Chwila obecna/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.
Dzieci wiejskie. — Bez opieki. — Ochrony wiejskie i znaczenie ich w społeczeństwie. — Egzaminy i popisy. — Instytut muzyczny. — Instytut głuchoniemych. — Cisza letnia. — Czasy ogórkowe. — Różne choroby. — Wyjazdy za granicę. — Rewolucya w bibliotece. — Wieści. — Urzędnicy kolei Terespolskiej. — Kółko czytelnicze. — Inni urzędnicy. — Kąpiele. — Nurki.

Zdarzało się wam zapewne nieraz, czytelnicy, przejeżdżając latem przez pierwszą lepszą wioskę, widzieć całe girlandy dzieci wiejskich, siedzących pod ścianami chałup, pod karczmą, albo poprostu na środku drogi, bez zajęcia, ot tak poprostu na woli Bożej. Te zgrzebne koszulki, poprzepasywane czarną krajką, konopiaste główki jak makówki i niebieskie oczy, wytrzeszczone nawpół ciekawie, nawpół lękliwie, na świat Boży — rzecz to znana, która chyba tylko przybysza miejskiego zająć może. Spytacie: co robią takie dzieci? Wioska pusta, bo rodzice wyszli w pole; przed chatami, prócz dzieci, tylko psy drzemią i wróble świergocą pod strzechami, więc dzieci robią co chcą. Przepalają sobie głowy, przewracają się po piasku, łapią ryby w kałużach; ciągną dla zabawy za ogony psy miejscowe; otwierają kołowrot, gdy kto przejeżdża, kłusując potem boso koło bryczki za datkiem — ot i czas schodzi. Starsze często przytem skazane bywają na niańczenie młodszych. Nieraz chłopak ośmioletni cały dzień dźwiga jakiego roczniaka lub roczniaczkę, bo tak «matula kozeli», a co gorsza, przywiązali płachtą dzieciaka do opiekuna tak, że ten ostatni, choćby chciał, nie może razem z innymi wyprawiać się na cudzy groch przy drodze, lub na gruszki do dworskiego ogrodu, którego Żydzi pilnują. Bo trzeba wam wiedzieć, że te dzieciaki o konopiastych główkach kradną. Tak jest, dlaczegóżby zresztą kraść nie miały? Nie oduczy ich tego matka, bo matka świtaniem wychodzi do roboty, a nauczy ich tego każdy wróbel, żyjący cudzem ziarnem, zachęci każde jabłko, zwieszające się ponętnie przez parkan ogrodowy. Wstrzymuje ich tylko strach, ale zarazem pobudza nadzieja, że nikt nie patrzy, a choćby też im kto powiedział, że Bóg patrzy, nie miałoby to żadnego znaczenia, bo trzeba wam i to jeszcze wiedzieć, moi religijni, wykształceni i humanitarni czytelnicy, że dzieci te żyją bez Boga. Tak jest, bez Boga. Są to bezwiedni ateiści. Kiedy trochę podrosną i poczną chodzić do kościoła, wówczas dowiedzą się o piekle i niebie, ale przedtem?... Jeżeli matka znajdzie nawet czas i ochotę do wyuczenia dziecka pacierza, dziecko powtarza mechanicznie wyuczone słowa, i na tem koniec.
Co chcecie? każde z nich jest tak dorosłym indyferentystą, że zawstydziłoby niejednego głośnego filozofa. Chowają się na łonie natury, tak, jak dzieci... Hotentotów. Same rozglądają się po szerokim świecie. Same zwolna poznają, co jest złe a co dobre. Uprawiają filozofię eksperymentalną. Złem, wedle nich, jest dać się złapać na uczynku, dać sobie zabrać czapkę grochu, dostać w skórę; dobrem — najeść się cudzego grochu, nie dać sobie zabrać czapki, nie dostać w skórę. Żal za złe popełnione jest żalem, że się nie udało. Gdy Franka, Walka lub Krzycha złapią na gorącym uczynku kradzieży gruszek, wówczas wsadza palec w usta, wytrzeszcza zawstydzone oczy, robi minę kozła w kapuście i żałuje... zgadnijcie czego? — gruszek! Naturalnie, że gruszek.
