Azais (Temat do filmu)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Azais (Temat do filmu)
Pochodzenie Nowy Tarzan.
Opowiadania wesołe i niewesołe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



AZAIS
(Temat do filmu)
KILKA SŁÓW OBJAŚNIENIA.

Życie nigdy się nie układa tak, jak to czytamy w powieści. Autor romansu zbiera fakty ze wspomnień osobistych, z obserwacyj, ze studjów, z rozmyślań nad społecznością i duszą człowieka i t d. — i wiąże to wszystko w pewną konstrukcję harmonijną, czego nie znajdziesz w rzeczywistości.
Gdyby ktoś obmyślił np. powieść w stylu życia Byrona (nie chodzi tu o realną biografję, ale o żywot urojony człowieka, który nie istniał), to niewątpliwie przypisałby mu jakieś długotrwałe uczucie, dałby mu zwycięstwo pod Missolungi, koronę grecką i t. d. To byłaby konstrukcja.
Rzeczywistość wygląda inaczej. Życie najczęściej to szereg dni jednostajnych i szarych, ale czasami bywają w niem niespodzianki i błyskawice. Zdarza się w życiu czasem splot faktów szczególnych, wyjątkowych, nieoczekiwanych — a przytem niepowiązanych żadną koniecznością logiczną i nie prowadzących do żadnej konsekwencji.
Ta luźność i chaotyczność zjawisk — świadczy o dwóch zasadniczych cechach rzeczywistości: o jej egzotyzmie i irracjonalizmie.
Taki szereg egzotyczno-irracjonalnych zdarzeń chcę tu zreferować z opowieści Seweryna K., mego kolegi naprzód w jednem z gimnazjów warszawskich, a potem na studjach w Paryżu. Ja uczęszczałem do Szkoły nauk moralnych i politycznych, on zaś był w Szkole Centralnej, ale widywaliśmy się często i znałem niemal wszystkie szczegóły jego życia. Historja jego nie zawiera w sobie nic nadzwyczajnego, a jednak pojedyńcze jej ogniwa są tak barwne, że mi się wydaje, niby dziwaczny a ciekawy film, choć pozbawiony konstrukcji.
Ktoś o konstrukcji zapomniał.
Kto? Życie.
Życie też pognało każdego z nas na inne krańce świata. Z piętnaście lat nie widzieliśmy się z sobą. Nakoniec się spotkaliśmy. Było to na wsi, u wspólnych znajomych. Wspominaliśmy młode lata, czasy paryskie. Raz długo w noc opowiadał mi Seweryn rzeczy, które znałem częściowo, ale które dopiero teraz zrozumiałem w całości.
I cóż z tej opowieści wynika? W życiu fakt płynie za faktem nie jako splot przyczyn i skutków, ale jako szereg zjawisk jednoczesnych lub kolejnych, a przecie samodzielnych.
Życie jest egzotyczne i irracjonalne. Takeśmy w naszych rozmowach zadecydowali. Teraz niech mówi Seweryn.
Niema tu nic zmyślonego. Wszystko to są zdarzenia prawdziwe „z nieprawdziwego zdarzenia“.



Rozdział I.
JAK SIĘ URODZIŁ AZAIS.

Za czasów mego pobytu w gimnazjum pisywałem wiersze. Nigdy ich nie drukowałem: była to literatura rękopisowa, a nawet poniekąd ustna, rzekłbyś, ludowa, gdyż koledzy nasi utwory moje kopjowali na wiele rąk, a nawet umieli je na pamięć. Mogę bez przesady powiedzieć, że w swojem kółku miałem niemało wielbicieli. Zbiór moich arcydzieł był to zeszyt, na którego pierwszej stronie czytałeś: Poezje A. Z.
Taki był mój kryptonim, urobiony z pierwszej i ostatniej litery alfabetu. Ale nasz „prymus“ do tych liter A. Z. dodał końcówkę grecką ais — i zrobił z tego Azais. Inaczej też mnie koledzy nie nazywali. Moje nazwisko rzeczywiste niejako poszło w zapomnienie.
Zostałem na zawsze: Azais.


Rozdział II.
ZAPOMNIANY FILOZOF.

W szczególny sposób to nazwisko fikcyjne dwa razy jeszcze wcisnęło się w moje życie. Będąc w szkole inżynierskiej w Paryżu, zamieszkałem na dłuższy czas przy ul. Bara Nr. 5. Ulica ta niewielka, ale dość szeroka i bardzo słoneczna — w pobliżu ogrodu Luksemburskiego z jednej strony i Avenue de l’Observatoire z drugiej. Bardzo polubiłem i tę ulicę, i ten dom, i ten pokoik, i różne wspomnienia łączące się z tym pokoikiem.
Pewnego razu, gdym wychodził z domu, uderzyła moje oczy, koło drzwi wejściowych, tablica marmurowa ze złoconym napisem, na którą jakoś dotychczas nie zwróciłem uwagi. Na tablicy z niemałem zdumieniem przeczytałem:

Piotr Hiacynt Azaïs
znakomity filozof
mieszkał w tym domu
w latach 1827 — 1833.

Gdyby nie to, że w r. 1833 jeszcze nie było mnie na świecie i że nie jestem ani Piotr, ani Hiacynt, pomyślałbym, że w niepojętem przeczuciu mnie to właśnie taki hołd złożyli paryżanie.
Wyznaję ze wstydem, że nic nie wiedziałem o istnieniu takiego filozofa. Zajrzałem do Larousse’a. Dowiedziałem się stamtąd, że P. H. Azaïs, ur. 1766, zmarł w r. 1845. Był profesorem retorytyki i filozofji w szkole Saint-Cyr i w innych — i stworzył system własny, który nazwał „Philosophie des Compensations“.
Doktryna ta naucza, że jeżeli na świecie jest dużo złego, jest też dużo dobrego; jeżeli są cierpienia, są też i rozkosze; wszystko się wyrównywa i ma swą kompensatę. Nie bądź ani wyłącznie pesymistą, ani wyłącznie optymistą, gdyż i to i tamto ma rację bytu.
Byłem nieco rozczarowany, że mój pseudonim uprawiał taki dobroduszny i nieszkodliwy eklektyzm. Wolałbym jakieś idee z większym temperamentem.
Bądź jak bądź, mogłem sobie powinszować, że mieszkam w sławnej kamienicy.


