Chwila obecna/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
Jeszcze wyścigi. — Wzruszenia. — Połamane nogi. — Z przeszkodami. — My i Anglia. — Gorzka prawda. — Fakty. — Piękne projekty. — Szosy Miechowskie. — Czego brak Miechowianom? — Przyszłość projektu. — Bajka o szpitalu. — Posiedzenia spółki jedwabniczej. — Jedwabnictwo i proboszcze wiejscy. — Miliony przyniosła fantowa loterya. — Upadek zabawy. — Ostatnia.

Oto i tydzień wyścigowy skończony. Nie przeszedł on bez dramatycznych wypadków. Aż dwa rumaki padły ofiarą własnej szybkości. W hipodromie rozlegały się strzały rewolwerowe, którymi usiłowano w humanitarny sposób skrócić cierpienia padłych na torze walki klaczek. Piękne damy znalazły sposobność do czułych wzruszeń, do okazania czułości serca, manifestującej się nazewnątrz w tkliwych francuskich wykrzyknikach: O mon Dieu! o ciel! o pauvre Isaura! do żałosnych ubolewań nad słabością swych nerwów i nakoniec do nieśmiało wypowiedzianych nadziei, że i następne, przypadające za dwa dni wyścigi z przeszkodami, nie przejdą bez pewnych wypadków, które, mój Boże! bądź co bądź, urozmaicają jednak zabawę.
Tymczasem wyścigi z przeszkodami nadeszły i nie sprawdziły tych nadziei. Do wielkiego stiplczezu stanęły trzy konie, a po przesadzeniu kilku przeszkód, wszystkiego jeden biegał w szrankach bez jeźdźca, co nie zdołało rzeczywiście zadowolić głodnej wzruszeń ciekawości. Za to mniej zapalonym amatorom sportu dały wiele do myślenia wyścigi chłopskie, kończące, jak wiadomo, tę szlachetną zabawę. Otóż z wyścigów tych okazuje się po najskrupulatniejszem obliczeniu czasu, jakiego na obieżenie szranek potrzebują konie angielskie i domorosłe chmyzy chłopskie, że różnica na korzyść pierwszych wynosi zaledwie kilkanaście sekund na wiorstę. Tak jest, kilkanaście sekund, a jednak dla tych kilkunastu sekund ileż to zachodu i starań, ile hałasu, ile przeróżnych ceremonii, ile starterów, chorągiewek, meldowań, wagi, ile angielskiego szyku! Tworzą się dyrekcye, sprowadza się dżokiejów, zapuszcza się angielskie faworyty, nosi się angielskie paltoty, wyłamuje domorosłe szczęki na angielski sposób po to, ażeby mówić angielszczyzną, którą każda inna narodowość łatwiej rozumie niż angielska; chowa się całe stada długonogich rumaków, wybiera się z pomiędzy nich te, które mają nogi najdłuższe, trenuje się je, ludzie i konie pocą się jak nieboskie stworzenia, wyrzuca się rocznie miliony złotych... i wszystko to dlatego, żeby potem przelecieć wiorstę o kilkanaście sekund prędzej niż to robi, naprzykład, niejaki Stacho Kałduniak z pod Wilanowa.
Ależ Stacho Kałduniak jeździł na swoim chmyzie cały rok, — dżentlemeni na swoich folblutach nie jeździli; Stacho orał nim, dżentlemeni nie orali; Stacho bronował, Stacho woził drwa do Warszawy, zboże na targ, słowem Stacho użytkował, dżentlemeni ze swoich nie użytkowali — nakoniec, Stacho, mimo, że nie rozumie co znaczy: all right! mimo, że dżokiejów nigdy inaczej nie nazywa, tylko «poganami», mimo nakoniec, że na swego folbluta arcy po mazowiecku «hetta!» woła i prętem lub postronkiem go popędza, jest jednym z najracyonalniejszych krajowych sportsmenów. Drugi wniosek zaś jest taki, że owe kilkanaście sekund większej szybkości koni angielskich są sekundami najkosztowniejszemi ze wszystkich sekund, z jakich składa się nasze ogólne życie, co przy równie ogólnej biedzie, przy powszechnych narzekaniach, przy długach, przy wiecznych terminach etc., jest wydatkiem podobno absolutnie naszą możność przechodzącym. Co do mnie, ostatecznie sądzę, że jeżeli mamy dość powodów zazdroszczenia Anglii wielu rzeczy, które nieprędko u nas z dziedziny pragnień i pożądań do dziedziny istotnych faktów przejdą, to wcale nie mamy powodów do zazdroszczenia jej sportu, który tam przedstawia się zresztą jako wynik zbytnich, wiodących do ekscentryczności, bogactw, u nas zaś jest wypływem chęci naśladownictwa, rozpowszechnionej, prawda, wszędzie, ale nie obfitującej w jakiekolwiek realne owoce.
