Beniowski (Sieroszewski, 1935)/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Beniowski
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

— Gdzież ten rubel?... — spytał przedewszystkiem Grześ, wchodząc nazajutrz rano do siostry.
— Zaraz ci go dam, ale mi przysięgnij, że jak tylko co się stanie w miasteczku, jak tylko dowiesz się co nowego, przybieżysz bez zwłoki, że powiesz mi!
— Zgoda, przybiegnę bez zwłoki i powiem... Ale i ty mi powiedz, o co pokłóciłaś się z matką?...
Chmura przepłynęła po twarzy dziewczyny.
— Nie wiem!... Nic ważnego!... — zająknęła się.
— A ja wiem, a ja już wiem, ale nie powiem!...
— Co ty wiesz?... Nic ty wiedzieć nie możesz!... — przeczyła Nastazja coraz mocniej zmieszana.
— A wiem, wiem ale nie powiem... — drażnił się z nią wyrostek. — Chyba, że dodasz ałtyna!
— Wstydziłbyś się!... Powiedz, skąd wiesz!?...
— A wiem, bo mam... liścik.
— Liścik do mnie?... co ty mówisz? Na Boga! Od kogo?... Dawaj go zaraz!
— Od pięknego królewicza... Przyniósł go niewolnik Beniowskiego, a co tam napisane, ho, ho! Prosił, żeby go oddać do własnych rąk...
— Co ty mówisz?... Więc daj!... Dawaj zaraz!
Chłopiec zmrużył oko i wyciągnął rękę.
— Nóżki na stół! — rzekł grubym głosem starego gracza.
Nastazja drżącemi rękami odszukała w swej sakiewce drobną monetę srebrną i położyła ją na dłoni brata. Ten pieniądz obejrzał, spróbował na zębie, nie śpiesząc się schował do kalety za skórzanym pasem. — Nałgałem ci od początku do końca, Nastka... Nie mam żadnego liściku, ale będę miał, upewniam cię! — rzekł spokojnie, wykręcił się na pięcie, gwizdnął i skierował się ku drzwiom. Na progu wszakże spotkał się z Mironowną, która wpadła nań z furją, wyrzucając mu, że złamał zakaz matki.
— Zadużyś już, żeby po niewieścich teremach chadzać! A nos będziesz miał niedługo taki czerwony, jak rodzic!... Ale co wolno popu, to nie diaczkowi... Zawcześnie, jagódko, zawcześnie! Wysoko latasz, niewiadomo, gdzie siądziesz!...
— Zaraz się mamie poskarżę, żeś taka nieprzyzwoita!... Gdzie siądę?... Jak siądę?... Wiadomo, jak siądę!... Jeżeli zaś chcesz, żebym ci, stara, to słowami opisał, daj ałtyna, a zobaczysz, jak ci odmaluję! — śmiał się chłopak.
— Och, zbereźnik! Wynoś się, pókiś cały! — Ograbił cię, przyznaj się, gołąbko? — zwróciła się ze współczuciem do Nastki, spoglądając na jej otwarty woreczek. — Może siądziesz, duszko, tu koło mnie, widzę, że ci serduszko już zmiękło, może pogadamy... Nie jest tak źle, jak ci się zdaje...
— Nie zdaje mi się, ale wiem napewno, że za tę ropuchę nie pójdę!
— Kiedy, widzisz, nie o to wcale chodzi!... Może za niego, może za innego... Matka ino znajduje i pan ojciec też, że czas ci zamąż. Co w tem złego? Więc wyznaj mi, kogobyś z kawalerów wolała, może ja ze swej strony pocichu im podpowiem, podsunę...
Nastka stała chwilę z opuszczoną głową, wreszcie objęła za ramiona starą, posadziła ją po dawnemu na zydlu i, opuściwszy się obok na ziemię, podniosła ku niej oczy promienne.
— Widzisz, nianiu, ja chciałabym... królewicza. I tu jest taki... podobny, ale on... daleki, daleki... niedostępny! Ach, nianiu, nianiu, zawsze byłaś dla mnie dobra... Dlaczego więc opuściłaś mię teraz, teraz, kiedy serce tak wciąż bije niespokojnie, gdy co chwila coś się dzieje, czego nigdy przedtem przewidzieć niepodobna było, a od czego dusza zamiera!... Nianiu, nianiu, bądź jak dawniej, kiedy ci wszystko mogłam powiedzieć, boś wszystko dla mnie obracała na dobre... Uspokój serce moje, nianiu kochana, niech go jak dawniej nie czuję!
