Beniowski (Sieroszewski, 1935)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Beniowski
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Matko, niepotrzebnie czekamy: tatuś powiedział, że on ani dziś, ani jutro, ani nawet pojutrze nie przyjdzie, że on wyjechał!... — zawołała Nastazja, wpadając do kuchni, gdzie pani Niłowowa zajęta była wielce poważną naradą z kucharką.
— Kto?... Co?... Kiedy?... Nic nie rozumiem?... Kto wyjechał?...
— Ależ pan Beniowski, mamuchno, pan Beniowski... Wyjechał z kapitanem Sybajewym na te okropne ludożercze niedźwiedzie!... ciągnęła dziewczyna głosem zmienionym.
Matka spojrzała na jej twarz pobladłą, na rozedrgane usta, spoważniała nagle i postąpiła krok ku niej.
— Co ci jest?... Powiedz!
— Nie wiem. Lekcji nie będzie! — szepnęła cichutko i łzy, jak groch, popłynęły z jej szeroko otwartych oczu.
— Bój się Boga, dziewczyno, wielka rzecz! Szczęśliwie przeżyłaś bez nauki, tyle lat, a teraz dnia wytrzymać nie możesz...
— Nie mogę, matusiu, nie mogę! Co było dawniej, nie wróci, nie wróci... A on może zginąć... Mamusia słyszała, co opowiadają o tych bestjach, ilu to one ludzi pożarły...
— Nic nie słyszałam!... Po prawdzie nie pojmuję, poco on tam pojechał? Zabić niedźwiedzia każdy chłop potrafi, nie potrzeba do tego ani jego gładkości, ani uczoności... I któż mu pozwolił jechać? Przecie zaniedbuje przez to swoje obowiązki...
— Tatuś mu pozwolił.
Pani Niłowowa wytarła zmoczone przy kucharzowaniu ręce, odpasała zapaskę i ruszyła energicznie ku drzwiom.
Nastka poszła za matką, a w sionce przyłączyły się do nich młodsze dziewczynki i rozswywolony Grześ.
Weszli tak gromadką do świetlicy, gdzie naczelnik wedle zwyczaju siedział wygodnie na stołku, a przed nim na stole stała błękitna karafeczka z gorzałką i cynowy talerz z kawałkami wędzonej brunatnej ryby.
Zwrócił ku nim pytająco nos, kwitnący jak róża.
— Cóżto, mój Jaśku?... Czy to prawda, że puściłeś Beniowskiego na polowanie?
— Puściłem. A bo co?...
— Znowu kilka dni straconych! Co z nauki, która rwie się, jak paździorzysta nić?... I bez tego mitręga z budową tej szkoły, nie wiedzieć co?... Grześ, który zaczął wzwyczajać się i wciągać do zajęć, znowu się rozwydrzy... Już nietylko siostry szczypie chłopaczysko, ale i kucharka skarżyła się, że ją napastuje i gdzie nie należy tyka...
— Cóżem ja winien? Każę chłopcu skórę wyłoić i tyle... A o szkołę to ty przecie pierwsza prosiłaś...
— Prosiłam, bo myślałam, że porządek będzie, a tu im dalej, tem gorzej... Teraz znowu pozwoliłeś mu jechać... A czy to jego rzecz borykać się z bestjami? Czy na to potrzebować może cudzoziemskie języki albo znajomość nawigacji?... Oszczepem żgać byle parobas potrafi... A co będzie, jeżeli zginie? Kto chłopca nam do korpusu przysposobi, albo kto ci zrobi plan morskich brzegów, wymagany w stolicy? Czy pomyślałeś o tem? Już i tak spóźniłeś się z ich wysłaniem. Kiedyż to wszystko będzie!?
— Kiedy będę chciał, to będzie!... Musi być!... Głowy mi nie susz, wiem, co robię... On mi plemię Ankalów bez wojny w poddaństwo skłoni... Ho, ho!... Mądrala on!... Nadzwyczajny człowiek! Widziałem, że dzikusy go odrazu za boga uznali, jego nogę na swych karkach stawiali... Słyszana rzecz! Ankalowie!... Białego człowieka! Nie głupim tracić takiej okazji! Za taką sprawę, to nietylko gubernatorstwo Ochockie, ale nawet Irkuckie mogą mi dać... Słuchaj, nie babska rzecz w takie interesa się mieszać, to rzecz polityczna! Nie wasza na to potrzebna głowa!... Wracaj, mówię ci, do kuchni...