Nie potrzebujemy owijać w bawełnę prawdy, że zacofani jesteśmy w stosunku do Zachodu pod każdym względem. Nadewszystko jesteśmy goli w porównaniu z tąż zagranicą, jak Łazarze. Przemysł nasz jest żaden; na drodze handlowej stawiamy pierwsze kroki; nasi lordowie wraz z całymi ich majątkami mogliby być plenipotentami lordów zagranicznych; nasi posiadacze ziemscy, stanowiący jądro społeczne, wegetują raczej na swych gospodarstwach; nasi włościanie nie umieją czytać i pisać; nasi Żydzi, mimo wszelkich, czysto jednostronnych czy obustronnych usiłowań, są jemiołą na dębie. Tu gromady ludzi ciągną dwa za krótkie końce celem powiązania ich z sobą, a gdy który się urwie, przewracają się głowami na dół, a nogami do góry; tam znowu łapią rzeszotami wodę; ówdzie rzucają groch na ścianę, ówdzie budują domki z kart; gdzieindziej kręcą bicze z piasku; tam znów pracują, jak owa przysłowiowa Barbara, która, co w dzień uszyje, w nocy rozpara; a wszędzie więcej — Bóg widzi — o wiele więcej «przygotowań niż dyalogu».
Ach, gdyby to projekty były faktami, czegóżby to nam brakło! Jeżeli piekło jest istotnie zabrukowane dobremi chęciami i pięknymi projektami, tedy zapewniam was, mili współobywatele, że my, którzy mamy najgorsze w świecie bruki w Warszawie, dostarczymy ich jak najwięcej i w jak najpiękniejszym gatunku dla Lucypera. Ile tam już tego materyału jest na składzie, tego nikt i porachować nie potrafi.
Dixi! Ale gdy chodzi o fakty, odpowiedź nie tak łatwa, a zamiast odpowiedzi: «cisza i cisza pośród błękitów!» Co u licha! czyliż nic się takiego nie dzieje, o czem mógłbym wspomnieć z całem uznaniem?... Czekajcie, niech sobie przypomnę. Aha! budują szosy w Miechowskiem; budują wcale nawet nie na żarty, bo za 300.000 rubli. Fakt to niemały, a nawet w dziejach samopomocy powiatowej niesłychany; zachodzi jednak ta drobna okoliczność, że jeżeli istotnie je wybudują, to popierwsze: nie będą mieli czem po nich jeździć, a powtóre: nie będą mieli co po nich wozić! — Jak to? spytacie. Tak to, mili chrześcijanie, widzę w tej chwili żabę, która z całem zaufaniem wyciąga nogę, prosząc, by ją okuć. Jeżeli jeszcze nie zrozumieliście o co chodzi, tedy powiem wam, ale do ucha, tak, aby mnie Miechowiacy nie usłyszeli, że w całem Miechowskiem kto wie, czyby znalazł 300.000 rubli gotówką; że nie mają na szosy pieniędzy, a choćby mieli na wybudowanie, nie będą mieli na utrzymanie ich, czyli na konserwacyę. Powiem wam dalej, że nie mają szpitali, nie mają szkółek, nie mają kas obywatelskich, nie mają straży pożarnych, nie mają żadnej rzeczy, która jego jest, a przedewszystkiem: nie mają pieniędzy. Powiem wam dalej, że projekt, jako absolutnie przechodzący fundusze gmin i obywateli, jest poprostu niemożliwy. Słyszałem raz, a nawet słyszałem napewno, że w pewnym powiecie złożono dość znaczną sumę na wybudowanie szpitala. Cel piękny! Ależ oto, kiedy suma już była, poczęto się spierać, jak wielki ma być szpital. — Jak największy! — wykrzyknął pewien więcej filantropijny niż ćwiczony w czterech działaniach arytmetycznych przewodnik przedsięwzięcia. Owóż postawiono szpital wielki, bardzo wielki, tak wielki nawet, że nie starczyło już pieniędzy na dach, na urządzenie wewnętrzne i na chorych. Są więc mury, niema tylko dachu; jest szpital, ale niema w niem łóżek i chorych. Ten przykład niechaj objaśni wam, dlaczego, mówiąc o szosach miechowskich, nie mogę wstrzymać się od sceptycznego uśmiechu, i dlaczego przychodzi mi mimowolnie na myśl, że przedsięwzięcie owo nie wygląda o wiele więcej seryo niż owo budowanie mostu za fant w grach towarzyskich, przy którem się mówi: Buduję most, potrzeba mi arkady, a tą arkadą jest pan ten a ten.