Staruszka wytarła nieznacznie łzę.
— Nie uspokoję ja serca twego, dziecino moja, nie uspokoję... Już ono będzie tak się bić, trzepotać aż do mogiły, do grobowej twej deski... Z początku o królewicza... o męża, a potem o pisklęta... o dzieci. Taki nasz niewieści los!... Im więcej kochać będziesz, tem mocniej będzie się ono kołatać... Dlatego pogódź się, dziecino, z wyborem rodziców... Weź tego, kogo mniej kochasz!
Zerwała się z kolan Nastka.
— Znowu!... Nie chcę o tem słyszeć! Idź sobie precz, idź precz, Mironowna, tyś inna, ktoś cię jakim czarem odmienił...
— Ach, w przeklętą godzinę zjawił się u nas ten włóczęga!... Czuje me serce, że zgubę on nam niesie... Wszystko przez niego! On ponauczał cię tych myśli! Niepotrzebna nauka kobietom!
— Milcz, milcz, Mironowna, milcz! Idź już! — przerwała jej gwałtownie Nastazja. — Proś matkę. zęby mię puściła z tobą do sklepu Kazarinowa kupić jedwabiu i paciorków, bo mi zabrakło.
Spojrzała nieznacznie Mironowna na pełną nici króbkę, westchnęła i wyszła, suwając ciężko nogami w grubych wojłokowych pimach.
Słońce uderzyło w okno, przebiło jego lodową powłokę i legło tęczową chmurką na zwieszonej z kolan białej ręce dziewczyny, zaskrzyło się w ostrzu igły w jej palcach, w złocie, w kamykach pierścionków. Długo nie ruszała się, nie podnosiła opuszczonej głowy Nastazja, powolnym ruchem kołysały kształtne jej piersi gronostajową opuszkę błękitnego kubraczka. Siliła się za wszelką cenę chyżo płynące myśli zatrzymać, w jedną jasną całość je skupić, wykuć z nich twardy oręż do swej obrony, znaleźć w nich mocne oparcie... Azali ma stąd odejść bez oporu do tego obrzydliwego człowieka! Rzucić wszystko, do czego przywykła, zmienić swój obyczaj, ojca i matkę widywać jak gości i sama gościem tu bywać, a stanąć najbliżej, tak zupełnie, zupełnie blisko do tego wielkiego, niezgrabnego cielska, do tej duszy mrocznej, obcej, niewiadomej... podobno okrutnej... obrzydliwej...
— Będę z nim sama w pustym domu, będzie ze mną mógł robić, co mu się spodoba!... Może mię bić będzie... Tylu ich tu żony bije... Nie ścierpiałabym!... Nie!... Może mię wywiezie stąd daleko, na inny pojedzie urząd... Wtedy zostanę sama, zupełnie sama, tylko z nim! Och, pojechałabym stąd, chętnie prawda, ale daleko, w kraje inne... Ach, gdyby wyjechali rodzice, gdyby ich przeniesiono gdzieś do stolicy... Ale niema nadziei!... Mały jeszcze urząd ma ojciec, długo jeszcze musi się wysługiwać zanim stołecznych dosięgnie stanowisk! Jak pomóc, poradzić co zrobić!?... Jakby nas stąd przeniesiono, wtedyby się wszystko zmieniło... Trzeba się nauczyciela poradzić, jak to zrobić? Przy nim myśli układają się tak potoczyście, tak mądrze i odwaga jakaś w serce wstępuje! Jakbyśmy stąd wyjechali, to i jego-byśmy wziąć z sobą mogli... Na to ojciec dość ma władzy... Trzeba mu to powiedzieć... Kiedyż on wróci? Jakże wolno godziny płyną! Ten Grześ wciąż tylko kłamie... Niczego się dowiedzieć niesposób!
Weszła matka, obrzuciła ją podejrzliwem spojrzeniem, dostrzegła króbkę pełną jedwabiu.