Rozdział III.
TAJEMNICZY WPŁYW KOBIETY.

Muszę tu jeszcze na jedną okoliczność zwrócić uwagę. Mój pokój mieścił się na drugiem piętrze: była to izba niewielka, ale jak na owe czasy zupełnie dla mnie wystarczająca.
Pokój ten wydawał mi się chwilami najcudowniejszym pałacem, gdyż ozłacało mi go wspomnienie pewnej czarodziejki, która mnie tu odwiedzała i która na długie, długie czasy pozostawiła mi zapach swej duszy. Była to dama z Białej Rusi, która przyjechała do Paryża na pół roku, aby się uczyć śpiewu. Jedna z moich warszawskich znajomych poleciła jej moją osobę: miałem w obcem środowisku być jej przewodnikiem. Skoro tylko otrzymałem wezwanie od nowoprzybyłej, którą tu będę nazywał Ireną, natychmiast dostosowałem się do nowej roli i znalazłem w niej nadzwyczajne zadowolenie. Rychło między nami zawiązał się stosunek tak przyjacielski i serdeczny, że musieliśmy się codziennie choć na parę chwil zobaczyć i porozmawiać z sobą. Wielokrotnie Irena zaszczyciła swą obecnością mój pokój, który stał się dla mnie świątynią.
Tu muszę uczynić pewną dygresję. Byłem zawsze bardzo sceptycznie usposobiony względem zjawisk t. zw. nadprzyrodzonych. Jednakże miałem oddawna pewien dar odgadywania — i kiedyśmy bawili się w „tłusto-chudo“, odrazu szedłem tam, gdzie dany przedmiot był ukryty. W wyższych klasach gimnazjalnych uprawialiśmy hipnotyzm, odgadywanie myśli, odczytywanie zamkniętych listów i t. d.
Odkryłem też, że istnieje pewien stan półhipnotyzmu: polega on na tem, że ja przyglądam się medjum i milczę, nakazując mu tylko, aby wyłożyło swe tajemnice. Medjum nie śpi, ale milczy, przyczem staje się jak otwarta księga, którą hipnotyzer z łatwością odczyta. Doszedłem w tej sztuce do niemałej wprawy. Później, innemi rzeczami zajęty, zarzuciłem te doświadczenia. Oczywiście nie było w tem nic nadprzyrodzonego: była to raczej pewna mało znana gałąź algebry psychicznej. Mówię o tem wszystkiem z powodu, że nagle teraz, pod wpływem sympatycznej atmosfery, jaką mnie owionęła dusza Ireny, na nowo przebudziła się we mnie umiejętność odczytywania medjów ludzkich. Wymagało to z mojej strony pewnego wysiłku, ale było raczej nieświadome, niż świadome. Myślę, że dawne, choć poniechane próby, skondensowały się we mnie w siłę o charakterze automatycznym. Pod wpływem głębokiego sentymentu, jaki wywołała we mnie Irena, dusza moja stała się czujną i przenikliwą. Był to jakby nowy zmysł, nowy instynkt.
Patrząc na kogokolwiek (o ile ktoś zwrócił czem bądź moją uwagę), mimowoli starałem się go zahipnotyzować — i natychmiast widziałem całą jego przeszłość; widziałem jego wszystkie dawno zamarłe gesta i czyny, słyszałem jego słowa. Przenikałem do cna każdego człowieka — i rzecz godna uwagi — ponieważ sam pod wpływem Ireny byłem dobry, widziałem najczęściej rzeczy jasne, czyste, dobre — wogóle to, o czem się nie mówi.
O czem się nie mówi? Nie mówi się o ludziach, którzy nie popełnili nic złego; o kobietach, które nie zdradziły kochanka; o wypadkach, które nikomu nie wyrządziły krzywdy; o poświęceniach i ofiarach cichych i nie rozreklamowanych i t. d. Otóż to właśnie czytałem w nieznajomych medjach, którem napotykał w ogrodzie, czytelni, kawiarni, w tramwaju i t. d., gdyż objekt moich jasnowidzeń mógł się trafić wszędzie.
Przekonałem się, że na świecie jest wielu ludzi bardzo dobrych, ale łotry interesują nas więcej.
Zrozumienie tej tajemnicy znajdowało się w związku z obecnością Ireny.
Irena wyjechała. Ostatnie jej pocałunki pozostaną w mej pamięci na zawsze, jako najsłodsze wspomnienie mego życia.
Opowiem może kiedy historię mojej miłości i te wizje żywotów dobrych ludzi, które przeniknąłem dzięki Irenie.
Nigdy już się z nią potem nie spotkałem, gdyż odjechała do rodziny — gdzieś w okolice Świtezi — i tam surowe obowiązki porwały ją w swe kleszcze.
W miesiąc może po odjeździe Ireny, zatraciłem zdolność przenikania cudzych żywotów. Słabła we mnie ta umiejętność z dnia na dzień — aż znikła. Widocznie, że ta właściwość zależy od wzruszenia, jakie we mnie budzi druga osoba, słowem pewna siła motoryczna, nadracjonalna.


Rozdział IV.
ZJAWISKO BAJECZNIE KOLOROWE.

