Przejdź do zawartości

Baśń o dobrej wróżce (Korotyńska, 1935)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Baśń o dobrej wróżce
Pochodzenie Księgozbiorek Dziecięcy Nr 23
Wydawca „Nowe Wydawnictwo”
Data wyd. 1935
Druk „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KSIĘGOZBIOREK DZIECIĘCY.
  E. Korotyńska.  
BAŚŃ
O DOBREJ WRÓŻCE.


Z ilustracjami.


NAKŁADEM „NOWEGO WYDAWNICTWA“
WARSZAWA, ul. MARSZAŁKOWSKA 141.
Druk. „BRISTOL“ Warszawa, Elektoralna 31.






Za olbrzymim lasem, za szeroką rzeką znajdowały się dobra dwóch wielkich przyjaciół. Byli oni bardzo bogatymi, każdy z nich posiadał prześliczny zamek, wspaniałe parki i wyborową służbę.
Zamek jednego z nich zbudowany był z białego kamienia, drugiego — z czarnego granitu. Zwano więc ich: pierwszego Białym panem, drugiego: Szarym.
Nietylko byli sami szczęśliwi, posiadając prócz bogactw dwoje pięknych dzieci, Amelcię i Florcia, lecz również chcieli, aby wszyscy w ich dobrach.
W tym celu z nastaniem zimy kazali zwykle wyrąbywać dużo drzew ze swych lasów i rozdawać je darmo na opał biedakom. Prócz tego obdarzali ubogich pieniędzmi i pożywieniem i prawdziwymi byli ojcami dla swych podwładnych.
Żony ich poumierały młodo, zostawiając dwoje tych maleńkich dzieci, zawsze bawiących się z sobą i jak ich ojcowie nigdy się nie gniewających.
Szczęście tych dwojga wiernych przyjaciół trwało do dnia Bożego Narodzenia.
Gdy obie kochające się rodziny zgromadzone były w sali jadalnej, do wrót zapukał podróżny. Nie odpędzano nigdy ode drzwi nikogo, i tym razem więc zaproszono do stołu, słuchając różnych nowin, jakie im ów przybyły opowiadał.
Biały pan, ciekawy z natury, zapytał go, co widział osobliwego, podróżując lat tyle po świecie.
— Najdziwniejszą i najbardziej czarowną rzeczą z tego, com widział, był widok bardzo starej kobiety, przędzącej nici srebrne ze swych siwych włosów. Przędza ta nie ustaje ani na chwilę, włosy wciąż odrastają, a kobieta po uprzędzeniu tka materjał srebrzysty. Przejeżdżają tam tędy ludzie, ale nikt nie posiada tyle pieniędzy, żeby módz to nabyć. Mieszka za tym wielkim lasem, w małej drewnianej chatce.
Odjechał podróżny obdarzony jadłem na drogę i pieniędzmi, błogosławiąc hojnych magnatów.
Zaledwie wsiadł do powozu, Biały pan wyraził chęć zobaczenia owej cudownej przędzy, tembardziej, że dziwy te działy się w jego lesie.
Napróżno odradzał mu przyjaciel i prosił o zapomnienie tego, co podróżny im opowiadał — Biały pan postanowił wyruszyć na poszukiwanie, opuścić dziecko i majątek, nie pomnąc na niebezpieczeństwo tej dziwnej wyprawy.
Szary pan, jako wierny przyjaciel, nie mogąc odradzić, postanowił razem z nim jechać. Zdano więc rządy w ręce intendentów, dzieci powierzono ich pieczy i odjechano.
Minęło siedm miesięcy, a intendenci, sądząc, że już ich panowie nie wrócą, władzę zabrali w swoje ręce, a biedne dzieci sieroce wyganiali codziennie na pole do pasienia trzody, dając im na cały dzień trochę suchego chleba i po butelce kwaśnego mleka.