— Czegóż to ci brak?... Mironowna mówiła, że się prosisz do Kazarinowa!
— Tak, mamusiu, brak mi nitek tego odcienia!... — kłamała, pokazując kwiateczek na hafcie.
— Mironowna może iść sama. Doskonale ci wszystko załatwi. Ciebie nie puszczę. Skończyło się. Musisz, dziewczyno, zrozumieć, że według naszej woli postępować powinnaś. Nie pozwolę ci zmarnieć, uschnąć w panieństwie... Nie natom cię chowała...
— Mamo, mamo, ty ich znasz!... Ty sama nieraz na nich wygadywałaś!
— Zapewne, ale cóż począć!? Skąd wziąć innych?... Zresztą znasz ojca, nie powiedziałam mu nawet, żeś mi taką zrobiła awanturę, bo by cię za byle kogo wydał, przez kozaków kazał do ołtarza wlec... Powiedziałam mu, żeś chora i dlatego siedzieć musisz...
— A czy lekcje będę mogła brać?
Krew zalała pełne policzki Niłowowej. Odwróciła oczy od córki
— Nie wiem, nie wiem!... — odrzekła z gniewnem wahaniem. — Poco ci taka wielka nauka!?...
— Jakto?... Już zmieniłaś myśli, matko... przedtem mówiłaś, że to bardzo potrzebne, a teraz...
— A teraz myślę co innego; nie potrzebuję zdawać ci, smarkulo, sprawy z moich myśli!... Siedź, słuchaj i rób, co ci każę! Słyszałaś... — podniosła głos i wyszła, trzasnąwszy drzwiami.
Twarz Nastazji znowu zastygła na maskę kamienną, znowu usta rozchylone przed chwilą pogodnie, jak płateczki róży, zamknęły się w wąską, bladą i twardą linję. Usiadła i zaczęła machinalnie snować igiełką, a gniewne myśli leciały przed nią burzliwym potokiem, przysłaniając i szyty wzór, i cały świat...
— Niech mię zadręczą, zamęczą, z kozakami powloką... Źli są, źli, nie miłowali mię nigdy... Dlaczego nie poczekają, aż stąd wyjedziemy?... Tu niema nikogo, ale gdzieś przecie są ludzie... Sama matka powiada... Niechby już przyjechał ten nauczyciel! Spytam go się... Zobaczymy, czy mi odmówią lekcji... Tutajby nie mogli mi przeszkodzić... weszłabym, choćby mię bili, wchodziłabym do komnaty, gdzieby on uczył, pod drzwiami bym podsłuchiwała... Ale tam... w szkole... I poco ta szkoła? Przedstawię mu, powiem, jak sprawy stoją, powiem, że żywcem mię chcą grzebać, że dla mnie jedyny ratunek nauka... Może budowę domu powstrzyma... On taki dobry, taki sprawiedliwy... Wszystko mu przedstawię, zrozumie, że w nim jedyna moja nadzieją i ratunek!
I spojrzenie, i oblicze, i cała postać młodego mężczyzny, wypłynęły przed nią jak żywe w mętnem powietrzu ocienionego pokoju... Patrzała w to miejsce, gdzie wydało się jej, że spostrzegła obraz, szeroko rozwartemi oczyma; obudził ją dopiero trzask gwałtownie otwieranych drzwi. Wpadł Grześ w czapce i futrzanej kublance...
— Nastka, Nastka! nowina, wielka nowina!... Jak się ino dowiedziałem, zaraz przyleciałem, żebyś nie mówiła, że cię zawsze tylko oszukuję! Dziesięciu zabili niedźwiedzi... Już jadą, wracają. Taju z Apaczi przywiózł wiadomość... Sam widział na własne oczy... Wiozą ich Ankalowie... Sani moc, pełne futer, pełne zdobyczy... A na jednych leży ranny Sybajew... Zwierz go pod siebie podgarnął, Beniowski ku bestji podskoczył, chciał jej w ucho strzelić z pistolca, lecz niedźwiedź Sybajewa puścił a Beniowskiego pazurami za łeb chwycił... Zginął Beniowski!... Inni pierzchli... Jeden z nich nie oparł się aż w Apaczi... Taju zaraz pchnął do ojca gońca... Jest w kancelarji, gada... Ho, ho! Wysoko nosił głowę Beniowski, ale niedźwiedzie kamczackie nie żartują! Zażarte bestje, ho, ho!...