Byłem smutny, jakby się coś oderwało od mojej duszy. Tylko wówczas, kiedy się znalazłem tam, gdzie niegdyś bywaliśmy razem, a zwłaszcza w swoim własnym pokoju — cień jej naraz się wyłaniał z nicości i rozmawialiśmy z sobą, i na nowo przeszłość zmartwychwstała we mnie.
Tem bardziej pogrążyłem się w pracy i zapomocą formuł matematycznych chciałem przepędzić smutki. Zacząłem też uprawiać sport pieszy. Składało się tak, że koło piątej wychodziłem z domu.
Od paru tygodni w chwili, kiedy wybierałem się na wycieczkę, codziennie ukazywała się w ulicy Bara na przeciwnym trotuarze — grupa pięciu kobiet.
Napełniały one całą ulicę pogrążoną w słońcu, nadzwyczajnym rozblaskiem kolorów, tak, że aż ćmiło oczy: bo i same były kolorowe, a każda inna — i suknie ich lśniły jaskrawo, pstrokato, tęczowo.
Dwie były kobiety starsze i trzy panny po lat piętnaście do siedemnastu. Starsze kroczyły ztyłu, młodsze na przedzie.
Były to widocznie osoby z kolonij — rozmaitych ras i kolorów skóry. Jedna ze starszych była czarna jak węgiel; nie była to jednak murzynka, ale raczej Berberyjka z Afryki północnej; Berberowie mają skórę czarną, lecz rysy ich nie różnią się niczem od europejskich; gdyby zrobić posąg którego z nich w białym marmurze, to mógłbyś go wziąć za Apollona lub Antinousa.
I nasza Berberyjka, kobieta lat trzydziestu kilku, była w całem tego słowa znaczeniu piękna; była to prawdziwa czarna Wenus, zbudowana jak posąg z czarnego marmuru.
Druga z tych pań miała barwę czekolady; pochodziła z Indostanu, była szlachetnego rodu, z wyższej kasty i miała w swej postaci dumę wielkopańską.
Z trzech panien — pierwsza odznaczała się barwą mlecznej kawy, był to rodzaj mulatki, ale bez rysów murzyńskich; druga — była żółta i miała typ jawański lub japoński; trzecia wreszcie — biała prawie jak mleko, ale coś było w niej nie-europejskiego, widocznie kreolka, a jej białość była aż zbyt biała.
Takie oto zjawisko zaczęło się regularnie ukazywać na naszej ulicy. Panie te wychodziły z domu o trzeciej, powracały o piątej. Nie będę opisywał ich sukien, które do gamy kolorów ich skóry dodawały swoją krzykliwą gamę niezgodnych odcieni.
Młode pokolenie przybrane było w mieszaninę barw zielonych, czerwonych, niebieskich i żółtych. Kreolka ubierała się w czarne ze złotem. Berberyjka nosiła suknie barwy krem, Indjanka suknie lila.
Zresztą zachowanie ich świadczyło, że należą do sfer kulturalnych i że nie są to bynajmniej istoty dzikie z dziewiczych lasów Afryki Środkowej. Książki, które panny zazwyczaj nosiły z sobą, można było uważać za dowód, że przyjazd ich do Paryża miał na celu wykształcenie. Między sobą mówiły zawsze po angielsku z akcentem amerykańskim.
Zaczęły mię interesować te kobiety, jako coś egzotycznego. Budziły we mnie marzenia jakichś dalekich, sennych wysp podzwrotnikowych, gdzie te różnobarwne kobiety po głębokiej dżungli krążą nagie, albo kołyszą się w hamakach — śród śpiewu i krzyku kolibrów i papug, śród brzęku złoto-zielonych żuków i olbrzymich kolorowych motyli, śród zapachu gąszczy tytuniowych.
Pod wpływem tego wielobarwnego zjawiska zacząłem marzyć o podróżach gdzieś w dalekich krajach egzotycznych. Nęciła mnie zwłaszcza Afryka, jako najmniej znana część świata. W Afryce zaś najbardziej nęciła mnie Abisynja, gdyż miałem to przekonanie, że kultura egipska wiele zawdzięcza Etjopom.
Ponieważ codziennie spotykałem się z niemi, znały mnie dobrze i mimowoli uśmiechały się do mnie. I ja również uśmiechałem się do nich i zacząłem się im kłaniać.
Wkońcu zapoznałem się z niemi przez bardzo banalny przypadek; jedna z pań upuściła torebkę, ja ją podniosłem i podałem. Stąd rozmowa. Przedstawiłem się i zacząłem im towarzyszyć.



Rozdział V.
AZAIS POWRACA.

Bawiła mię ekspansywność tych istot, które, mówiąc nawiasem, nie robiły na mnie wcale wrażenia kobiet. Były to dla mnie jakieś kotki, łasice, wiewiórki, papużki — nie kobiety. Bardzo reservées, a zarazem niezmiernie gadatliwe i ciekawe.
Z drugiej strony — ponieważ kultura wszystko banalizuje, więc i one, przy całym swoim egzotycznym wyglądzie, miały pospolite imiona, jak Nelly, Daisy, Ketty. Berberyjka nosiła imię Jane, i tylko Indjanka zachowała jakby starożytny klejnot imię Sita. Ona też jedna wyznawała swoją rodową religję, gdy wszystkie pozostałe kobiety należały do jakiejś sekty amerykańskiej hyperewangelistów czy coś podobnego.
Jakoż wszystkie pochodziły z Ameryki i były obywatelkami U. S. Wszystkie się tam urodziły i ani Jane nigdy nie była w Berberji, ani Sita w Indjach. Rodzice ich już się tam przenieśli i tam się one wychowały. Poza angielskim nie znały żadnego języka.
Trzy panny — były to siostry przyrodnie — z jednego ojca i różnych matek. Ojciec tych panien, jak mi zaraz pierwszego dnia powiedziały, był to widocznie wielki urwis, który, korzystając z luźnych bardzo praw, dotyczących małżeństwa w Stanach Zjednoczonych, korzystał z tego w ten sposób, że się żenił np. w Stanie Michigan, poczem wyjeżdżał do Illinois albo do Louisiany i tam żenił się z inną osobą. Musiał to widocznie być człowiek działający na kobiety — gdyż liczba jego żon była znaczna i przytem wybierał sobie zawsze panny bardzo bogate. Czy rozmaitość kolorów skóry żon była wynikiem obojętności jego pod tym względem, czy przeciwnie był to skutek wyrafinowanej perwersji lub żądzy coraz innych wrażeń — niewiadomo.
Ojciec tych panien, mając w ręku fortunę danej kobiety, operował nią tak, aby ją potroić: skoro tylko cel był osiągnięty, zwracał żonie posag, jaki otrzymał, zabierał jedno z dzieci i przenosił się do innego stanu. Jedną z jego żon była Berberyjka, córka zamożnego handlarza dywanów w Michigan; córką jej była Nelly, osoba barwy café au lait. Papa rozszedł się z jej matką bardzo dobrze, a jej siostra, właśnie Jane, zajęła się wychowaniem dziewczyny i nigdy jej nie opuściła.
Matka Daisy była Jawanką i typ żółto-skóry w dziecku się zachował, a stara Indjanka była jej ciotką. Nakoniec matką Ketty była kreolka z Florydy, gdzie ojciec jej posiadał wielkie plantacje trzciny cukrowej.
Pominę tu inne liczne żony naszego Sinobrodego, gdyż interesują mnie tylko te, których córki poznałem. Wiem jedynie, że ten Sinobrody majątek swoich żon kolosalnie powiększył i zebrał wcale pokaźną fortunę. Miał już parę miljonów, ale dążył do miljarda.
Okazuje się, że tego Don Juana wszystkie owe panie bardzo lubiły; Berberyjka Jane mówiła o nim zawsze z zachwytem. Podobało się jej to, że ten człowiek umiał tak gładko z każdą kobietą się związać, a potem odłączyć od niej.
— Ale teraz — mówiła mi — to już nie będzie mógł odwiązać się tak od kobiety. Bo teraz to się ożenił z jedną panią z Chicago, ale ta powiedziała, że ślub weźmie tylko w Paryżu, w kościele — i tak wszystko przeprowadziła, że już on sobie nie da rady.
— Cóż to za jedna?
— To jest jakaś biała, polska hrabina. Nie pamiętam nazwiska, bo trudne. Ale mam zapisane.
Rozmawiać nam nie było łatwo, bo te panie mówiły słabo po francusku, a ja słabo po angielsku. Przyjechały tu właśnie, aby ukończyć edukację panien — i prosiły mnie, abym je uczył francuskiego. Chętnie się na to zgodziłem.
Prosiłem o nazwisko, gdyż dotąd go nie znałem.
— Azaïs, 12, rue Bara, 12.