Swoje zaś ubierali w suknie i bieliznę Amelci i Florcia i postanawiali ich zrobić dziedzicami obu majątków.
Pewnego razu nad wieczorem, gdy dzieci powracać miały do domu, spostrzegły z przerażeniem, że z trzody ich zginęły dwie najukochańsze owieczki, za które ukaranoby ich napewno, gdyby się nie odnalazły.
Zrozpaczone dzieci biegać poczęły na wszystkie strony i nawoływać, ale nic nie pomogło...
Z płaczem głośnym szły przez łąkę i las, zapuszczały się w coraz gęstsze knieje, w końcu stanęły bezradne... Nie znajdą już ani owieczek, ani drogi do domu... Co poczną?
Naraz przed oczyma ich ukazała się cudnej piękności dolina. Jak dywanem różnobarwnym pokrywały ją kwiaty, niby korale z wód morskich wydobyte rosły purpurowe poziomki. W środku doliny stał dąb wspaniały, tak wielki, że konary jego osłaniały tę przecudną miejscowość, gałęzie jego były wielkości całych drzew, pień był objętości kościoła, a szczyt wznosił się jak najwyższe baszty zamkowe.
Amelcia i Florek usiedli pod dębem, zajadając uzbierane w dolinie poziomki i przypatrując się wracającym do gniazd ptaszkom.
Jakież ździwienie ogarnęło dwie małe sieroce dzieciny, gdy naraz ujrzały damę przedziwnej piękności.
Ubrana była w suknię koloru pożółkłych liści, długie blond włosy splecione były w warkocze i spięte u głowy świetnie lśniącą opaską. W ręku trzymała gałęź zielonego jałowca i, kierując się w stronę dzieci, w podziw je wprawiła swym zielonym, koloru trawy gorsecikiem.
— Skąd jesteście i w jaki sposób znalazłyście się tutaj przy moim dębie? — spytała słodkim głosem cudna pani.
Dzieci opowiedziały swoje przygody i z wielką radością zgodziły się na zaprojektowany pobyt u przybyłej na dolinę pani.
— Ojcowie nasi są tutaj w tym lesie, może znajdziemy ich kiedy — zwierzyły się z łezką w oczach dzieciny — wolimy więc tutaj pozostać, może ci się, piękna pani, na co przydamy...

Tymczasem dama wsunęła trzymaną w ręku gałęź między liście bluszczu i natychmiast otworzyły się drzwiczki w dębie, ukazując zdumionym oczom dzieci śliczne i czyściutko utrzymane mieszkanie.

— Nazywam się Wróżką w zielonym gorseciku, — rzekła dama, wchodząc do swego schronienia. — Mieszkam tu już przeszło sto lat. Nie mam nikogo na świecie, ani przyjaciela, ani sługi, karzełek tylko, zwany Kornelem, przychodzi do mnie jesienią ze swym młynkiem, na którym miele na cały rok zboże, robi z orzechów przezemnie zebranych oliwę, zbiera dla mnie jagody, rąbie drzewo i przebywa tutaj w tym dębie do wiosny. Jak tylko na ziemię padną pierwsze ciepłe promienie słoneczne, Kornel wraca do krainy wiecznych lodów, nie może bowiem znosić gorąca.
To mówiąc, postawiła przed dziećmi dzbanek mleka i ciasteczka orzechowe, zapraszając, aby się posiliły.
Nie trzeba było dwa razy tego powtarzać. Słodkie mleczko od łani, która podeszła do Wróżki, aby ją wydoiła, i smaczne ciasteczka znikały w ustach wygłodniałych dzieci, dziękujących Opatrzności za przyprowadzenie ich tutaj.
W mieszkaniu na ciepłem posłaniu z mchu usnęły prędko, zapominając o swem sieroctwie, swych troskach i złym intendencie.
