Śmierć Czuwaja
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć Czuwaja |
Pochodzenie | Nowy Tarzan. Opowiadania wesołe i niewesołe |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Graficzne Straszewiczów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Stało się to w nocy. Nad ranem znalazł go na plancie Walek, syn stelmacha, lubownik dalekich wypraw i poszukiwacz zjawisk niezwykłych. Wielkie też wrażenie zrobił śród chłopców wiejskich, gdy zjawił się z martwym psem na ręku koło warsztatu ojcowego. Toć nie każdemu się zdarza znaleźć psa, przejechanego przez koła pociągu! Chłopcy mu zazdrościli tego odkrycia, Walek zaś, rozpoznawszy psa dworskiego, ruszył w stronę dworu. Pierwsi go zobaczyli Józio i Wandzia, dzieci naszego gospodarza. Oboje bardzo miłowali psa i, przerażeni katastrofą, zanosili się od płaczu.
Postanowili mu urządzić godny pogrzeb i pochować go w ogrodzie.
Również i starszyzna była zasmucona tym wypadkiem, gdyż pies był niezmiernie poczciwy, pełny dobrodusznych figlów i doskonały do polowania.
W Jarzębinowie w czasie wakacji bawiło zawsze wielu gości: w owej chwili, oprócz mnie, było jeszcze paru naszych kolegów, a między innymi pan Władysław Herkner, zwany Dantyszkiem, gdyż rodził się w Gdańsku, literat nie bez rozgłosu, a który miał nawet parę miesięcy sławy, takiej warszawskiej sławy, co to błyśnie, zahuczy, gaśnie i zamiera.
Ponieważ tragiczna śmierć psa na parę dni stała się głównym przedmiotem naszych rozmów, ciągle więc poruszaliśmy wszystkie momenty jego życia i staraliśmy zanalizować przyczyny jego śmierci.
Pan Władysław powiedział:
— A może to było samobójstwo?
— Co też panu do głowy przychodzi! — rzekła pani Michałowa, uśmiechając się, gdyż bawiły ją paradoksalne uwagi Dantyszka.
— Nie jest to niemożliwe. U psów się to zdarza. Nie znam dostatecznie psychologji zabitego, ale sam przed kilkunastu laty byłem świadkiem psiej tragedji, zakończonej niewątpliwie samobójstwem.
— Pan miewa szczególne obserwacje.
— Obserwacja moja, dotycząca wypadku, o któym mówię, była dostatecznie długa, gdyż trwała blisko dwa miesiące czasu. Badałem rzecz uważnie i ze wzruszeniem, gdyż samobójca był najlepszym przyjacielem, jakiego miałem w życiu.
— I cóż mogło być powodem samobójstwa?
— To samo, co najczęściej zdarza się u ludzi: zawiedziona miłość.
Słuchacze, a zwłaszcza płeć piękna, śmiać się zaczęli.
— Mówię zupełnie serjo. Przyczyną śmierci Czuwaja było okrucieństwo pewnej suki, którą mój przyjaciel kochał bez pamięci!
— Co za dziwadła!
— Żałuję prawdziwie, że nie umiem zwierząt opisywać tak, jak Dygasiński, bo mógłbym na tem tle wspaniałą powieść ułożyć. Powiem wam prawdę, że zacząłem tę historję układać wierszem, ale przerwało mi się na drugiej strofie.
— Jakie to brzmiało? — pytał ten i ów. — Niech nam pan powie.
— Z przyjemnością. Oto ów „niedokończony poemat“:
Psią miłość śpiewam i tragiczny lament,
A tragizm będzie taki sukisyński,
Że, choć to własny pisze mój atrament:
Powieść tę mógłby stworzyć Dygasiński,
Który, zmierziwszy sobie ludzki nierząd,
Ukochał troski i radości zwierząt.
Choć, im się więcej poznaje człowieka,
Tem psa się więcej szanować zaczyna:
Jednak — i w owem stworzeniu, co szczeka,
Dziś obyczajów jest wielka ruina.
A zwłaszcza suki... Dla waszej nauki
Piszę tę powieść, o potomne suki!
— Brawo, brawo! — wołali słuchacze. — Cóż dalej?
— Tu rękopis się urywa. Ale ponieważ wobec dzisiejszych okoliczności byłoby rzeczą właściwą przypomnieć żywot i śmierć Czuwaja, przeto zestąpimy z hymnu do prostej powieści.