— Nie moja rzecz, że z naszego chłopaka obołtus wyrasta, że dziewczyna starsza tyle ma wykształcenia, co pomywaczka!? Zanim ty za sprawą tego przybłędy zostaniesz gubernatorem, wszyscy my tu zmarniejemy, a Nastka rutę siać do końca życia będzie, bo kto ją taką weźmie?
— Kto ją weźmie? Każdy ją weźmie z pocałowaniem ręki... Choćby sekretarz...
— Bój się Boga!... Mówił ci?
— A mówił... Niewyraźnie, ale napomykał.
— I cóżeś mu powiedział?... Przecież on ma tę... Idźcie, dzieci, idźcie!... Idźcie zaraz do siebie! Słyszycie? — obruszyła się na skupioną przy drzwiach gromadkę.
Spojrzenie jej skrzyżowało się z błagalnem i przerażonem spojrzeniem córki, więc tupnęła gniewnie, aż zatrzęsła się podłoga.
— Słyszeliście?... Wynoście się natychmiast... Hej, Mironowna, zabierz ich! — zawołała na niańkę.
Ciemna, mnisza postać staruszki w ciemnej chusteczce na głowie zjawiła się we drzwiach i, otoczywszy łagodnie ramieniem kibić osłupiałej Nastazji, uprowadziła ją, popędzając przodem młodsze dzieci.
— Czy ty wiesz, nianiu, czy ty wiesz!? — zaszeptała przejmującym głosem dziewczyna, gdy została sama w swej dziewiczej sypialni ze sługą.
Staruszka usiadła ciężko na zydlu.
— Nic nie wiem, dziecino, nic nie wiem! Pewnie znowu rodzic was pokrzywdził?... Ale krzywda od ojców lepsza, niż pieszczota od obcych... Niema w niej ani hańby, ani poniewierki, jeno sam czysty, zbawienny ból... Więc łatwa pociecha, dziecino, łatwa!... Daj, wytrę ci wodą pachnącą miejsce bolące, albo wysmaruję nastojem z mirry! Chcesz?... Co?
Ale dziewczyna stała przed nią nieruchomo, z opuszczonemi, załamanemi rękoma i wpatrywała się suchemi oczyma w mikowe, osędziałe od szronu, ślepe, taflą lodu z nazewnątrz przykryte okno
— Nie — zabiję się raczej!... Czy ty wiesz, czy ty wiesz? Przed chwilą słyszałam, ze chcą mię wydać za tego... za tego Nowosiłowa, za te wór obrzydliwości! Nie chcę go, nie znoszę go, lepiej śmierć!
— Nie grzesz, nie wygaduj!... Może jeszcze nieprawda!... Kto ci to powiedział?...
— Ojciec...
— No, to jeszcze daleko do tego... Znasz przecie Iwana Piotrowicza... W popędliwości wszystko powiedzieć może, a jak ochłonie, zaraz zdanie odmieni... Siadaj, dziecino, siadaj, wszystko w cichości rozważymy. Co powiedział?...
— Wiele nie powiedział, ale ja, nianiu, czuję, odgaduję, że ku temu idzie... Dlaczego? Sama nie wiem, ale... tak jest... Ile razy... się z nim, z tym obrzydliwcem, spotkam, lęk mnie ogarnia i taka do głębi duszy przejmuje odraza. Parę razy pojmałam na sobie jego dziwne spojrzenie. Knują oni tam coś pocichu przeciwko mnie... Nianiu, nianiu, co będzie, co będzie!?
Uklękła u nóg starej sługi i twarz drgającą ukryła na jej kolanach.