Minęło lato, liście z drzew poczęły opadać, dużo ptaków odleciało do ciepłych krajów, robiło się ponuro w naturze. Pewnego dnia Wróżka zawiadomiła dzieci, że wkrótce zjawią się u niej jej starzy znajomi, którzy corocznie przynoszą jej wieści z boru. I rzeczywiście, wieczorem, gdy Amelcia i Florek układali się do snu, przez otwarte drzwi wszedł gość osobliwy.
Był to niedźwiedź olbrzymiej wielkości, z brunatną gęstą sierścią. Amelcia wysunęła główkę z pod kołderki i słuchała.
— Dobry wieczór, pani Wróżko — przywitało zwierzę.
— Dobry wieczór — odpowiedziała Wróżka. — Cóż tam niesiesz nowego?
— Nic wielkiego się nie zdarzyło w ciągu tego roku. Jedno mnie tylko zadziwia, że fauny (leśni bożkowie) nabrali takiego sprytu i przebiegłości, że więcej nad trzech dziennie złapać nie jestem w stanie.
— To źle — odrzekła wróżka — trzeba jakoś na to poradzić.
Po niedźwiedziu weszło duże dzikie kocisko.
— Dobry wieczór pani Wróżce.
— Dobry wieczór, panie kocie... Cóż u was słychać?
— Doskonale... ptactwa namnożyło się tyle, że baz trudu wyżywić się mogę.
— To świetnie — odrzekła Wróżka, a zwracając się do przybyłego czarnego kruka, spytała:
— Cóż słychać, dobry kruku?
— Nic wielkiego. Zauważyłem tylko, że po jakichś stu latach żaden z ludzi żyjących przedrzeć się przez ten las nie będzie w stanie, a pożywienia i mieszkań nam nie zbraknie. Bo oto, król wróżek rzucił czar na dwóch wielkich panów, którzy przybyli tutaj, aby zobaczyć staruszkę, z własnych włosów przędzę snującą. Król wróżek, mszcząc się za to, że owi panowie corocznie kazali wyrąbywać dużo dębów na opał dla ubogich, zaczarował ich tak, że zapomnieli o wszystkiem: o swej majętności i zamkach, o dzieciach swych i poddanych. Jedną tylko zajęci robotą: sadzeniem dębów, nie ustają w tym trudzie i nie przestaną, dopóki ktoś nie zdoła ich powstrzymać przed zachodem słońca; wtedyby tylko czar opadł i powróciliby do domu.
— Nie odważy się na to nikt — odpowiedziała wróżka — król wróżek jest wielkim księciem, mógłby dużo złego zrobić tym, którzyby tym biedakom przyszli w pomoc.
Nazajutrz rano Amelcia opowiedziała braciszkowi o tem, co mówił kruk do wróżki, i postanowili biednych swych ojców uratować.
Wróżka, posłyszawszy o zamiarze dzieci, z żalem przyznała się, że strach przed zemstą króla wróżek wstrzymuje ją od dania im pomocy, może jednak służyć radą, która, oby wydała pomyślne skutki.
— Przy końcu drogi do doliny prowadzącej — tłómaczyła im dobra wróżka — kierując się na północ, znajdziecie wązką ścieżkę, usianą czarnemi piórami. Idźcie nią prosto, a zajdziecie do krainy kruków, gdzie pracują wasi ojcowie. Czekajcie, aż słońce opuszczać zacznie promienie, zbliżcie się wtedy do nich i opowiadajcie im coś bardzo ciekawego, aby oderwać od sadzenia żołędzi, a czar pryśnie, ale pamiętajcie, nie opowiadać im kłamstw i nie pić żadnego innego napoju, jak tylko wodę bieżącą, bo wpadniecie w moc króla wróżek.
Mówiąc to, włożyła im do koszyczka ciastek i sera i, pożegnawszy czule, wyprowadziła na ścieżkę.
