzyskiwała. Obraziło to akcyonaryuszów drogi Wiedeńskiej, którzy też zaprojektowali rozdział. Wtedy padł strach na Bydgoszczyków; trzeba wam bowiem wiedzieć, że droga Bydgoska niewielka jest, zysków nie przynosi, trzeba nawet do niej dokładać; gdyby zaś miała oddzielny zarząd, oddzielną stacyę, oddzielne warsztaty mechaniczne, potrzebaby było dwa razy tyle dokładać. Padł więc, mówię, strach. Pokazało się, że stosunek drogi Wiedeńskiej do Bydgoskiej jest taki, jak mamki do dziecka. Niewczesny opiekun sądził, że dziecię urosło, że może samo chodzić, aż tu pokazało się, że za pierwszym krokiem przewróci koziołka. Opiekun sądził, że samo na chleb zarobi, a pokazało się, że samo do ust pokarmu zanieść nie zdoła. Trzeba było na to zaradzić; stąd wynikła konieczność obgadania. Owóż akcyonaryusze drogi Wiedeńskiej, obrażeni insynuacyami wyzyskiwania, uradzili, żeby się po upływie oznaczonego terminu rozłączyć; akcyonaryusze zaś bydgoscy uchwalili, żeby się nie rozłączać. A opiekun? Dziwny to zaiste fakt. Występując przeciw drodze Wiedeńskiej, opiekun występował niby w obronie interesów akcyonaryuszów bydgoskich, a jednak ciż sami akcyonaryusze uznali jego wystąpienie za bezzasadne i na rozwagę nie zasługujące. O niewdzięczności akcyonaryuszów! I cóż wam szkodzi, że ktoś protestuje dlatego, żeby protestować, że ktoś sztukę dla sztuki uprawia? Napozór sądzićby można, że wszelka opozycya powinna mieć powody realne, natury czysto przedmiotowej. Pokazuje się, że to fałsz. Pokazuje się, że można urodzić się oponentem, tak, jak flegmatykiem, sangwinikiem i tym podobnie. Jest to sobie temperamencik taki sam, jak i każdy inny. Achilles, jak to wiemy z «Pięknej Heleny, urodził się «wrzący-zacięty, wrzący-zacięty» — i z góry wchodząc na scenę, sam to zaznacza. Kogóżby więc to, o akcyonaryusze, dziwić mogło, gdyby ktoś, urodziwszy się oponentem, wchodząc na posiedzenie, również z góry zapowiadał:

Jestem oponent z zasady, ponent z zasady, ponent z zasady,
Jestem negatywny, tywny, tywny mąż,
Da-rem-ne wszelkie obrady, wszelkie obrady, wszelkie obrady,
Ja protestuję, tuję, tuję, tuję wciąż.

Nie można zmienić własnej natury tak samo jak nie można płynąć przeciw wodzie. Wyobraź sobie, o czytelniku akcyonaryuszu, że masz taką negatywną naturę, i że jesteś na posiedzeniu, na którem o godzinie południowej zapada jednozgodna uchwała akcyonaryuszów, że jest widno. Cóż wówczas robisz? Rzecz bardzo prosta, oto wstajesz i mówisz:
«Proszę o głos, albowiem uważam, że się ściemnia i protestuję przeciw światłu». Nie dziwcie się więc, gdy kto protestuje, skoro w ten sposób oddaje dług wymaganiom swej natury. Nie dziwcie się także, gdy ktoś przerywa kwestyę w taki sposób, jak ten, który w nocy przyszedł oświadczyć komuś, poszukującemu przez gazety towarzysza w drogę do Krakowa, że do Krakowa nie ma zamiaru wyjechać. Wszystko to zależy od natury, a w najgorszym razie dowodzi odwagi cywilnej.
Akcyonaryusze owóż kolei Bydgoskiej uchwalili, mimo opozycyi członka-oponenta, żeby się z Warszawsko-Wiedeńczykami nie rozłączać. Prócz tego, dla wytrzymania konkurencyi z przyszłą drogą Nadwiślańską, ciż akcyonaryusze polecili Radzie zarządzającej, aby przedsięwzięła gdzie należy starania o uzyskanie prawa budowania jeszcze kilku niewielkich, ale nadzwyczaj ważnych linii (Ostrowiec, Słupca) kolei, zmieniających drogę Bydgoską w najkrótszą odległość między Moskwą a Berlinem, czyli między całym Wschodem a całym Zachodem. Podzielamy w zupełności życzenia akcyonaryuszów i poświęcamy im (to jest życzeniom, nie akcyonaryuszom) kilka gorących westchnień. Żebyź! ach, żebyż! Każda kolej to linia, po której biegną nie tylko lokomotywy, ale i bogactwa, nietylko bogactwa, ale i światło. Podniosłaby się zamożność ogólna i umysłowość ogólna.