Otóż i jeden fakt ze społeczno-powiatowego życia. Chciałem wam przytoczyć go jako pocieszający; po bliższem jednak rozpatrzeniu się w nim, zgadzam się z tymi, którzy go pociesznym nazywają. Przechodzę teraz do drugiego faktu. W mieście naszem szum, hałas, zjazd, ludzi jak mrowia; ale działalność społeczna uśpiona, dlatego fakty śmiało mogę liczyć na palcach, bez obawy, że mi ich do końca felietonu zbraknie. Owóź tym drugim faktem było posiedzenie Spółki Jedwabniczej, odbyte dnia 17 czerwca we czwartek. Zebrała się garstka akcyonaryuszów, zagajono posiedzenie, i sejmik zawrzał życiem.
Stara to historya te posiedzenia: zawsze powtarza się na nich jedno i toż samo. Przedewszystkiem członkowie zaznaczają brak czasu, następnie ułatwiają sobie uprzejmie tracenie tegoż czasu przez spory i rozprawy o szczegółach całkiem podrzędnej wagi. Występują rozmaici mówcy, wspominają o upałach, o Adamie i Ewie, nieco o czasach starożytnych, przerywają sobie wzajemnie, przepraszają się, nazywają się «znanymi z gorliwości», napomykają o prasie peryodycznej, o wdzięcznej potomności, o spóźnionej godzinie, o nieprzyjemności uczucia głodu i o wielu rzeczach, tak dobrze jedwabnictwa tyczących, jak i nie tyczących. Nieraz się zdarza, że dwóch mówców mówi odrazu, a wówczas jeszcze odzywa się dzwoneczek prezesa, co wszystko razem tworzy interesujące trio, osnute na temat przyszłego dobra jedwabników. Posiedzenie ostatnie dowiodło tej niezbitej prawdy, której dowodzą wszystkie posiedzenia, jakie się tylko u nas odbywają: że dziwnie nas Pan Bóg obdarzył płynnością słowa, która z lada powodu wzbiera i rozlewa się niepomiarkowanie szerokiem korytem.
Spółka Jedwabnicza naznaczyła roczne swe posiedzenia na 17-ty czerwca, dlatego, że jest to «sezon wełniany». Poprostu chodziło o danie możności ziemianom uczestniczenia w posiedzeniach, obznajmiania ich ze sprawą jedwabnictwa i skutecznego jej popierania. Otóż czy wiecie, czytelnicy, ilu też ziemian brało udział w posiedzeniu? Ani jeden. Czy wiecie, ilu ziemian liczy się między akcyonaryuszami? Łatwo zgadniecie. Czy wiecie, ilu interesuje się jedwabnictwem? Ani jeden.
A jednak jakże to ważna gałąź krajowego przemysłu! Mój Boże! gdyby mniej filisterstwa, gdyby mniej kiwania ręką nad każdą rzeczą, która jest nowością; gdyby mniej tego: «a! co tam!» gdyby mniej przechodzenia do porządku dziennego, którym jest obracanie wielkich palców na mniej więcej wydatnym żołądku, — jakież to kraj mógłby odnieść z tego z czasem korzyści! Gdyby, naprzykład, nasi proboszczowie wiejscy, między którymi większość ożywiona jest jak najlepszemi względem społeczeństwa chęciami, chcieli wziąć do serca tę sprawę i zająć się poważnie hodowlą jedwabników! Hodowla rzecz to łatwa, rzecz to nawet przyjemna. Zamiast łupić po nieszporach w maryasza z miejscowym wikarym, zamiast politykować o tem, co Francuz będzie robił na wiosnę, zamiast nakoniec sypiać po obiedzie i chrapać z pod kolorowej chustki, którą się od much twarz nakrywa, — czyż nie lepiej zająć się jedwabnictwem, ocieniać plebanię morwowemi drzewkami, krajowi zapewniać miliony w przyszłości, sobie jednać cichą wdzięczność potomnych i słodkie jeszcze za życia przeświadczenie, że się dla dobra bliźnich działa?