Dzieci szły i szły dni całe, w nocy zaś układały się pod drzewem i, zasnąwszy trochę, znów biegły. Siódmego dnia przyszły do siedziby kruków i ujrzały swych zaczarowanych ojców, zajętych sadzeniem żołędzi. Włosy ich i brody sięgały połowy postaci, ręce były zczerniałe od kopania, a aksamitne płaszcze, w których wyruszyli ze swych majętności, poszarpane były w strzępy.
— Tatusiu, drogi tatusiu! — wołały nieszczęśliwe dzieci — wracaj do zamku, zabieraj nas z sobą...
— Nie mamy ani zamków, ani nikogo... Na całym świecie są tylko dęby i żołędzie — odpowiadali ich ojcowie.
Amelcia i Florek opowiadać poczęli o dawnych czasach, kiedy mieszkali w zamku, ale to nic nie pomagało. Usiadły więc maleństwa na murawie i, rzewnie płacząc, usnęły.
Nazajutrz, pierwszy promień słońca ukazał im ich nieszczęsnych ojców, znów mozolnie sadzących
— Kochani rodzice — rzekły dzieci, podając im swoje ciastka — zjedzcie odrobinę...
— Niema mowy o żadnem jedzeniu — odpowiedzieli obaj. — Nie przeszkadzajcie nam pracować.
Po posileniu się dzieci poszły do źródła, aby napić się wody. Tejże chwili stanął przed nimi pięknie ubrany myśliwy i, trzymając w ręku puhar z pieniącem się mlekiem, prosił uprzejmie o wypicie.
Ale dzieci, pomne przestróg wróżki, odmówiły jego prośbie.
— Dzięki ci, panie strzelcze — odrzekły — obiecaliśmy nie pić innego napoju, tylko wodę.
— Woda jest niezdrowa — ozwał się znowu — wreszcie wodę piją tylko prostacy, wy wyglądacie na pańskie dzieci, zapewne należycie do możnego jakiego króla?
— O, nie, wychowane jesteśmy w zamku, a ojcami naszymi są ci oto panowie, sadzący żołędzie. Powiedz nam, o, panie, co mamy robić, aby czar opadł z tych nieszczęśliwych?
Słysząc to, strzelec wylał mleko na murawę i rozgniewany odszedł od stroskanych i ździwionych dzieci.
Amelcia i Florek podbiegli do swych ojców i zaczęli im dopomagać w sadzeniu. Pracowali przez dzień cały, na co ojcowie ich bynajmniej nie zwracali uwagi, poczem głodni usiedli na pagórku, zajadając swe ostatnie ciastko.
Słońce już zachodziło, zlatywały się kruki, usadawiając się w gniazdach, gdy wtem jeden z nich, stary i bardzo zmęczony, usiadł naprzeciwko dzieci i dziobał spadłe z ciastka okruchy.
— Braciszku — odezwała się Amelcia — ten kruk napewno głodny; dajmy mu po kawałeczku ciastka...

Florek zgodził się na to i podzielono się z krukiem, ale ptak był nienasycony — duży dziób swój wciąż ku nim otwierał i, podskakując, bił skrzydłami, jakby prosząc o kąsek ciasta. Oddały mu więc dzieci wszystko, same zaledwie cząstką zjadając z tego, co im wróżka ofiarowała. Nasycony, odezwał się wtedy ludzkim głosem:

— Dzięki wam za posiłek. Zjadłem wszystko, coście mieli, a za to powiem wam, co macie robić, aby odczarować swych ojców. Widzicie, drogie dzieci, że słońce kryje się już poza drzewa — czas to do zdjęcia czarów. Zanim słońce zajdzie, idźcie czemprędzej i zacznijcie opowiadać, jak okrutnie obeszli się z wami ich administratorzy, jak kazano wam paść trzodę, odebrano odzież i delikatne pożywienie, oddając to wszystko swym niedobrym i brzydkim dzieciom. Mówcie im to wciąż, opowiadajcie ze wszelkiemi szczegółami, ale tak, jak wam radziła Wróżka w zielonym gorseciku, nie kłamcie. Urok spadnie, jeśli przestaną na skutek waszych opowiadań sadzić żołędzie... Śpieszcie się, dzieciny, dopóki czas... Do widzenia wam!...