O biedny, płowowłosy Krzychu, widzę jak na dłoni twoją przyszłość! Jak nie umiesz teraz czytać i pisać, tak nie będziesz umiał do śmierci, niebożę! Gdy wyrośniesz, będziesz nocami jeździł w szkodę w cudzy owies z końmi. Sąd gminny sądzić cię będzie za to, żeś z siekierą w cudzy las pojechał, a ty do śmierci nie będziesz mógł zrozumieć, żeby między «wzion» i «ukradł» nie było żadnej różnicy. Potem, o Krzychu! zasmakujesz w wódce, nauczysz się przeklinać i wzywać «siarczystych», będziesz tłukł swoją babę, aż będzie w niebie słychać; będziesz wadził się z sąsiadami; Żyd będzie cię wyzyskiwał całe życie, bo cię rachować nie nauczono. Będziesz ciemny, obywatelu, jak tabaka w rogu; będziesz głupi i zły całe życie — boś był bez opieki za młodu, bo matula nie mogli, nie chcieli i nie umieli nauczyć cię bojaźni Bożej i miłości do ludzi. Będziesz wprawdzie jęczał nieludzkim głosem w kościele, gdy ksiądz głos podniesie, a po mszy pójdziesz do karczmy i pobijesz się z drugim, takim samym jak ty biedakiem. A potem, Krzychu, postarzejesz: włos się posrebrzy, ramiona się ugną od pracy, ręce drżeć poczną, i czy wiesz, Krzychu, co się stanie? Oto syn, którego także nie uczyłeś bojaźni bożej, ani miłości do ludzi, wypędzi cię z chaty i każe pójść żebrać po świecie. Sprawisz kosztur z jeżem, broda wyrośnie ci siwa, i z piosnką o Maryi Częstochowskiej i o Dzieciątku Jezus puścisz się w świat szeroki. Aż wreszcie przyjdzie niemoc, uczujesz zimno jakieś, i smutek jakiś, i niby wołanie jakieś z niezmiernych głębin. To śmierć twoja, Krzychu. Miłosierdziu boskiemu oddaję twoją biedną duszę, bo choć grzeszny byłeś, ale ciemny. Niechaj ci świeci światłość wiekuista. Wrzosem pokryje się twoja mogiła, i ani śladu wkrótce nie będzie po tobie i po tysiącach takich, jak ty.
Kto zna nasz lud, ten wie, że obraz to życia chłopskiego nie przesadzony. Dziś może już jest lepiej, boć zamożność ich wzrosła, a za wzrostem zamożności wzrasta moralność i światło; ależ mimo wszystkiego, jakże nizko jeszcze stoimy! Jak nizko stoimy np. w porównaniu z sąsiadami naszymi. Któż nie wie, że w starszem pokoleniu włościan, prawie nikt nie umie czytać, a w młodszem jeszcze mało kto! Któż nie wie, jak nizko stoi poziom moralny, jak słabe jest poszanowanie cudzej własności, jak nierozwinięte pojęcia o dobru ogólnem! Chcecie przykładów? Dobrze. Czy sądzicie, że zwyczaj wyprawiania starych rodziców na dziady jest czemś nadzwyczajnem? Nie, to rzecz codzienna, zwyczajna, to prawie zwyczaj. Chcecie dowodów na to, że nie szanują cudzej własności? Spytajcie pierwszego lepszego wiejskiego posiadacza o szkody, jakie mu robią. Nakoniec, że nie mają pojęcia o dobru publicznem, na dowód pokażę wam drzewka przydrożne. Zasadź dziesięć razy: zniszczą, połamią, jakby przez umyślną złośliwość.