Rozdział VI.
TABLICA MARMUROWA.

Azaïs! znowu to samo nazwisko. Było to nazwisko panien oraz ich ojca. Jane i Sita inaczej się nazywały, ale niema poco o tem mówić.
Azaïs! Obstupui. Czy jest jakaś logika konieczności w tem, że ciągle się z tem nazwiskiem spotykam? Czy to igraszka przypadku, luźna i nie mająca żadnego znaczenia? Jakoż dotychczas jest to przypadek, który do żadnej konsekwencji nie prowadzi! Jak błyskawica przeszło mi przez myśl przypuszczenie, że owa hrabina polska — to Irena, ale przedewszystkiem Irena nigdy nie była w Chicago, a następnie oddawna jest zamężna.
— Azaïs! powiedziałem, a czy panie wiedzą, że w moim domu mieszkał kiedyś jeden Azaïs?
— Czy być może?
Cała ta rozmowa toczyła się w ogrodzie Luksemburskim. Było już po piątej i panie miały wracać do domu. Prosiłem, aby zatrzymały się przed numerem piątym i pokazałem im tablicę. Tu po raz pierwszy moje różnokolorowe niewiasty utraciły spokój europejski i, zarówno stare, jak młode, zaczęły skakać przed tablicą, śmiały się, krzyczały radośnie i klaskały w ręce. Aż się zrobiło dokoła zbiegowisko osób małoletnich, które również zaczęły skakać, krzyczeć i klaskać.
Namówiłem wreszcie moje księżniczki, aby poszły do domu.
Były bardzo rozweselone i od tego czasu nazywały mnie stale: Azaïs!


Rozdział VII.
POLSKA HRABINA.

Azaïs pochodził z emigrantów francuskich i wcale nie jest rzeczą wykluczoną, że był z tej samej rodziny, co mój Piotr Hiacynt Azaïs, zwłaszcza, że i sam miał na imię Piotr.
Widziałem jego portret. Był to typ korsarza, konkwistadora; typ awanturnika w nowym gatunku. Umiał on nietylko w stepach ścigać bawoły i dzikie konie; był nietylko myśliwcem i sportsmenem pierwszorzędnym, ale razem był to zdobywca kobiet i zdobywca dolarów. Zarówno Jane, jak Sita wyrobiły się w Ameryce na osoby, rozumiejące business i umiały mi świetnie wytłumaczyć, jak to Azaïs za pieniądze, które otrzymał, spekulował cukrem, herbatą, wełną, skórami, miedzią i t. d., i jak jego majątek ciągle olbrzymiał. Fakt, że zmieniał żony jak rękawiczki, wcale ich nie oburzał; gdyż żony te już mają nowych mężów, więc żadna im się krzywda nie stała. On zaś musi swój majątek powiększyć, więc ożenił się teraz znowu, i to z białą kobietą, z hrabiną polską, ale teraz wziął ślub bezpowrotny — tak jak to się robi w Europie.
Byłem ciekawy nazwiska tej hrabiny. Nazwisko to znajdowało się na karcie, donoszącej o ślubie — w kościele Saint Honoré w Paryżu — pani Jadwigi Ciecierskiej z panem Piotrem Azaïsem.
W tymże liście była fotografja pani Jadwigi oraz, rzecz osobliwa, mapka Besarabji (część pewna zakreślona czerwonym atramentem), wreszcie objaśnienie tajemnicy tego małżeństwa.
Ciecierska była w Ameryce chwilowo, bawiąc u dalekich krewnych, raczej u przyjaciół.
Była to bardzo piękna szatynka z tych, jakie się rodzą na granicy Bukowiny i ziemi huculskiej: typ półsłowiański, półrzymski, być może trochę krwi ormiańskiej. Ciecierscy byli zamożni, ale posag panny Jadwigi był dla Piotra błahostką (50.000 guldenów). Pani Jadwiga miała natomiast wielką sperandę i walka o tę sperandę nadawała specjalny urok w oczach Piotra temu małżeństwu. Mianowicie prapradziad Jadwigi, Stanisław Ciecierski, odznaczył się bardzo podczas odsieczy wiedeńskiej. Z tego powodu król Jan Sobieski nadał Ciecierskiemu obszerne posiadłości, wynoszące 200.000 hektarów w Besarabji. I Ciecierscy siedzieli w tych dominjach aż do czasu, gdy Turcy zabrali ten kraj zpowrotem pod swoje panowanie. W roku 1878 Besarabja dostała się pod berło rosyjskie: ponieważ zaś monarchowie rosyjscy przyjęli na siebie zobowiązania królów polskich, przeto gdyby potomkowie Ciecierskich wystąpili z odpowiednio umotywowaną pretensją, to powinni odzyskać swoje prawa do tych posiadłości. Przedstawiały one wartość 60 miljonów rubli. Azaïs poznał się z Jadwigą u jej krewnych, z którymi prowadził interesa. Jako kobieta bardzo mu się podobała, miała ona w sobie coś egzotycznego, a jednak była mu bliższa, niż wszystkie jego dotychczasowe kolorowe żony. On zaś robił na niej wrażenie człowieka wielkiej siły woli, nie licząc, że zachował piękny typ Francuza z XVIII wieku.
Kiedy zaś opowiedziała mu historję majątków besarabskich, poczuł w sobie energję bajecznych Argonautów — zwłaszcza, że Jadwiga była ostatnią i jedyną przedstawicielką imienia Ciecierskich: on musi zdobyć te majątki.
Jadwiga próbowała zająć się tą sprawą; były nawet w Warszawie i Petersburgu konferencje adwokatów, ale na samo poruszenie tej sprawy trzeba było paru miljonów rubli i adwokaci nie mogli się zdecydować na takie ryzyko.
Azaïs postanowił na tę grę rzucić wszystkie kości. Naprzód ożenił się z Jadwigą — i pojechał z nią do Warszawy, a potem zwiedziwszy swe dominja w Besarabji, udał się do Petersburga. Tu zawiązał stosunki z pierwszorzędnymi adwokatami, nie zaniedbując wpływowych osób na dworze.
Zgórą rok czasu już prowadził tę sprawę — i zapowiada, że niedługo ją ukończy.
Taka była treść jego ostatniego listu. Panie te bardzo mało co wiedziały o Polsce, o Besarabji, o Janie Sobieskim i t. d., i musiałem im to wszystko tłumaczyć.