— Nic znowu takiego nie będzie, dziecinko moja!... — mówiła staruszka, gładząc rozpuszczone włosy dziewczyny. — Ubiorą cię w suknię śliczną, białą, srebrem przetykaną, na głowę ci włożą, jak królewnie, złotą koronę, obują ci nóżki w maluchne trzewiczki, na wysokiej piersi zawieszą perły, korale, opaszą kibić pasem z drogich kamieni, zasłonią oczki welonem, jak mgła... Będziesz szła, niby święta z obrazka, przez cerkiew od świateł rzęsistą ku gorejącemu, jak słońce, ołtarzowi... Wszyscy ci się kłaniać będą do ziemi, a przy anałoju czekać będzie pop w szczerozłotym ornacie... Huknie chór, aż szyby zadrżą...
— A obok mnie będzie szła ta ropucha, potem skoczy na mnie, będzie mię chciała całować... Ach, nianiu, nianiu, przenigdy!
— Cóż zrobić, dziecinko, taki nasz los!... Chłop, byle był nie brzydszy od djabła, już ujdzie!... Sergjusz Mikołajewicz nie jest znowu najgorszy!... Soczysty jest mężczyzna, dorodny, w samej sile... Druga w mieście po Iwanie Piotrowiczu osoba, nie stary jeszcze, droga przed nim otwarta, może i gubernatorem zostać! I pieniądze ma, i pensję, i wysługi znaczne. Pan całą gębą... Ważny człowiek rządowy, urzędnik, czcigodny naczelnik... Wszyscy mu się kłaniają, gdy idzie, miejsce mu czynią... Sama pomyśl: kto mu tutaj dorówna? Przecie nie Norin? Ani Sudejkin, ani pijaczyna i awanturnik Sybajew! Wszystko to hołota, tyle ma, co gdzie wygra, urwie, albo pożyczy! Za kogóż tu pójdziesz, dziewucho, któż tu godzien ciebie, kto ci dom odpowiedni założy, gniazdko uściele, co? Bo za kupca, za wyżmigrosza tobie, szlachciance, urzędniczce wyjść nie wypada i ojciec cię nie wyda!
— A pamiętasz, jakeś mi opowiadała, że przyjedzie młody, śliczny... królewicz!?
— To w bajce, dziecino, w bajce!... A w życiu bywa całkiem inaczej. Czyż nie widzisz? Rodzicom zostaw sąd o tem, co ci trzeba. Oni o twoje szczęście najmądrzej się troszczą. Co ty wiesz i skąd wiedzieć możesz, co ci potrzebne!? Co z urody? Dziś jest, jutro jej niema! A młody często gorszy, niż stary: wietrznik, zdradliwy, zadomownik! Mąż starszy cichszy jest i zgodniejszy... Wyszumiał się, ustatkował... Nawet zdrowiej dla kobiety, bo się taki z młodą żoną obchodzić umie. Że on hulał, to nic, to śladu na mężczyźnie nie zostawia. On, jak my, białogłowy, wianka nie traci, stąd on zawsze ten sam i stąd hańba na niego nie spada. Tak już zrządził Bóg i poddać się musimy Jego najświętszym wyrokom. Uczynił On nas z żebra Adamowego, poddał woli mężczyzny: rzucisz ojca, matkę i ognisko twoje rodzinne i przylepisz się do boku męża twego, powiedziano jest!... rzucała z przekonaniem stara.
Ale Nastazja wciąż potrząsała przecząco głową, nie podnosząc twarzy z jej kolan.
— Że on ma tę... Aglaję, na to nie zważaj! Wypędzi on ją, jeno oczkiem mrugniesz, wygoni ją na cztery wiatry... Wierzaj mi!... Kto ci krasą dorówna, gołąbko moja, sinoskrzydla turkawko! Kto się zmierzyć z tobą może!?...
— Niech ją trzyma sobie! Nie chcę, nie chcę go!... Obrzydła ropucha, umrę, gdy mnie pocałuje!... Myślałam, nianiu, że choć ty mię pożałujesz, poratujesz, poradzisz, a widzę, żeś i ty z nimi za jedno, gotowaś mię zaprzedać!...
— Co ty, co ty mówisz, dziecko moje!? — szeptała w przerażeniu Mironowna, podnosząc w górę dłonie.