Mieszkałem kiedyś w majątku Gończej, gdzie zajmowałem skromne stanowisko nauczyciela domowego dwóch baszybuzuków o łbach zakutych, a przytem nadzwyczajnych urwisów.
Właściciele Gończej byli to ludzie bardzo zamożni i nawet nieźli, ale papa zapewne też prochu nie wymyślił; matka zaś uważała się za osobę z lepszej sfery i swój związek z panem Tadeuszem traktowała jako mezaljans.
Gospodarstwo nie było zbyt porządnie prowadzone, gdyż zarówno pan jak i pani dziedziczka lubili się wysypiać do południa. Natomiast chętnie uprawiali rzeczy luksusowe — np. hodowali konie. W momencie, o którym mówię, mieli cztery klacze cugowe, zakupione na Węgrzech; z tych dwie były źrebne. Nadto osiem wypieszczonych wałachów. Poza tem była tam pewna ilość koni fornalskich.
Mówię tu głównie o zwierzętach, gdyż w owym czasie zaczęła już we mnie kiełkować mizantropja. Ludziom przypatrywałem się mało.
Bardzo mię interesowały psy, należące do dworu. Było ich czworo: dwa, które swobodnie krążyły sobie po świecie we dnie i w nocy — i dwie półdzikie, z Syberji sprowadzone, płowej barwy suki-wilczyce o pyskach ostrych i straszliwych zębach.
Z psów swobodnie krążących jeden był wielki brytan o szerści białej, zlekka błękitnej, przeplatanej dużemi garściami uwłosienia czarnego; łeb i szyja do połowy były czarne. Wabił się Boks. Był to straszny leń, niebezpieczny dla młodych indyczek, których na folwarku było dwadzieścia kilka. Ze trzy sztuki chytrze zagryzł, a choć go obito, nic sobie z tego nie robił. Miał zato wielką pewność siebie — i w oczach jego znać było energję: była to szelma, która wykona wszystko, czego zapragnie bezwzględnie. Słowem — był to stwór mocnej woli.
Przeciwnie, miękki w usposobieniu, łagodny i pieściwy był Czuwaj, mieszaniec wyżła i kundla. Przywiązał się do mnie i z radością zawsze mię witał; towarzyszył mi w moich samotnych wycieczkach po lasach i polach — i zawsze mieliśmy sobie coś do powiedzenia.
Byłem mu wdzięczny za to uczucie, bo właśnie rozszedłem się, nieco przełamany w sobie, z pewną panną Wandą, która mię zapewniała, że kocha. Tak samo przedtem kochała mnie panna Marja.
Ach, wiem, że one mię kochały, ale każda z nich kochała mię jak „osobliwe zwierzę“, a Czuwaj jedyny kochał mnie jak człowieka.
Dwie suki, Diana i Maja — był to nabytek świeży: ktoś je przywiózł z Sybiru wraz z pewnym prześlicznym kwiatem, który się zowie narcyz syberyjski, albo rose de Noël, gdyż osobliwość jego polega na tem, że wykwita przepysznym, białym kielichem dopiero z pod śniegu, na Boże Narodzenie. Narcyz był dla pani, suki dla pana. Były to istoty bardzo dzikie — i przez tydzień czasu wcale ich nie spuszczano z łańcucha, aż się zwykły z otoczeniem.
Dłuższy czas psy żyły w dziecięcej niejako przyjaźni, jak koledzy szkolni — i nocami wyprawiały harce rozmaite, skowycząc i jazgocząc na różne tony i różnym głosem, że mi się przypomniała „szczeko-deklamacja“, którą słyszałem kiedyś w powiecie nowogrodzkim.
Więc naprzód pośpiesznie, ostrym dyszkantem, hałasiły suki:
A my tego nie wiedziały,
A my tego nie wiedziały,
Że myśliwy kiep, kiep, kiep!
Poczem barytonem podszczekiwał Czuwaj:
A to zato, a to zato
Myśliwemu...
wreszcie Boks kończył przerywanym, ciężkim, twardym basem:
w łeb — w łeb — w łeb!
Tak to rozkosznie żyły psy na naszym folwarku, póki się do tej sprawy nie wmieszał Eros.