Ale czyż można się temu dziwić? i czy to ich wina? Spojrzyjcie na te dzieciaki płowowłose — oto wytłómaczenie zagadki. Bez matki, bez Boga w dziecinnych latach, chowane same przez się, zdziczałe, zatępione, skąd mają być innemi później? To jedno słowo: bez opieki, tłómaczy wszystko. Duchowni, działając na natury już stwardniałe, i działając ogólnie, zastąpić matki nie mogą; nie mogą sprawić, by imię Boże, by pojęcia o dobru, o uczciwości zrosły się tak z naturą dziecięcia, żeby jeden niejako organizm z nim utworzyły. Nie, duchowni wiele mogą, ale tego nie mogą, bo taką pracę potrzeba niemal od niemowlęcych lat zaczynać. Na to niedosyć jest nauczać — trzeba wychować. Ale czego chcesz? — spytacie — i do czego dążysz? — Nie chcę tym felietonem nawracać matek wieśniaczych, by zamiast chodzić w pole, wychowywały dzieci. Nie, jest inna na to rada. Matki muszą pracować, ale niemniej dzieci muszą i powinny być wychowywane. Na to jest jedna rada:
Ochronki.
Nie mówcie, że w zakładaniu ochronek trafia się na jakiekolwiek przeszkody. Tak jest, trafia się na ospałość, na lenistwo, na obojętność, ale na nic więcej. Władza pozwala zakładać ochronki. Znam wioski, gdzie one istnieją, kwitną, przynoszą moralne korzyści. Inna rzecz szkoła, inna ochronka. W wioskach tych, gdy ojcowie i matki wychodzą na robotę, dzieci od najmłodszych do kilkunastoletnich zbierają się w umyślnym budynku, gdzie znajdują troskliwą opiekę, gdzie czuwają nad ich zdrowiem i nad ich moralnością, gdzie je zajmują robótkami i tym podobnie. W okolicach, w których niema szkółek ludowych, które zresztą mało gdzie się znajdują, ochronki takie są prawdziwem dobrodziejstwem dla dzieci. Wzrasta ich moralność i oświata, zmniejsza się śmiertelność. Te skutki starczą za wszystko. Ochrony takie i ochroniarki powinny być utrzymywane przez dwory. Powiecie, że dwór nie ma obowiązku zajmować się losem sąsiadów włościan. Być może. Nie ma obowiązku płynącego z wzajemnych stosunków, ale ma obowiązek chrześcijański i obywatelski. Budynek, a raczej pierwsza lepsza obszerna izba na wsi, niewiele kosztuje. Utrzymanie i pensya ochroniarki może się wrócić choć w części przez usługi, jakich poza ochroną, w godzinach wolnych, można od niej wymagać.
Mógłbym przytoczyć dwory niezbyt bogate, gdzie podobne zakłady istnieją, i istnieją kosztem dworów. Włościanie z początku patrzali na to, jak na każdą nową rzecz, nieufnie. Dziś przekonali się. Dawniej nie chcieli dzieci posyłać; obecnie na zebraniach gminnych sami uchwalają zapomogę dla ochron.
To są fakty, które lepiej od słów mówią.
Żyjemy w czasach szkolnych egzaminów, popisów i ciągłych wizyt w ochronach warszawskich, które to wizyty skłoniły mnie do wypowiedzenia słów powyższych. Co do innych zakładów, mieliśmy niedawno popis Instytutu muzycznego, który to fakt tyle tylko pewną ma doniosłość, że Instytut popisuje się bardzo często. Z natury rzeczy wypada, że instytucya ta, jako muzyczna i muzykalna, musi być głośniejsza od innych.
Odbył się także popis w Instytucie głuchoniemych i ociemniałych, który to zakład prowadzony jest u nas w ten sposób, że nietylko dorównywa podobnym zakładom zagranicznym, ale je nawet przewyższa. Istotnie, tam dopiero można się było przekonać, co wychowanie i system zrobić mogą. Dość powiedzieć, że między wychowańcami Instytutu jest młodzieniec z natury głuchoniemy, którego wykształcenie posunięto do tego stopnia, że może czytać każdą książkę, nie wyjmując i filozoficznych. Sądy jego o poezyi są tak trafne, że podpisałby się na nich niejeden z recenzentów estetycznych. Trudno prawie uwierzyć w to wszystko, co się tam widzi i słyszy. Uczniowie, opuszczający Instytut, wychodzą jako ukończeni rzemieślnicy; każdy z nich może zapracować sobie na kawałek chleba, każdy może stworzyć kółko rodzinne, żyć w społeczeństwie ludzkiem, z którego sama natura pragnęła go wyłączyć, i być tegoż społeczeństwa prawdziwie pożytecznym człowiekiem.