— Zginął Beniowski?... Co ty mówisz?... Nieprawda, Grzesiu, nie może być!... Ty zawsze sobie drwisz, tak strasznie mię dręczysz!... Jakże on mógł zginąć... przecież tutaj... nie... — zaszeptała dziewczyna, podnosząc się zwolna. Nie zdążyła jednak wiele unieść się z siedzenia, jak upadła bez czucia do nóg brata.
Ten odskoczył przerażony, zgarbił się i chyłkiem wymknął na dwór przez korytarz, mimo kuchni, pełnej kobiecych głosów.
Ale Mironowna usłyszała stuk drzwi wchodowych, wyjrzała, a spostrzegłszy uchylone dźwierza do pokoiku Nastazji, co tchu tam pobiegła.
Zimno ocuciło dziewczynę, z trudem uniosła przymknięte powieki i rozpoznała przedewszystkiem w mętnym zmroku pierwszego zbudzenia czyjeś palce tuż blisko swej twarzy, bryzgające jej wodą na lice, poczuła wodę na obnażonej piersi; dalej rozpoznała oblicze matki blade, ale spokojne, a jeszcze dalej w nogach łożnicy ciemną, kanciastą twarz kamczadalskiej niewolnicy z zagasłemi z przerażenia oczyma. Mironowna tarmosiła ją za rękaw, zwłócząc futrzany kubraczek.
— Puśćcie mię!... Dajcie mi... usnąć! — szepnęła dziewczyna.
— Zaraz, jeno cię rozdziejemy... Będziesz mogła spać, dzieciątko, ile zechcesz! — odpowiedziała Mironowna.
— Co ci się stało? — pytała pani Niłowowa.
Nastka odwróciła do ściany głowę i usta jej zadrgały.
— Potem, Marta Karłowna, potem... Niechby teraz usnęła krzynę... Ale przedtem może się gorącego biteniu napijesz, dzieciątko? — szeptała Mironowna.
Widząc, że dziewczyna się nie rusza i głowy ku nim nie obraca, kobiety otuliły ją starannie „czołdrą“ piesakową i oddaliły się na palcach. Cisza zaległa komnatę.
— Co się stało, co się stało?... — rozmyślała dziewczyna, czując, że ból szalony znowu ją chwyta za serce. — Ach, tak... umarł, niema go!... Zwierz szalony zgruchotał mu głowę cudowną, rozszarpał jego piersi... Nie, nie... Nieprawda!... Ten nicpoń zawsze kłamie, dręczy mię i dokucza... Niepodobna!... Inaczej matki twarz nie byłaby tak spokojna, przecież lubiła go... Niechby już przyszła ta Mironowna... usta mi płoną, gardło wysycha... Mironowna, Mironowna, gdzie jesteś?...
— Idę, idę, dziecino, biteń ci niosę gorący, wyborny, ze starego kurskiego miodu, z bursztynowego lipca, co go chronię w apteczce jak źrenicę oka na nasze słabości niewieście... Pij, duszo moja, gołąbko, pij! Wzmocni cię odrazu, wróci ci siły i ducha!
Dziewczyna chciwie przytuliła wyschłe usta do brzegu srebrnej kruży.
— Słuchaj, nianiu — rzekła, zwracając starej do połowy opróżnione naczynie. — Na miłość Boga, powiedz mi!... Przez rany Chrystusowe... przez łzy Matki Boskiej Bolejącej zaklinam cię!... Czy to prawda, czy to prawda, że on... zabit? Że bestje pożarły nauczyciela mego?...
— To już wiesz?... Domyślałam się... Tak-że to go miłujesz, nieszczęsna... Niegodnego włóczęgę, zbrodzienia?... Nacóż ci to przyszło, szlachcianko zacna, córko carskiego zastępcy władnego, że mdlejesz na wieść o śmierci marnego raba!?