Mój Boże! pomawiają mnie o pesymizm, o umyślne przesadzanie w ciemnych barwach ile razy dotykam stosunków miejscowych. Pominąwszy już źródło tego pesymizmu, które, Bóg widzi, czyste jest i przejasne, osądźcie sami, czy ja mam zbyt zakopcone szkła na oczach, czy też rzeczywistość ciemna jest i smutna. Czytujemy korespondencye z prowincyi. Oto w Kaliszu był np. rodzaj wystawy pod nazwą: «popis przemysłu i rolnictwa». Wszystko udało się wybornie. W żywe oczy postawiono dowody, że okolica zamożna jest, dobrze uprawna i pod rolniczym, równie jak i przemysłowym względem wysoko posunięta. Śliczne były okazy fabryczne i rolnicze. Śliczne były rasy bydła, owiec, śliczne zboża, bajeczne jarzyny, a wszystkiego w bród. Bogdaj tak wszędzie! — powiecie czytelnicy, ale nim dokończycie okrzyku, zawołam: Bogdaj tak nigdzie!
Co znowu? spytacie zdziwieni. — Słuchajcie! Była na tej wystawie jedna dziwna i bardzo dziwna strona. Oto między większością przepysznych okazów rolniczych, między temi świadectwami inteligencyi, bogactw i pracy, kryły się okazy wprost przeciwne. Kryły się po kątach, jakby wstydząc się same za siebie: marne, ubogie, wątłe, również prawdziwe świadectwa ubóstwa i obliczonej z dnia na dzień wegetacyi. A teraz, czy wiecie, czyje były te okazy? Pierwsze były niemieckie, drugie nasze. A! więc to nie mój pesymizm, czytelnicy, to rzeczywistość, którą oglądały oczy wszystkich obecnych, o której pisali korespondenci do wszystkich pism — rzeczywistość tak bolesna, że nawet szydzić z niej nie można, ale ubolewać razem z wami wypada. Majątki tam najlepsze w rękach obcych, inteligencya w głowach obcych, wytrwałość w duszach obcych, pieniądze w workach obcych. A żywioł swoich? Ustępuje powoli. Miejsce naszych wielmożnych, zajmują obcy przybylce, nie poczynający gospodarstwa od czwórek, «mości dobrodzieju, dobranych», od «koczyka, mosterdzieju, dla imości, wiedeńskiego» — ale też i nie kończący na westchnieniach o radcostwo w Tow. Kredytowem, z symulacyjnego dziedzictwa, przez dobroć łaskawych sąsiadów.
Dlaczego wam mówię to, czytelnicy, skoro wiem, że wam słyszeć boleśnie? Mnie równie boleśnie, ale nie o to tu chodzi. Mówię prawdę, bo trzeba, żebyśmy ją sobie mówili, nie oszczędzając się wzajemnie. Mówię prawdę i ostrzegam. To nasza — prasy — rola.
Ale biorę inną korespondencyę do ręki, z innych okolic kraju, z Sandomierskiego. Słuchajcie.
«Nasze fortuny — mówi mniej więcej w tych słowach korespondent — toczy jakby jakaś ukryta wewnętrzna choroba, jakiś rak, na którego niema już środka. Ziemia tu wyborna, życia nad stan nikt nie prowadzi, a jednak Tow. Kredytowe raz w raz wystawia na przymusową sprzedaż najpiękniejsze fortuny. Kulturtregerzy jeszcze nie przedarli się do nas, ale etc....»
Przyjdzie i na to czas. Piękna pociecha.
A teraz jeszcze jeden przykład naszej zaradności i troskliwości obywatelskiej.
— O! bardzo się obecnie obawiam o nasze miasteczko, mówił jeden z moich znajomych. Żydzi poubezpieczali się wysoko: może być źle. O pożar łatwo.
— Powiedz mi, dlaczego nie założycie ochotniczej straży pożarnej?
Mój znajomy wziął się za boki i począł się śmiać długo i serdecznie.
— I któż będzie do niej należał? Ja jeden.