Z tych to powodów żadna prawie instytucya naukowa nie cieszy się taką sympatyą publiczności jak powyższa, i można śmiało rzec, że gdyby wszystkie w równym stopniu spełniały swe zadanie, wówczas wychowanie stałoby u nas tak, że pozazdrościćby nam mogli wszyscy. Kiedy spojrzysz na jej pupilów, wówczas zdaje się, że świadectwo doskonałości zakładów wyryte jest nawet na ich twarzach. Natura stworzyła je smutnemi — rozweseliła je praca; natura, odebrawszy im potężny zmysł wzroku lub słuchu i pozbawiwszy wrażeń, skazała je na bezmyślność — rozjaśniła je inteligencya, rozbudzona miłosierną i umiejętną dłonią, niby iskra przygasła w ognisku; wchodzą tam jako ciężar społeczny, wychodzą jako dzielni i cnotliwi pracownicy na społecznej niwie, i stąd to zapewne ta rezygnacya, a nawet cicha radość, która opromienia ich czoła.
Tyle o Instytucie. A teraz chętniebym przeszedł do nowych faktów, gdybym miał równą ich obfitość, jak przed czasem bardzo jeszcze niedawnym. Ale na nieszczęście, osławione czasy ogórkowe zbliżają się. W mieście pusto i cicho. Skończyły się egzaminy szkolne, ucichły wymowne posiedzenia rozmaitych akcyonaryuszów rozmaitych spółek. Jeżeli się zaś nawet jakie gdzie trafi, tedy przechodzi szybko a bezbarwnie, znużony bowiem akcyonaryusz daje co prędzej zarządowi swe placet, byle jak najprędzej uciec z dusznej sali i w domu uciąć drzemkę aż do wieczornych chłodów. Kto może, wedle wkorzenionego zwyczaju, ucieka za granicę do wód. Wywożą się za granicę suchoty, katary żołądka, osłabione nerwy, tęsknoty panieńskie, posagowe pożądliwości kawalerskie i pieniądze. Ta ostatnia choroba najuciążliwsza ze wszystkich, chroniczna, a przytem nieuleczalna. Żaden doktor, to jest przeciwnie, każdy doktor pomaga do... jej rozwoju, a lekarstwem na nią jest chyba także choroba, ale jeszcze od niej gorsza i nieporównanie przykrzejsza: suchoty kieszeni.
Po redakcyach również sucho; w jednej tylko Bibliotece Warszawskiej zaszła zmiana, której koniec może być dla tego pisma wcale smutny. Oto panowie: Korzon, Lubowski, Pawiński, Struve i Szyszło usunęli się od współpracownictwa stanowczo. Do tej pory wiadomo było wszem wobec i każdemu z osobna, że pismo tak byt swój, jak i zaufanie u publiczności, zawdzięczało głównie pracy tych ludzi. Co teraz będzie? Co to będzie? Co to będzie? Istnieją obawy, że będzie to, co Osiński ironicznie na powyższe pytanie, trawestując je, odpowiedział. Tymczasem krążą najrozmaitsze wieści. Obawiają się, że w przyszłości zapanuje w piśmie tem anielski zapach, podobny do tego, jaki wydaje znana u nas «autentyczna», prosto z pompy woda, wówczas, gdy nabierze pewnego haut goût, cenionego szczególniej przez nosy, które za pierwszem powąchaniem umieją odróżnić to, co jest w dobrym duchu, od tego, co jest w złym. C«y jednak tak będzie w istocie, trudno dziś sądzić. Nowy skład redakcyi nie zdaje się zapowiadać kierunku ultramontańskiego, a niepodobna znów nikogo posądzać, żeby dla pary pantofli chciał zostać «Turkiem dla Abdul-Medżida». Powiem raczej, że nowy skład redakcyi dotychczas nic jeszcze nie zapowiada, a co zapowiada zobaczymy w przyszłości.
W każdym jednak razie, szkoda dawnej redakcyi. Był czas, że Biblioteka już, już przymykała oczy, a główny redaktor dawał jej wąchać piżmo — oni ją podnieśli, ożywili — podtrzymali upadający kredyt u publiczności, i jakoś tam szło, nienazbyt świetnie, ale i nie najgorzej. Teraz nowa redakcya będzie żyła czas jakiś artykułami nagromadzonemi przez starą, ale potem... Potem będzie przednówek i czas żniwa... we mgle przyszłości.