— Do widzenia, do widzenia, dobry kruku! nie zapomnimy ci nigdy tej przysługi, jeśli uda się nam oswobodzić naszych ojców z rąk króla wróżek...
Amelcia i Florek, idąc za wskazówką kruka, podeszli do pracujących wciąż ojców i rozpoczęli swe opowiadanie.
Nie zajmowało ich nic zupełnie... Małemi, żelaznemi motykami kopali oni wciąż ziemię, sadząc bezustanku żołędzie. Nie zwracali uwagi na opowiadanie o zamkach i parku, o osobach, mieszkających w ich posiadłościach. Zdawało się, że nic ich z tego zaczarowanego odrętwienia nie obudzi, gdy naraz dzieci zaczęły im opowiadać, jak surowo obchodzono się z niemi, jak wysyłano je na pole paść trzodę, dawano na dzień cały flaszkę zepsutego mleka i kawałek owsianego placka, jak dzieci administratorów majątku zajęły ich miejsce, ubierały się w ich sukienki i bieliznę, kładły się na ich puchowem posłaniu, podczas gdy one, prawe dzieci właścicieli majątków, wyganiane były na noc do stodoły i spały na wiązce słomy...
Podczas tej bolesnej skargi dziecięcej, gorliwość w pracy ich ojców stopniowo się zmniejszała. Stawali chwilami, rozglądając się wokoło, jakby coś przypominając sobie.
Gdy zaś dzieci zaczęły opowiadać, jak zginęły im dwie owieczki, jak zrozpaczone uciekały w głąb lasu, wiedząc, że czekałaby ich surowa kara, gdyby przyszły bez nich do domu, nieszczęśliwi ojcowie stanęli osłupieli i rzucili swe motyki na murawę.
Na to tylko czekały dobre dzieci. Porwały narzędzia ciężkiej pracy zaczarowanych i wrzuciły do poblizkiego strumyka.
Florek skakał z radości i klaskał w rączyny, widząc zatopione motyki i przychodzących do przytomności ojców. Amelcia całowała po kolei swych ukochanych, czekając aż odezwą się do nich przytomnie.
Miłość ku dzieciom i ból, spowodowany ich krzywdą, silniejszemi były od nałożonych na nich czarów. Żal ojców przemógł moc króla wróżek i oto, gdy ostatni promień słońca skrył się poza gęstwinę drzew — przypatrywać się poczęli, jak wyrwani ze snu, niebu, lasom i swym własnym dzieciom.
Jakżeż byli szczęśliwi! Kolejno obejmowali i pieścili swych małych wybawców, czułemi słowami starali się zatrzeć pamięć o tem, co ci maleńcy przecierpieli.
Powrócono do swych zamków, gdzie witano ich z wielką radością, urządzono na ich cześć ucztę i dawano dowody bezgranicznego przywiązania. Nędzarze i potrzebujący nieraz pomocy padali do ich nóg, ciesząc się, że odpędzać ich od wrót i szczuć psami nie będą.
Administratorzy tylko byli mocno zawiedzeni w swoich rachubach; nietylko że nie zostali dziedzicami majątków, lecz za dręczenie dzieci wysłani byli do pilnowania trzód, niegdyś przez Amelcię i Florcia na pastwisko pędzonych.
Po latach kilku ożenił się Florek z Amelcią, nie zapominając nigdy o Wróżce w zielonym gorseciku, która odwiedzała ich z karzełkiem w dzień Bożego Narodzenia. Wzamian za to spędzali oni nieraz parę godzin w ciągu lata w dużym dębie leśnym u Wróżki.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.