Pytałem, czy przynajmniej mają narzędzia pożarne: beczki, topory, bosaki do zdzierania dachów i tym podobne? Odpowiedziano mi, że tak jest. Przed laty kilku kupiono beczkę. Na nieszczęście, z jednego jej końca spadła obręcz. Zawołano więc bednarza, żeby ją nabił. Ale na nieszczęście, gdy ją nabijał na jednym końcu, spadła druga obręcz na drugim końcu. Bednarz, który nad pierwszą napracował się cały dzień, odłożył drugą na dzień następny. Przyszedł dzień następny, bednarz nabił drugą, ale spadła pierwsza, trzeciego znów druga, czwartego znów pierwsza — i tak już od kilku lat: co jednego dnia nabije z jednej strony, to zleci z drugiej. Skutkiem tego, poczciwy bednarzyna ma już od kilku lat robotę, i jeżeli pójdzie tak dalej, i klepki się wreszcie rozlecą, będzie ją miał do końca życia. Ale co będzie w razie pożaru? Co się tycze innych narzędzi, do bosaków nie mają wprawdzie jeszcze okuć, ale mają już kije. Pogniło to tam wprawdzie trochę, bo raz osunęło się ze ściany, o którą było oparte, i wpadło do kałuży przed zajazdem, która i podczas największej suszy nie wysycha, a jak wpadło przed czterema laty, tak nikomu nie przyszło jakoś do głowy wydobyć.
Podobne, z małemi zmianami, środki przeciw strasznemu żywiołowi są w rozporządzeniu mieszkańców każdego powiatowego miasteczka, możemy więc spać spokojni. Bo i dlaczegóż to się obawiać? Jak kogo nieszczęście ściga, może wyszedłszy poważnie na ulicę nogę złamać, a kto inny, choćby po stołach skakał, nie złamie.
Wyrwało mi się nietrafne porównanie: przepraszam! Jeżeli kto łamie nogę na naszych ulicach i naszych brukach, nic to dziwnego.
I to przykład wrodzonej nam zaradności.
Źle się dzieje w miastach, źle i po wsiach. A propos wsi. Wyjeżdżałem niedawno koleją Terespolską, dosyć daleko, na Międzyrzec i Białą. Czy też wiecie, czytelnicy, że w tamtych błogosławionych stronach jeszcze drewnianemi sochami orzą, a na trójpolówkach gospodarują? Oto co się nazywa zachowywać stare obyczaje! Wszystko, jak było za króla Ćwieczka. W czytanie i pisanie oczywiście nie bardzo się tam bawią, są to bowiem pomysły zamorskie. Czytają kalendarze; prócz tego, w jednym inteligentniejszym domu znalazłem dzieło pod tytułem: «Święta Genowefa, czyli niewinność uciemiężona na puszczy. Anno 1756». Co do pisania zauważyłem jedną okoliczność, którą prawdopodobnie miejscowym zwyczajom przypisać należy. Oto wyraz wtorek, piszą powszechnie przez f.
Między majątkami jest tylko jeden, zagospodarowany świetnie i urządzony na płodozmian; ale to tam mówić nie warto: właściciel ma nazwisko niemieckie.
Ale, ale, zapomniałem: byłbym skrzywdził tamte strony. Widziałem jedną rzecz postępową: wycięli swoje lasy.
Wycięli: widać cale obszary pokryte pniakami. Wycięli i sprzedali Żydom, którzy sprzedali tam jeszcze komuś i t. d. Nie było nas, był las...
A teraz opowiem wam małą historyę o Icku Popycku. Historya nie z Bajarza, ale z rzeczywistości. Tego Icka Popycka nawet znacie. Dzisiaj to milionowy pan; zrobił ogromną fortunę na lasach, w jaki zaś sposób ją zrobił, właśnie prawić zamierzam.
Był szlachcic-pan, ale to pan całą gębą. Dobra krew, ogromna fortuna, ogromna fantazya; słowem: wszystko Bóg dał, niczego nie odmówił. Ożenił się z córką magnata, wziął dobra ogromne i wyjechał za granicę.
W dobrach tych szczególniej cudne miał lasy: starodrzew! sosny gubiły w niebie wierzchołki, a dęby, a buki, a wszelki rodzaj drzewa!
Wśród tych lasów była fabryka, co lasom nadawało olbrzymią wartość, w tych bowiem czasach jeszcze kamiennego węgla nie używano.
Otóż Icek Popycek postanowił sobie kupić te lasy.
Kupić? Łatwo powiedzieć. Ale jak kupić? Właściciel bogaty jak Krezus, siedzi za granicą i ani myśli sprzedać.
Jak ktoś czego nie chce sprzedać, to napozór zdaje mi się, iż tego kupić poproś tu niepodobna.
Wszelki rozum wobec takiej alternatywy przestaje działać.
Tak, wszelki, ale nie Icka Popycka.
Wyobraźcie sobie zdziwienie naszego szlachcica-magnata, gdy pewnego poranku otwierają się drzwi pysznego numeru w Grand Hôtel na Bulwarach w Paryżu i wchodzi kto? Icek Popycek.
Tak, tak, Icek Popycek w Paryżu, z pejsami, w chałacie i z fajką porcelanową, wyglądającą wygiętym cybuszkiem z tylnej kieszeni.