Ruch umysłowy nie zamiera jednak u nas latem zupełnie. Oto otrzymuję wiadomość, że urzędnicy drogi Terespolskiej zamierzają utworzyć kółko czytelnicze. Jest to myśl, która, jak się poetycznie wyraził jeden z jej promotorów, «kiełkuje» dopiero w głowach; kiedy zaś rozwinie się ta roślina i wzrośnie, zależy to zapewne od urodzajności gruntu, na którym została posadzoną. To tylko jest faktem, że takie kółko, lub jakakolwiek inna figura geometryczna czytelnicza, koniecznie w okolicach Terespolskiego banhofu jest potrzebna, dowiedzieliśmy się bowiem, że Nowa Praga, wskutek nader szczególnego położenia geograficznego, całkowicie jest od ogólno-warszawskiej cywilizacyi odcięta. Wystawcie sobie, czytelnicy, że niema tam ani księgarni, ani czytelni, ani kantoru do, któregoby można pisma peryodyczne przesyłać. Pocztą oczywiście także nie można, bo za blizko; a wiadomo jest, że poczta potrzebuje pewnego rozpędu: słowem, niema sposobu. Owóż trudność o książki, trudność o gazety i o każde drukowane słowo. Mieszkańcy, z wyjątkiem urzędników, widocznie nie czują potrzeby pisania ani czytania, kiedy się dotychczas nawet o kantor w pierwszym lepszym sklepie nie postarali. Prawdopodobnie wyrobili oni sobie pewien nowo-praski pogląd na świat i pewien nowo-praski rozum, który na dni powszednie wystarcza, a na dni świąteczne zgoła nie jest potrzebny, albowiem, jak wiadomo, są to dni odpoczynku. Urzędnicy jednak innego są zdania, i wskutek tego pozwolili zakiełkować myśli stworzenia czytelni, która jak raz zakiełkowała, tak już i kiełkuje sobie w najlepsze.
Gdybyż to i inni urzędnicy, a zwłaszcza urzędnicy po małych miasteczkach, chcieli pójść śladem urzędników kolei Terespolskiej i pozwolili chociaż kiełkować podobnym myślom! Gdyby zamiast po całych dniach grać w bilard, domino i szachy w miejscowej cukierni, zamiast się dzielić na arystokracyę nie wiadomo czego i demokracyę nie wiadomo jaką, zamiast pisywać wiersze do miejscowych piękności, zamiast się obmawiać wzajemnie, chcieli zakładać czytelnie! Byłaby to rzecz arcy zbawienna. Nie sztuka nosić głowę wysoko tylko dlatego, że rzeczy lżejsze w połączeniu z cięższemi zajmują położenie górujące; nie sztuka udawać arystokratę dlatego, że się ma dwieście złotych pensyi więcej, albo wyższe obcasy od innych. Nauka brata ludzi z sobą. Poważne czytanie zbliżyłoby do siebie ludzi, wytworzyłoby obyczajne i cne życie towarzyskie, podtrzymało uczucie obywatelskie, sprowadziło wymianę myśli, podniosło poziom umysłowy i moralny, nakoniec umiliło życie, często w małych miasteczkach dość jednostajne i smutne. Dlaczegóż urzędnicy terespolscy mają być lepsi od innych?
O czemże wam jeszcze powiem, czytelnicy? Byliśmy, a raczej mówiliśmy przed chwilą o Pradze, spojrzyjmy więc na Wisłę. — Źle! woda mała: wszędy wystają zaspy piasku, żegluga utrudniona — jedne tylko kąpiele od praskiego brzegu kwitną doskonale. Kąpie się, kto żyje. Z powodu tych kąpieli stworzono złośliwy dowcip. Mówią, że najwięcej ze wszystkich kąpią się kupcy o podszarganym kredycie i kantorowicze. Czy wiecie dlaczego? Oto wprawiają się w dawanie nura. W razie potrzeby — jakby znalazł.

Gazeta Polska, 1875, Nr. 145 z dnia 6 lipca.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.