Rozdział VIII.
UCZYMY SIĘ DOBRZE.

Ludzie kolorowi mają niepospolitą łatwość do nauki języków obcych. Nietylko moje panny, które były w kolegjum „pour jeunes filles de colonies“, ale i obie starsze damy brały u mnie lekcje. W ciągu paru miesięcy doszły do wielkiej wprawy w języku francuskim tak, że rozmawialiśmy z sobą bardzo swobodnie.
Stosunki między nami urobiły się bardzo przyjacielskie i jeżeli buddyzm naucza, że powinniśmy kochać bliźnich bez różnicy koloru skóry, to mogę śmiało powiedzieć, żeśmy to przykazanie ściśle wypełniali. Lubiliśmy się wzajemnie, a że wszystkie te kobiety miały w sobie coś dziecinnego, właściwego ludziom pierwotnym — i ja przy nich stawałem się dzieckiem. Po lekcji zwykle nasze panny w swoich kolorowych sukniach zaczynały tańce, nieco osobliwe, przypominające dawne pląsy, t. zw. canaries; muzykę wyobrażał instrument w rodzaju pozytywki, ale o dźwięku mocniejszym. Przy tem nasza mulatka Nelly śpiewała, a miała głos przecudny, jak dzwonek srebrzysty, sopran, jakim w niebie śpiewają aniołowie.
Panie te miały apartament obszerny, z sześciu pokojów złożony, w których porozstawiały kupne meble, niezbyt wyszukane co do stylu, ale wygodne w znaczeniu amerykańskiem. Tylko Sita umieściła w swoim pokoju rodzaj ołtarza z figurką Wisznu, siedzącego na grzbiecie wielkiego ptaka Garudy; nad ołtarzem z rubinów i szafirów, złotem inkrustowanych, widniała swastyka, czyli krzyż bramiński. Posiadała też ona nad lewą brwią maleńkie wycięcie wytatuowane: był to znak magiczny, który ją chronić miał od wszelkich złych przygód.
Wyróżniała się ona jeszcze i tem, że gdy wszystkie inne z tych dam kolorowych miały kult dla Europy i Ameryki, dla ich urządzeń, wynalazków, ustroju, ona uważała się zawsze za istotę wyższą i dla ludów białych czuła pogardę, jako dla barbarzyńców.
Przyjaźń nasza miała w sobie coś spokojnego; bywaliśmy razem na wycieczkach zamiejskich, jeździliśmy nawet do Wersalu; uczęszczaliśmy do teatrów, muzeów, na igrzyska jarmarczne i wyścigi konne.
W tym spokoju taiła się jedna nuta ostrzejsza: zachowanie się Jane wobec mojej osoby było nieco zagadkowe. Spoglądała na mnie wzrokiem tak dziwnym, że wpadałem w omdlenie. Poprostu zdawała się mnie hipnotyzować.
W Courbevoie, niedaleko Paryża, panie te miały kółko znajomych, również kolorowych dam z Ameryki, które od czasu do czasu odwiedzały. Wyjeżdżały zwykle na cały dzień.
Pewnego razu, Jane w ogrodzie Luksemburskim szepnęła mi w ucho: — Przyjdź do nas jutro o godzinie drugiej. Mam ci coś do powiedzenia.
Przy pożegnaniu mocno uścisnęła mię za rękę.


Rozdział IX.
CZARNA WENUS.