Powtarzaliśmy już nieraz i jeszcze powtarzamy, że gdy we Francyi zaprowadzano jedwabnictwo — wszyscy pseudo-rozsądni opierali się temu co sił: mówiono, że klimat niewłaściwy, że drzew niema, że to zabawka, że się to na nic nie zdało; słowem: mówiono to wszystko, co i u nas mówią ospalcy — a jednak dziś Francya ma setki milionów franków rocznie z jedwabiu i jedwabniczego przemysłu.
Mówicie, że niema u nas przędzalni, niema fabryk. Bądźcie spokojni. Miejcie tylko jedwab, a znajdzie się to wszystko. Przędzalnie założą choćby p. Hille i Dittrich w Żyrardowie — byle tylko było co prząść i z czego materye wyrabiać. Poparcia zatem, poparcia, czytelnicy, dla spółki! Członkowie jej mogą sobie na posiedzeniach rozprawiać nawet i o potopie, a swoją drogą sprawy spółki idą teraz lepiej, raźniej, energiczniej; w kasie nie taka pustynia, jak dawniej; Towarzystwo nie rozwiązuje się, nie upada, nie kona. Owszem żyje i zamierza rozszerzać działalność; mają pouczać pragnących się uczyć, dostarczać morw, wydawać broszurki, założyć pismo. Był nawet projekt, aby członkowie puścili się w apostolski pochód po wioskach i miasteczkach dla nauczania, ale projekt ten niewielki wzbudził w członkach entuzyazm.
Popierajcie więc jedwabnictwo i spółkę! Nie o osobisty jeszcze teraz interes chodzi, choć wkrótce z interesem ogółu zapewne i osobiste korzyści się połączą. Tymczasem chodzi tylko o dobro ogółu, dla którego — jakkolwiek grzeszni, leniwi, niedbali — często gotowiśmy jeszcze wiele zrobić.
O czemże jeszcze napiszę wam, czytelnicy? Chciałbym już zakończyć ten odcinek, gdyby nie to, że o wzmiankę doprasza się jeszcze fantowa loterya, która trwała aż dwa dni, w sobotę i niedzielę. W niedzielę sprzedawano jeszcze bilety nierozebrane dnia poprzedniego i wydawano fanty. Wszystko tak, jak było. Kolorowe namioty; damy, jak kwiaty w namiotach; białe płótna, barwne chorągwie, muzyka, światła; deszcz nawet, ten nieodstępny towarzysz każdej loteryi, dopisał i tym razem; słowem: wszystko było, jak dawniej, brakło tylko takich tłumów, jakie bywały dawniej. Zabawy te spowszedniały do wysokiego stopnia i przestały być zabawami. Dawniej brał w nich udział cały wielki świat, tłumy zaś przychodziły oglądać ten wielki świat. Dziś wielki świat ani się pokaże, mamy nie przychodzą; kto przyjdzie, ten gra lub nie gra, jak chce, ale nudzi się, czy chce, czy nie chce. Ludzie pytają się siebie wzajemnie: co tu robić? Czy zabawa ma polegać na przypatrywaniu się sobie wzajemnem? Ależ wszyscy czynią to od rana do wieczora! Jeśli chodzi o piękne kobiety, więcej ich jest u Fliegego — krótko mówiąc: niema co robić! Tak rozumuje ogół. Fanty już nie nęcą. Opatrzyło się wszystko. Młodzieniec, wygrywający pończoszki, młoda panienka, wygrywająca brzytwy, nie robią już wrażenia. Możnaby wprawdzie powiedzieć, że na loterye nie chodzi się dla czego innego, tylko dla ubogich. He! niedostateczna odpowiedź. Wiadomo przecie, że Warszawianie wtedy tylko są hojni, kiedy się bawią.
Loterya więc nie poszła zbyt świetnie.
A jednak była to już ostatnia loterya.

Gazeta Polska, 1875, Nr. 134 z dnia 22 czerwca.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.