Uradowała się dusza naszego magnata. Zobaczyć w Paryżu coś tak par excellence swojskiego, któżby się nie uśmiał i nie ucieszył! Zerwał się:
— Icek, jak się masz?!
— Paam do nóg Jasnege Pana.
— Co ty tu robisz?
— Ja za interesami. Ot jak zwiczajni Zid.
I rozmowa potoczyła się żwawo; aż po niejakim czasie Icek mówi:
— Ja mam do Jasny Pana wielgą prośbę.
— Co takiego?
— Ja mam tu 200 tysiąców franków, co odebrałem po żonie; tego po jej krewnych. Tyle pieniędzy! ja się boję. Tu same złodzieje i rozbójniki. Niech Jasny Pan mi to schowa. Ja może za pół roku, może za rok przyjadę znowu i odbiorę.
Jasny pan nie chciał, nie chciał, wzdragał się, wreszcie ustąpił i pieniądze schował.
Icek Popycek wyjechał z Paryża, i wkrótce pan o nim zapomniał. W Paryżu, jak w Paryżu, jest dużo wrażeń, robi się wiele znajomości. Nasz magnat porobił nawet znakomite, poznał się bowiem z członkami świty zmarłego cesarza Napoleona III.
Byli to dżentlemeni, niektórzy wysoce urodzeni, wszyscy bogaci, świetni, wspaniali; używali życia, podróżowali, uwodzili kobiety i polowali; jeździli na wyścigi, grali.
Grali nawet gracko.
Raz nasz rodak, skuszony może widokiem złota, może chcąc szczęścia próbować, usiadł z nimi do gry.
Przegrał.
Przegrał 800.000 franków i zapłacił częścią swoją gotówką, częścią Icka.
Na drugi czy trzeci dzień zjawia się Icek.
— Paaam do nóg Jasnege Panu.
— A! to ty. Co powiesz?
— Chciałem Jaśnie Pana prosić o swoje pieniądze. Trafia mi się geszeft na las. Ech! ce, ce, ce, co za geszeft. Jaki las, drugi raz się taki nie zdarzy: miliony zarobię.
Magnat przechodził się szybkim krokiem po pokoju. Nagle stanął.
— Co? co?
— Eh, jaśnie panie, co za las! Ce! ce!
— Czego ty masz kupować u obcych? Kup u mnie.
— No, jeśli jaśnie pan tanio sprzeda...
Reszty domyślacie się, czytelnicy. Psycholog Icek Popycek znał grunt, na którym budował. Icek Popycek był wielkim dyplomatą, wielkim, w swoim małym rodzaju, wodzem. Wygrał ogromną kampanię, zrobił ogromną fortunę i dziś cieszy się wielkiem uznaniem, tych zwłaszcza, którzy jeszcze mają lasy do sprzedania.
Z drugiej strony historya ta maluje i nas doskonale. Byle pieniądze w rękę, oho! Mówi się sobie: pójdą na wkłady gospodarcze, na ulepszenia, na spłatę długów etc. etc. A w rzeczywistości idą... gdzie? Ot, do ludzi. Rozłażą się. Część się przeżyje. Teraz już tego mniej: zbytków po wsiach i życia nad stan już niewiele, a jednak...
...A jednak dzisiaj na dobrach szlachcica.
Ciężą przeważnie te listy zastawne!
Towarzystwo niedawno właśnie obchodziło swój pięćdziesięcioletni jubileusz. Potężna to instytucya, jakże pożyteczna, jak zbawienna, a jednak... echo powiada:
«Ciężą przeważnie te listy zastawne!...»
Listy jak listy — dziś niejeden podjąłby się ten ciężar dźwigać — ale raty! Dawniejsze to jeszcze często grzechy, często grzechy ojców, którym się jako zmarłym, a zmarłym nie bez zasługi także, nic wymawiać nie godzi. Hej, cóż to i robić? Pracować i pracować.
Na zakończenie odcinka jeszcze jeden fakt z naszego ogólnego żywota. Rozpoczęły się wakacye: całe setki i tysiące naszych dzieci porzuciły na kilka miesięcy ławy szkolne. Domy winny dopełniać teraz tego, czego szkoła dać nie może. Niema szkół na świecie, któreby wpływ domów, szczególniej wpływ matek, czyniły zbytecznym. Sądzę nawet, że bez tego wpływu, wiedza sama pozostaje tylko siłą, która zarówno na złe, jak na dobre może być użytą. Niechaj więc wie to młode pokolenie, że prócz wiedzy, trzeba jeszcze i innych czynników społecznych, że aby służyć społeczeństwu, potrzeba wszystkich cnót teologicznych: wiary, nadziei i miłości.

Gazeta Polska, 1875, Nr. 140 z dnia 30 czerwca.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.