Stosownie do życzenia Afrykanki, byłem nazajutrz w oznaczonej godzinie na miejscu.
Mieszkanie było puste. Wszystkie panie wyjechały do Courbevoie. Jedna tylko Jane została w domu. Ze śmiechem, szczerząc swoje piękne, perłowe zęby, powiedziała mi, że pod pozorem lekkiej niedyspozycji, zatrzymała się w Paryżu umyślnie, aby znaleźć się ze mną sam na sam, gdyż bardzo ją nuży to, że jesteśmy zawsze w towarzystwie osób trzecich.
Poprosiła mnie do swego pokoju, w którym — jakby naprzekór czarności skóry Berberyjki — wszystko było białe i kremowe. Olśniewająco biała była pościel na łóżku, białe firanki osłaniające żaluzję w oknie, białe pokrowce foteli, biały abażur na lampie. Lekki zapach piżma unosił się w powietrzu. Spoglądała na mnie czarną, jak piekło źrenicą, którą otaczało prawie niebieskie białko. Pod powiekami czerwona płomieniała krew. Bujna, silna pierś falowała gwałtownie. Całe jej ciało dygotało.
Oczekiwałem jakichś bliższych wyjaśnień, ale Jane nie mówiła nic, tylko naraz rzuciła się na mnie i zaczęła mnie całować tak szalenie, tak namiętnie, tak gwałtownie, że prawie mnie kąsała, gryzła, siniaczyła.
Byłem wobec tego wybuchu nieco bierny, ale wkońcu i ja zacząłem ulegać szaleństwu.
O Ireno! przebacz mi, ulituj się nade mną! Jakże słaby jest człowiek! Zdarzenie jednak było tak wyjątkowe i rzadkie, jedyne w swoim rodzaju, że choć półnieprzytomny, śledziłem mimo to zimnym, analitycznym rozumem wszystkie perypetje tego zjawiska.
Jane oprzytomniała pierwsza. Wyszła na chwilę i przyniosła owoce i zimne napoje, oraz likier jakiś, nieznany mi dotychczas, wyrabiany we Florydzie.
Jedliśmy i piliśmy. Likier był upajający i rozpalił mi krew do wrzenia.
Jane nastawiła pozytywkę, która zabrzmiała jakąś półdziką melodją i powiedziała mi:
— Zatańczę ci taniec pszczoły.
Jest to taniec arabski, który na tem polega, że almei (tancerce) niby to gdzieś za staniczek wpadła pszczoła. Almea chce tę pszczołę złowić i wyrzucić, ale owad coraz gdzie indziej się ukrywa i trzeba go szukać gdzie indziej. Z tego powodu tanecznica kolejno zdziera z siebie suknie, aż nareszcie staje zupełnie naga i dopiero pszczołę znajduje.
Jest to rzeczywiście taniec, który może i tancerkę i widza doprowadzić do szału. Wirował przedemną jakiś biało-kremowy kłąb materji, którego oś stanowił żywy, czarny posąg świadomie obłąkanej istoty. Nieustannie zmieniały pozycję jej ręce, poszukujące pszczoły i jej nogi, unoszące się do góry i spadające nadół. Jużto kładła się na ziemi, niby to chcąc pszczołę zgnieść na grzbiecie, przyczem nogi, dygocąc, unosiły się w powietrzu; jużto stawała na czterech łapach, jak antylopa. Wreszcie zrzuciła z siebie stanik, potem spódnicę, potem gorset, potem koszulę — i widziałem czarną boginię wspaniałą, szaloną, upojoną.
Od czasu do czasu krzyczała: „Ai—ha! Ai—ha!“
I w tym ostatnim momencie, triumfalna, lekka jak sarna, płomienna, jakby wszystkie pożary świata w niej się zjednoczyły — rzuciła się na mnie powtórnie i znów mię zaczęła całować swoim afrykańskim, piekielnym sposobem.
Przebacz mi, o Ireno! O jakże mdłe i kruche jest ciało ludzkie! Nie zwyciężyłem pokusy. Berberyjska piękność tego dnia została moją władczynią.
Tak zabawialiśmy się do godziny szóstej po południu. Naraz Jane, znów przytomniejsza ode mnie, powiedziała:
— Teraz idź! One przyjdą niezadługo.
Byłem jej posłuszny. Jane musiała się teraz położyć do łóżka, niby jako chora.
I oto przekonałem się, że moja czarna władczyni miała jednak w sobie coś z niewolnicy. Na pożegnanie padła przede mną na kolana i ucałowała moje nogi i ręce.
Muszę dodać, że wogóle mało rozmawialiśmy z sobą i że starczyły nam za wszystko pocałunki.
Powiedziała mi tylko, gdym już drzwi otwierał:
— Jutro będę u ciebie o godzinie jedenastej przed południem.


Rozdział X.
POSĘPNE WIDZIADŁA.

Byłem tak oszołomiony tem, co mi się zdarzyło, że już nie wiedziałem, czy jestem sam sobą. Gryzło mię sumienie, że oto zdradziłem pamięć Ireny. Tłumaczyłem sobie, że to jest zupełnie co innego; że to jest szał zmysłowy i nic więcej. A przytem było to interesujące wprost jako doświadczenie, jako doznanie, jako wrażenie. Nie można takich zjawisk lekceważyć i przejść nad niemi do porządku dziennego.
Jeszcze we mnie huczały te uściski i pocałunki, jeszcze we krwi mej płonął ognisty likwor z Florydy, jeszcze miałem w oczach tańczącą nagą, czarną boginię, jeszcze zapach piżma bujał mi w nozdrzach.
Błądziłem jakiś czas po ogrodzie luksemburskim — ale nie zapanowałem jeszcze nad sobą. Czułem się jakby pod obcą władzą. Muszę się wyzwolić.
Zaszedłem do kawiarni i zażądałem pepermentu z lodem. Ochładzało mnie to powoli.
Tłumy ludzi były naokoło. Mimowiednie zacząłem się im przyglądać.
Naprzeciw mnie siedziała jakaś para — młoda, ładna kobieta z mężczyzną. Miałem poczucie, że to jest mąż i żona. Ale naraz koło tej kobiety ukazała mi się postać innego mężczyzny — i widziałem ją nagle, jak dorożką jedzie na jakąś ulicę i do mieszkania tego mężczyzny wchodzi. I znów widzę ich oboje, jak krążą po różnych magazynach i on jej kupuje suknię, kapelusz, buciki, płaszcz, klejnoty. Wszystko, co miała na sobie ta kobieta, było zapłacone nie przez męża.
Odwróciłem się. Przy innym stole siedział człowiek lat około czterdziestu, o fizjognomji poważnej. Czekał na kogoś. Naraz ujrzałem jego przyszłość: był to cudzoziemiec, który w swoim kraju służył jako kasjer. Systematycznie przez lat dziesięć okradał bank tak zręcznie, że tego nikt nie zauważył. I zgromadziwszy tą drogą znaczne pieniądze, ukrył się w Paryżu. Dopiero w rok później odkryto defraudację.
I znów moją uwagę zwróciła inna para: starsza kobieta z młodym chłopcem. Był to student bardzo ubogi, który znalazł opiekunkę, osobę mającą lat zgórą pięćdziesiąt. Ożenił się z nią, a ta pieniędzy mu dawała tyle, ile konieczność nakazywała, ale zato była nienasycona tak, że młodzieniec był blady jak trup.
Przy jednym stole siedziała grupa Rosjan: wszyscy byli źle ubrani, nieogoleni, widocznie zgłodniali. Mówili bardzo głośno w niezrozumiałym dla otoczenia języku. Spierali się o „pryncypy“, a zwłaszcza jeden z nich najstraszliwsze wygłaszał poglądy. Słuchano go z nabożeństwem. I oto zobaczyłem, jak człowiek ten rozmawia z tajnymi agentami, których rząd rosyjski utrzymuje w Paryżu; widziałem go, jak pisze raporty do trzeciego wydziału w Petersburgu i jak na skutek jego doniesień aresztują, na Sybir wysyłają i w więzieniach trzymają młodzież. Był to, słowem, szpieg i prowokator.
I gdziekolwiek spojrzałem, rysowało mi się w oczach minione życie każdego człowieka, jego wczoraj aż po dzień dzisiejszy. I zawsze a wszędzie widziałem jakieś ponure występki, grzechy godne potępienia, ohydy i plugastwa najtajniejsze dusz ludzkich.
Przypomniałem sobie dawne czasy. A więc powróciło moje jasnowidzenie. Tak samo niegdyś przenikałem godziny minione. Ale wówczas, kiedy moja dusza była rozkołysana atmosferą Ireny, miałem obrazy jasne, czyste, dobre — i wierzyłem w dobroć człowieka. Teraz — pod działaniem szału, jaki we mnie budzi ta czarna królewna, widzę wszystko, co w ludziach jest ujemne, złe i szatańskie.