— Nic z tego, nic!... Choćby świat cały!... — krzyknęła dziewczyna, zrywając się na nogi.
Niańka również wstała i robiła Nastazji znaki ręką i oczyma.
— Nie, choćby świat cały się sprzysiągł!... — powtarzała ta ze wzburzeniem.
— Cóż to takiego? — rozległ się z tyłu głos matki, która od dłuższego już czasu stała na progu.
Dziewczyna obróciła się i skamieniała, lecz nie trwało to długo, wkrótce potrząsnęła głową i powtórzyła z ojcowską zaciętością:
— Nie chcę!... I nic mnie nie zmusi, nic!
— Niema o czem gadać! Jeszcze nic nie wiadomo, nikt nic nie powiedział, a ty już dęba stajesz!... Będzie tak, jak starsi postanowią! Wybij sobie z głowy, żebyś ty miała tu rządzić! Bierz krosienka i siadaj do roboty!... A proszę mi ze swego pokoju nie wychodzić, dopóki nie uspokoisz się i nie upokorzysz... Już ja widzę, o co ci chodzi!... — dodała przewlekle, wodząc złemi oczyma po figurze córki. — Nawylot cię widzę, dziewczyno, ale nic z tego!
Kiwnęła na Mironownę, wyszły razem i drzwi za sobą przywarły.
Dziewczyna usiadła na tym samym zydlu, na którym przed chwilą siedziała niańka, i zakryła twarz dłońmi.
Cicho było w teremie, cicho, jak w więzieniu.
Grube kloce modrzewiowych ścian, okna przykryte taflami lodu nie dopuszczały dźwięków z zewnątrz, a z głębi domu dolatywały jedynie brzęki naczyń, przesuwanych w kuchni, podobne do szczęku łańcuchów.
Długo przesiedziała Nastazja bez ruchu, a gdy wreszcie podniosła bladą twarz, rysy jej miały twardość marmuru, a małe usta zacisnęły się w ledwie widoczną linję różową. Przedewszystkiem odszukała długi nóż myśliwski, ojcowski, w róg oprawny i schowała go głęboko pod pościel. Następnie przysunęła pod okno krosienka; króbkę z jedwabiem, ze srebrnemi, ze złotemi nićmi postawiła u nóg i zaczęła dzierzgać.
Niańka przyniosła jej obiad w misie cynowej i dzban kwasu; postawiła je na stole, sama postała chwilkę obok, powzdychała i odeszła, widząc, że dziewczyna nie raczy nawet na nią spojrzeć.
Wieczorem przekradły się do niej siostrzyczki.
— Tatuś wcale się nie gniewa. Pytał, czy bardzo jesteś chora, a mamusia powiedziała, że nie bardzo, żeś się tylko przeziębiła.
— A nic więcej nie mówili?
— Nie... Tatuś był niewesoły i mamusia też, a Grześ zaraz z tego skorzystał i zjadł pół pieroga, troszkę tylko nam zostawił!
— Powiedzcie Grzesiowi, żeby przyszedł do mnie, że mu dam srebrnego rubla, co go dostałam od ojca na urodziny!
— Żeby zaraz przyszedł, co? Kiedy go niema, siedzi na odwachu z kozakami, gra w kości...
— Niech więc przyjdzie jutro. A wy, jak tylko co nowego usłyszycie, zaraz przybiegnijcie!... Tak nudno!... Czy nie słyszałyście nic o naszym nauczycielu?...
— A jakże, słyszałyśmy: sama przecie mówiłaś, że pojechał bić się ze smokami, z lodowatemi potworami, co ludzi zjadały... Czy one tutaj mogłyby przyjść, jak myślisz, Nastka?
— Poco miałyby przychodzić?... Bez nich dość tutaj potworów!
— Co ty gadasz, Nastka, nigdyśmy nie widziały potwora!... Gdzie jest!?... To ciekawe!
— Poczekajcie, siostrzyczki, poczekajcie!... Jak dorośniecie, to zobaczycie. Idźcie już, idźcie, bo matka może nadejść, a nie zapomnijcie sprowadzić mi Grzesia!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.