Raz słyszałem, jak „kurna“ baba mówiła do „ludzkiej“ kucharki:
— A to biedaczysko, ten Czuwaj! Nie chce go Maja — i wychudł nasz kundel na wiór, a te oczy — to jakby cięgiem zapłakane.
Rzeczywiście: Czuwaj od pewnego czasu był taki smutny, jakby go jakieś wielkie tęsknice ogarniały. Chodził osowiały. Był maj. Zielenią już się pokryły wierzby i brzozy, ruń szmaragdową falą płynęła po ozimych polach, a łąki się pokryły wszelaką trawą i kwieciem: jaskry, zawilce, ostróżki, barwinki, kostrzewa, wiklina, tymotka, lulek barwiły łąkę na złoto, różowo, błękitno i biało.
Świat dyszał miłością. Kurna baba w swojem królestwie wiedziała o tem doskonale. Wiedział o tem i p. Tadeusz, który pożyczył na dwa dni od jednego z możnych sąsiadów wspaniałego ogiera półkrwi angielskiej.
Przywieziono go na platformie, bardzo ostrożnie, aby się nie sfatygował, i po drodze karmiono go przednim chlebem razowym. Potem wypoczął sobie należycie, i koło szóstej rano wyprowadzono go na polankę nieco wzniesioną, która leżała poza budynkami folwarcznemi. Pod opieką dwóch mocnych chłopów, co go na długim sznurze trzymali, stanął na wyżynie piękny zwierz bułany, niemal różowy, czteroletni, ognisty. Ale chowano go misternie, aby sił nie marnował: nie był on z tych ogierów, co chodzą w stadzie; żył w odosobnieniu, jak wielki pan. Cechował go wielki spokój; to też, kiedy stanął na polance i gdy w pewnem oddaleniu ujrzał stojące szeregiem cztery kobyły, zachowywał się jak sułtan turecki, do którego z pokłonem przyszły damy dworu. Naprzeciw niego stały dwie klacze węgierki oraz dwie fornalki. Płomienna tęsknota gorzała w ich oczach, aż wzruszyła serce bułanka. Radosnem rżeniem oznajmił klaczom, że pragnie być ojcem. Wybiegł z polanki do swych odalisek, które z rozkosznej trwogi zaczęły uciekać. Ale ogier je dopędził: powiódł mu się raptus puellae. Uścisk jego był jak piorun, a tyle czasu trwał, co błyskawica. Pierwszą jego kochanką była węgierka, a później mu się poddała druga klacz, cugowa. Wówczas, nieco uspokojony, wrócił na swoje miejsce na polanie i z angielską flegmą czekał, co będzie dalej. Siwa kobyła zdaleka go obserwowała — i w pewnej chwili w sposób zdecydowany ruszyła ku niemu, zapatrzona jak w słońce w swego baszę. Pieszczotliwie ocierała mu się szyją o szyję i o grzbiet, który zwolna zaczął drgać, jak struna, dotknięta ręką mistrzowską. Chwilowo ogier stał zadumany i patrzał w bezmiar, jakby stamtąd czerpał natchnienie. Nie zadzwoniono jeszcze na południe, gdy poraz czwarty opętał go w swe sieci Kupido. Dano mu zasłużony odpoczynek do następnego rana.
W pewnej odległości śledziłem tę scenę, a niemniej ciekawie przyglądał się temu Czuwaj. Zauważyłem, że był ponury, jak noc; coś z Hamleta przewinęło się przez jego duszę. Może płakał nad sobą, że nie jest ogierem.
Gdyśmy wracali do domu, spostrzegłem, że w kilku miejscach jest pogryziony i pokrwawiony. Skomlenie żałosne od czasu do czasu wyrywało mu się z piersi. Po drodze spotkaliśmy Boksa, który — przeciwnie — pełen humoru skakał, jak istota zadowolona z życia.
Czuwaj, skoro tylko go zobaczył, rzucił się na niego, jakby go chciał zagryźć na śmierć. Nastąpiła między obu psami straszliwa walka, że choć je chciałem rozłączyć zapomocą kija, nie mogłem dać rady. Dopiero dwóch parobków przybiegło mi na pomoc — i rozłączyliśmy nieprzyjaciół. Wzięliśmy psy na smycze, ale jeszcze zdaleka ujadały na siebie. Od parobków dowiedziałem się tragicznej tajemnicy.