Rozdział XI.
NOWA ŚWIĄTYNIA MIŁOŚCI.

Nazajutrz o godzinie jedenastej Jane była u mnie. Zwróciłem jej uwagę, że nasza ulica jest mała; że jej osoba jest tu aż zanadto znana; że rozeszłyby się o niej plotki, bardzo przykre. Owszem, chętnie będę się z nią widywał, ale musimy sobie znaleźć osobne mieszkanie na innym krańcu Paryża.
Uznała moje ostrożności za słuszne i prosiła, abym znalazł taką kryjówkę. Tegoż samego dnia wynająłem zaciszny pokój w niewielkim hotelu przy bulwarze Rochechouart, i parę razy w tygodniu spotykaliśmy się tutaj. Trwało to dwa do trzech miesięcy — i wkońcu oboje zaczęliśmy zwolna stygnąć — tak, że nasza „miłość“ sama przez się wygasła. Zostaliśmy zresztą w największej przyjaźni.
O ile można przypuszczać, nikt w domu się nie domyślał naszego stosunku. Sita, zarówno jak nasze panny, tyle w sobie zachowały dzieciństwa, że nigdyby o nic podobnego nie posądziły swej czarnej cioci.
Ale moja zdolność czarnowidztwa trwała wciąż — i mógłbym śmiało zostać detektywem. Przewyższyłbym Sherlocka Holmesa.


Rozdział XII.
PRAWDZIWY AZAIS PRZYJEŻDŻA.

Pewnego dnia Sita otrzymała telegram następujący:
Wszystko doskonale. Wtorek czwarta wieczorem przyjeżdżam Gare du Nord. Piotr.
Cała nasza gromadka udała się na dworzec północny, aby powitać dawno oczekiwanego gościa. Wielka była radość, gdyż dziewczyny bardzo kochały ojca, a niemniej życzliwe były dla niego i ciotki.
Stanęliśmy w wielkiej halli, niedaleko urzędu cłowego, gdyż tamtędy wychodzili wszyscy, którym już zrewidowano bagaże. Czekaliśmy bez końca — i nie mogliśmy się doczekać.
Wtem usłyszałem rozmowę kilku konduktorów i roznosicieli:
— Trzeba zemdlonego człowieka zanieść do sali szpitalnej.
— A może on umarły?
— Nie, tylko chory. Trzeba wezwać Pogotowie.
Jakoż w niecałe dziesięć minut potem widzieliśmy kilku tragarzy, dźwigających na noszach bezwładne ciało człowieka, zemdlonego czy umarłego — niewiadomo.
Tłum gapiów otoczył tragarzy i myśmy również przybliżyli się do nich. Naraz dziewczyny zaczęły krzyczeć i płakać:
— Papa, papa!
Publiczność się rozstąpiła, zarówno wzruszona boleścią dziewcząt, jak i zdumiona ich osobliwym wyglądem.
Przyjrzałem się uśpionemu — i pierwsza rzecz, która mnie uderzyła w jego osobie, to poszarpane, a raczej pocięte ubranie. Zarówno spodnie, jak surdut, miały taki pozór, jakby je ktoś zoperował nożycami.
I w jednej chwili zobaczyłem tego uśpionego podróżnika w przedziale wagonu. Z nim kobieta, której twarzy nie widzę. Kobieta częstuje go papierosem. Piotr usypia. Kobieta nożycami rozcina mu ubranie i z różnych kryjówek wydobywa pieniądze — dużo pieniędzy.
Wprowadzono chorego do sali szpitalnej. Doktór miejscowy określił jego chorobę jako wynik działania chloroformu. Ale nie był w stanie go obudzić. Dopiero lekarz z Pogotowia, zapomocą różnych zabiegów, przywrócił go do przytomności.
Dziewczęta były uszczęśliwione, gdy Piotr oczy otworzył. Był jeszcze osłabiony, ale mógł się z dziećmi serdecznie powitać, a widać było, że je niezmiernie kocha.


Rozdział XIII.
PRZYGODA PANA PIOTRA.