— Milcz, milcz!... On był dobry jak Archanioł, a mądry jak Duch Święty... Był dla mnie jak gwiazda jasna, jak słońce, co rozświetliły mrok... On mi pierwszy powiedział o świecie innym, gdzie ludzie żyją skromni, czułego, sprawiedliwego serca, gdzie niema ni rabów, ni panów, ni katów, ni lochów, gdzie dzień jednakowo lśni dla wszystkich z błękitnego nieba nad zielonemi wyspami wśród sinego morza... A teraz wszystko znikło, na zawsze zatoczyło się w przepaść!... Nianiu, ach, nianiu, jakże strasznie, jak ponad wyraz wszelki... serce mię boli, jakże mi w piersiach ono się tłucze, jak przez gardło niby chce wyskoczyć... Jakże cierpię!... Uspokój ty mię, ukój... Daj mi co napić się, abym usnęła albo umarła!... — skomlała cichutko, słaniając się z boku na bok, z rękami na sercu.
— Gołąbeczko moja białoskrzydła, zazulo moja maluchna, ani napoju ci dać nie mogę żadnego, ani bólu serca uciszyć!... Zadał ci czary jakieś ten czarnoksiężnik! Wszystkich on tutaj odurmanił, prócz mnie starej wygi... Przejrzałam jego grę nawskroś! Napomykałam Marcie Karłownie, napomykałam, że nieprzystojnie dziewicy szlacheckiej u chłopa, obieżyświata się uczyć... Co innego, gdyby dworską wziąć do niej panią... „Ale jej niema“, mówiła mi — a teraz sama żałuje...
— To ona... wie?... — spytała żałośnie Nastazja, opadając na poduszki.
— A wie!... Ale nie bój się, nic nie powie! Lepiej, że się tak stało... Wypłaczesz się, przebolejesz, mędrsza się staniesz...
— Idź już sobie, idź!... — zaszeptała dziewczyna, rzucając się po puchach boleśnie z boku na bok.
Wyszła Mironowna, cicho stąpając na pilśniowych podeszwach.
Nastazja naciągnęła puszystą czołdrę na głowę, podkuliła kolana aż pod samą brodę i w tem ukryciu jęła płakać w głos, jak małe dziecko, zanosić się od szlochów rwących wnętrzności. Głos jej jak żałosne wycie pokrzywdzonej wilczycy przebił futro, wydobył się za ściany łożnicy, dotarł do kuchni. Niebawem silna ręka zdarła nakrycie z głowy dziewczyny.
— Zmysły straciłaś, dziewucho!... Zanosisz się bez pamięci!... Milcz zaraz, bo ojciec usłyszy... I tak mam z tobą wyżej uszu kłopotów... Czego wyjesz?... Czy spał z tobą ten drab?... Czy cię uwiódł?... Gadaj zaraz, jak było!... Bo nie rozumiem, czego tak płaczesz, czego tak wojujesz!?... — syczała pani Niłowowa.
Wlot wyschły łzy w oczach Nastazji; wyprostowała się i zacięła usta.
— Masz bachora w brzuchu?... Gadaj!... Dobrze w takim razie, że zginął, bobym pasy drzeć z niego kazała, przybłędy... Dolo moja, dolo! Na utrapienie swe pozwoliłam się otumanić gładkim słówkom tego lacha... Wszyscy oni zdradliwi, jak żmije i syczącym jaszczurczym.... mówią językiem!... Bić! nić! śnić! Jeżeli cię tknął, bić każę na placu w noworoczny mróz jego ziomków, tego Bielskiego, Winblatha i nawet sługę jego, przeklętego raba Andrzeja! Popamiętają, co to oczy podnosić na naczelnikowskie córki...
Nastka śledziła matkę niepostrzeżenie z pod opuszczonych powiek; złowrogi blask jej oczu i niewidziany nigdy przedtem wyraz mściwości na twarzy przybił doreszty zbolałe serce dziewczyny, jak lodowy głaz.
— Skąd?... Co? Dlaczego... ją tak krzywdzą, a gorzej jeszcze jego?... Jakiem prawem?...
Chciała zerwać się i ciskać jak matka przekleństwa, grozić i razić boleśnie, tratować i rozbijać... Drżała i wszystko w niej wrzało; rozumiała jednak, że na jej krzyk może zjawić się ojciec, może wreszcie wezwać go rozgniewana matka, a wtedy... Groza ją przejęła, stężała, bez ruchu, twarz odwróciła do ściany i usta ścięła, jak cieniutką nitkę.