Od kilku dni trwają między parą naszych psów i parą suk — gorące zaloty.
Boks „ferlakurniczał“ — mówiąc po petersbursku — jednej, a mój Hamlet — drugiej. Zdawałoby się, rzecz zgodna z logiką i porządkiem prawno-społecznym.
Boks wybrał sobie Dianę i Diana była mu wzajemna. Bezwzględny i energiczny brytan zdobył kochankę wstępnym bojem. Tymczasem delikatny, miękki Czuwaj nie doznał względów drugiej suki. Okrutna Maja nie chce Czuwaja!
Czy przeto, że jeszcze czas jej nie nadszedł, czy też, że mdły Hamlet nie podobał się potężnej, dzikiej wilczycy — niewiadomo.
Złośliwy Antek, jeden z parobków, zapewniał, że Boks obie suki wziął sobie za kochanki, a Czuwaja wszystko troje odrzuciło precz. Zdaje się jednak, że to była potwarz.
I tak znalazł się Czuwaj, jakby poza linją życia — i poprostu mówiąc, istnienie jego nie miało celu.
Co noc odtąd słyszeliśmy na podwórcu okropne hałasy: to Czuwaj, jak zakochany student, psie serenady wyprawiał pod oknami swej królewny, a ona szyderczo ujadała na niego. Poczem wszystko troje wpadali na niego, który się próżno szamotał: gryzły go, kąsały, wyrywały mu całe garści włosów i kęsy ciała.
Nazajutrz poraniony, posiekany, pokrwawiony, leżał osowiały, jak istota, która sobie powiedziała:
— Niemasz dla mnie nadziei!
Tylko, widząc zdaleka Boksa, warczał nienawistnie.
Dobry, poczciwy, nieszczęsny Czuwaju, do czegoż to cię doprowadziła ślepa i obłąkana namiętność!
Czasami Czuwaj, nadmiernie prześladowany przez okrutną kochankę i jej sojuszników, uciekał w światy. Ale nie chciały mu darować: goniły go, dopędzały, znów go kąsały, znów szarpały, znów gryzły.
Ogromne kłaki jego szerści napotykano nieraz o wiorstę i dwie wiorsty od dworu. Na łąkach, na ugorach, w lasku przyległym.
Przytem sobaki te wyły, warczały, jargały się, skowytały, ujadały i wyprawiały z dnia na dzień coraz większe hałasy, gdyż energja trojga przeciw jednemu rosła nieustannie.
Czuwaj zaś był coraz bajroniczniej i werteryczniej usposobiony; coraz bardziej okaleczony i poprostu ze skóry odarty.
Aby go ochronić od tych okrutnych prześladowań, pan Tadeusz postanowił Czuwają na noc zamykać w stodole. Tem bardziej, że od tej krwawej, psiej wojny nikt w całym domu nie mógł spać. Przypuszczaliśmy więc, że będzie na folwarku cisza.
Tymczasem nic podobnego. Zamknięty Czuwaj wył jeszcze przeraźliwiej, a troje nieprzyjaciół smętnego kochanka pod tą samą stodołą rozmawiało z nim urągliwem, szyderczem ujadaniem.
Wrzaskot był jeszcze gorszy — i znów spać było niepodobieństwem.
Dwie noce jeszcze przepędził Czuwaj w stodole, ale na trzecią zostawiliśmy go na swobodzie.
Później obmyślił pan Tadeusz, aby go przenieść na inny folwark, o trzy wiorsty odległy. Ale kiedyśmy rano się obudzili, cóż się okazało? Czuwaj powrócił — i był cały od góry do dołu w ranach jeszcze bardziej poszarpanych, niż zwykle. Zacząłem podejrzewać, że te męczarnie sprawiają mu większą rozkosz, niż gdyby miał żyć w bezpieczeństwie, a zdala od ukochanej.
Aby serce jego pocieszyć — wziąłem go z sobą do lasku, w nadziei, że cisza go ukoi.
Siedliśmy u samego wejścia tego lasu (1200 metrów obszaru!) i przyglądaliśmy się łąkom i polom dookolnym. Już pierwsze siano ścięto kosą i ułożono w duże, zielone stogi. To też pachniało sianem, jak w zaczarowanym ogrodzie.
Słońce złotemi smugami po tej zieleni snuło się powoli — tak, że wszystko jakoś słonecznie wyglądało.