Wówczas zjawił się komisarz policji z prośbą, aby chory, jeśli może, opowiedział swoją przygodę.
Piotr Azaïs wracał z Petersburga, gdzie, na skutek pewnego procesu, uzyskał znaczną sumę. Część tej sumy, 300.000 franków, w trzystu papierach tysiącfrankowych, wziął z sobą. Do granicy francuskiej miał je przy sobie. W Charleroi przeniósł się do wagonu francuskiego, w przedziale był sam jeden. Wkrótce jednak weszła do przedziału kobieta młoda i przystojna, należąca z pozoru do najlepszego towarzystwa. Podróżny zaczął z nią rozmowę, a że zawsze był wrażliwy na wdzięki niewieście — coraz bardziej zaczął ulegać nieznajomej. W pewnej chwili dama wyjęła papierosa i zaczęła palić; potem on ją poczęstował papierosem; potem znów ona jemu ofiarowała cygaretkę, która zdawała mu się dziwną w smaku, a po kilku zaciągnięciach usnął kamiennym snem. Spał aż do Paryża, i tu go dopiero sztucznie obudzili.
— Jak wyglądała kobieta? — zapytał komisarz. I ja w tej samej chwili zobaczyłem ją jak najdokładniej. Nie chciałem jednak nic mówić.
— Ile panu zabrano pieniędzy?
Piotr zaczął szukać koło siebie. Trzysta tysięcy podzielił na paczki po 50.000. Jedna mu pozostała. Szczęśliwym trafem złodziejka nie zabrała teczki z papierami. Stracił 250.000 franków.
Panie prosiły mnie o sprowadzenie dorożki, co natychmiast uskuteczniłem. Przedstawiły mnie pod nazwiskiem Azaïs, przyczem śmiały się serdecznie.
Wyjaśniłem mu, na czem polega ten dowcip — i Piotr sam śmiać się zaczął, obiecując sobie, że koniecznie napis zobaczy. Był to atleta, zdrowy i silny — i nim dojechaliśmy do ulicy Bara, wrócił już zupełnie do siebie i, przyglądając się swoim sukniom, śmiał się wesoło, gdyż obdarty i obszarpany był do szczętu.
Porobił on sobie różne skrytki na swoje pieniądze ztyłu, zprzodu, zboku, nawet w nogawicach, ale piękna towarzyszka podróży spenetrowała wszystko. Być może czas nie pozwolił jej na wycięcie szóstej kieszeni.
Natychmiast po przyjeździe do domu sprowadziłem krawca, który we dwadzieścia minut przystroił p. Piotra według ostatniej mody paryskiej.

Cała ta awantura wprowadziła go w doskonały humor.
Rozdział XIV.
MAJĘTNOŚCI W BESARABJI.

Proces o rewindykację majętności w Besarabji, zakończył się jak najpomyślniej. Z kancelarji cesarskiej otrzymał Piotr zatwierdzenie ostateczne swoich praw do własności całego terytorjum, oprócz jakichś paru tysięcy morgów, które otrzymał drogą łaski monarszej jeden z wysokich urzędników dworu.
Teraz Piotr postanowił majątek rozparcelować i sprzedać. Oddał tę sprawę w ręce jednego z adwokatów warszawskich i ma nadzieję w ciągu roku odzyskać koło 60 miljonów rubli, czyli 150 miljonów franków. Wtedy będzie mógł powrócić do Ameryki, o ile żona się na to zgodzi.
Ale pani Jadwiga nie lubi Ameryki, najlepiej chciałaby żyć w Polsce, choćby na Bukowinie. Może być, że i on się tam przeniesie i córki swoje zabierze do Polski. O żonie swojej mówił z uwielbieniem i, widoczną było rzeczą, że półdzika jego natura spragniona była delikatnych i miękkich wzruszeń, jakie mu dać mogła szlachetna kobieta białej rasy. Oczekiwał potomka. O ile będzie możliwe, wkrótce po przyjściu na świat dziecka biała pani przyjedzie do Paryża.


Rozdział XV.
SHERLOCK HOLMES ZWYCIĘŻONY.

Od czasu do czasu policja zwracała się do Azaïsa w sprawie kradzieży. W gruncie rzecz Piotr już się tą całą rzeczą nie interesował; strata była dla niego bez znaczenia.
Z Piotrem zawiązałem miły stosunek i chętnie zwiedzaliśmy razem Paryż nocny. Czasami towarzyszyła nam Jane, gdyż Sita nie chciała tego wcale widzieć. Pozostawała w domu, aby czuwać nad dziećmi.
Byliśmy raz w Folies-Bergères. W czasie antraktu przechadzaliśmy się po wspaniałem foyer tego teatrzyku, gdzie setki kobiet wystawiają na pokaz swe wdzięki. Lustra, żyrandole, aksamitne kanapy, dywany. Muzyka, wrzawa, ruch.
Wtem uderzyła moje oczy kobieta miedzianowłosa, z oczami podmalowanemi à la Dongen, w towarzystwie eleganckiego bruneta w smokingu. I nagle zobaczyłem ją w wagonie między Charleroi a Paryżem; przy niej Piotr; uśpiwszy go, wycina mu skrytki z pieniędzmi w ubraniu. Niewątpliwie Piotr się wygadał. Poczem na jednej ze stacyj, wpobliżu stolicy, kobieta wyszła z wagonu. To ona! Ten elegant to jej wspólnik. Szepnąłem o tem do ucha Piotrowi, prosząc, aby się nie zdradził. On zapewniał, że tamta była brunetka, ale łatwo się domyślić, że się przemalowała.
Zawiadomiliśmy policję i natychmiast ją aresztowano wraz z jej towarzyszem.

Tak zastąpiłem najtęższych detektywów i mogę z całą pewnością stwierdzić, że Sherlock Holmes nie potrafiłby nic podobnego uczynić. Trentowski mógłby mię pomieścić w swej „Demonologji“!
UZUPEŁNIENIE.

Na tem skończył opowiadanie swe Seweryn. Oto jest irracjonalizm rzeczywistości: cały ten splot zdarzeń osobliwych służyć miał poto, aby przyszły budowniczy mostów i dróg żelaznych odkrył tajemnicę kradzieży, popełnionej przez awanturnicę.
Ale ofiarą tej kradzieży był Azaïs — i któż go miał bronić, jeżeli nie Azaïs?
Zdaje się, że już więcej Seweryn z żadnym Azaïsem się nie spotkał. Można jednak śmiało twierdzić, że sam sobie winien. Powiedziałem mu o tem.
— Azaïsie! błąd popełniłeś, żeś się nie wybrał do Abisynji tak, jakeś zamierzał. Właśnie czytam, że w Abisynji długie czasy przebywał, prowadził rozkopy i porobił nader ciekawe odkrycia pewien badacz, nazwiskiem Azaïs. Przeznaczenia swego nie dopełniłeś w całości. Napewnobyś w Abisynii spotkał się z tym Azaïsem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.