— Nic, nic nie było! Marto Karłowno! Jak mogło być?... Przecie z niej oczu nie spuszczaliśmy, dzień i noc strzegłam jej, a w jadalnym zawsze były dzieci — uspakajała Niłowową Mironowna.
— Jak suka chce, zawsze czas i okazję znajdzie! — mruknęła pani Niłowową, uspokajając się trochę. — Radzę ci, dziewko, przyjdź do rozumu, przestań głupstwa robić, i upokorz się, jedyne to dla ciebie wyjście. Ojciec nie wie, wszystko obejdzie się kryto-szyto... Nie powiem mu, choćbyś bachora miała, wydamy cię za mąż! Ale opamiętaj, opamiętaj się!... A teraz wstawaj i odziej się, abyś mogła wyjść do wieczerzy... Chodź, Mironowna, chodź, pomożesz mi pieróg do pieca wsadzić!
Nastazja wiodła za niemi oczyma, aż wyszły; potem znagła uklękła na posłaniu, schyliła się, wyciągnęła z pod pierznika ukryty tam nóż, opuściła z ramienia giezło, przystawiła zimne ostrze do białych piersi, tam, gdzie słabo kołatało się ciężkie, udręczone serce, i pchnęła...
Słaby jęk rozbrzmiał w omroczonej komnacie. Usłyszała go jednak Mironowna w dalekiej kuchni, chyżo pobiegła do panieńskiego pokoju na pilśniowych podeszwach, a za nią sunęła poważnie Marta Karłowna, ciężko stawiając grube nogi na skrzypiących deskach podłogi. Poruszyło ją przecie już wśród drogi rozpaczliwe wołanie Mironowny:
— Zabiła się, zabiła!... Ratunku!...
Skoczyła żwawo Marta Karłowna i jak orlica przypadła z rozpostartemi rękoma do okrwawionego ciała córki.
— Żyje!... Lodu, Matko Boska, lodu... Na Boga!... Krew utamować, balsamu... — szeptała wystraszona Mironowna.
— Lodu!... Doktora!... Leć zaraz po felczera Lapina!... — rozkazywała pani Niłowowa oniemiałej z trwogi niewolnicy.
Nim felczer nadjechał, Nastazja przyszła do siebie; szczęśliwym trafem nóż ośliznął się po żebrach, skórę jeno rozorał głęboko. Rychło ujęto krew, nałożono bandaże i blada jak płateczek, osłabiona dziewczyna legła na wezgłowiu; rozwichrzone czarne jej włosy i płonące oczy zdawały się jeszcze czarniejsze, jeszcze ognistsze wśród powszechnej białości posłania.
Niedługo przyszedł naczelnik, którego wzywano do kancelarji, i pytał, coby znaczył ten rejwach, przyjazd felczera i cała choroba.
— Upadła wypadkiem na nożyce i pierś sobie przekłuła!... — zręcznie skłamała Niłowowa.
— Niezgrabna zawsze, jak niemiecka krowa! — burczał Niłow. — Ech, dziewczyno, dziewczyno, i ojcu też spadł kłopot niemały na głowę... Będę musiał o śmierci tak znacznego zesłańca dać zaraz znać do Petersburga... Jeszcze mi nie uwierzą, pomyślą, że uciekł... Kazałem więc ciało zamrozić i przywieźć tutaj. Nie pochwalą mię jednak pewnie, nie pochwalą, że tak daleko pozwoliłem wygnańcom odjechać... Ha, cóż robić!... Chciałem dobrze i byłoby dobrze, gdyby się udało. Szkoda chłopa, dzielny był! Lubiłem go za dowcip! Zawsze coś wesołego opowiedział... Szkoda go, nauczyciela twego, dziewczyno, co? Nieprawda?... Szprechen zi dajcz?... Co?... Nie będzie już, nie będzie: szprechen zi dajcz?... — zwrócił się do córki.
Ta próbowała się uśmiechnąć, lecz zamiast tego bolesny skurcz wykrzywił jej usta.
— Idź już, idź sobie! Nie widzisz, że słaba!... — wypędzała męża pośpiesznie Niłowowa; Mironowna otworzyła mu uprzedzająco drzwi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.