Patrz, Czuwaj! jakie jasne słońce tu dokoła. Zapomnij o tej chytrej i złośliwej suce. Życie jest piękne!
Ale Czuwaj mi nie wierzył. Nagle podniósł głowę do góry i zaczął się niebu przyglądać.
I ja również spojrzałem ku niebu. Jakaś ciemna, ruchoma chmura szła ku nam — i zasłoniła niebo, zamroczyła ziemię.
Jednakże chmura nie była deszczowa, była to chmura z żywych istot złożona.
Na czele tej chmury unosił się wielki jastrząb, a za nim niezliczona ćma wszelkiego ptactwa: kawki i jaskółki szeregami, jakby w wici ustawione, płynęły powietrzem, nacierając na drapieżca; za niemi w mniejszych ilościach rozmaite drobne skrzydlaki, raszki i pokląskwy, kosy czarne i mysiekróliki z czerwonym czubkiem, piegże i sikory, dzierlatki, pliszki, trznadle, gile, czeczotki, zięby i pospolite wróble, wilgi złote, sójki i kraski, wrony, dzierzby, muchołówki, nawet gołębie domowe. Pół kilometra bezmała zajmowała ta armja, która powstała samorzutnie, solidarnością ptasią wyczarowana. Wspólny wróg, który tyle zniszczenia robił w królestwie śpiewaków leśnych i polnych — doczekał się zemsty.
Było to wyświecanie jastrzębia.
Coraz to inna ptaszyna, drobna i niedołężna, dopadała drapieżca i szarpała go pazurkami, dziobem kłuła, obezwładniała wroga. Jeden cios, oczywiście, był dla niego niczem: ale setki i tysiące tych ukłuć i tych zadrapań doprowadziły jastrzębia do niemocy. Trafiały się też chytrzejsze ptaki, które mu się dobierały do oczu. Przerażony, omdlewający ze zmęczenia, jastrząb poczuł się nagle niewidomym. Wkrótce runął na ziemię — w naszym lasku — niedaleko miejsca, gdzie siedział Czuwaj ze mną.
Wyznaję, że miałem dla nieszczęsnego współczucie. I Czuwaj podobnież. Gdyby umiał mówić, toby niewątpliwie powiedział, że jastrzębia ścigały te ptaki tak właśnie, jak jego ścigała Diana i Maja z Boksem.
Znakomita część ptaków, z chwilą upadku jastrzębia, rozleciała się na cztery strony świata; niektóre jednak, a zwłaszcza kawki, wrony, kraski i sójki, zgromadziły się dokoła oślepłego drapieżnika i jęły go torturować, póki nie legł ostatecznie trupem. Wtedy wrony i kawki zaczęły się jego ciałem pożywiać.
Czuwaj ze wstrętem przyglądał się tej scenie i warczał złowrogo; ja zaś — powróciłem z nim razem do domu.
I znów się zaczęły nocne ujadania psów — i straszliwa walka z Czuwajem. Zęby i pazury Mai szarpały nieszczęsnego kochanka, który codziennie się zjawiał i mówił:
— Kocham cię! Bądź moją!
Ona zaś mu odpowiadała:
— Nie!
Czasami niefortunny Czuwaj nie mógł wytrzymać nacisku trojga nieprzyjaciół; ból fizyczny i moralny dręczył go bez miary.
Chciał uciekać i uciekał, sam nie wiedząc dokąd. Boks i suki pędziły za nim.
W początkach lipca, w upalną noc bezksiężycową, zdarzyła się taka zajadła gonitwa. Czuwaj przez łąki i pola biegł jedną wiorstę — drugą — trzecią.
Naraz ujrzał linję bez drzew i bez pól, bardzo dogodną do ucieczki. Boks i suki chwilowo się zatrzymały. Czuwaj zaś pędził dalej, aż wkońcu sam się też zatrzymał.
Z prawej i lewej strony drogi, która nieco się wznosiło nad polami, widział dwie błyszczące, żelazne sztaby, idące jakby na koniec świata. Czuwaj usłyszał poza sobą ryk, mocniejszy niż wycie brytana. I ujrzał wielkie, ogniste oko: zapewne to Boks zamienił się w taką bestję.
Dym czarny buchał mu z gęby, a długość potwora była taka, że oko jej wymierzyć nie mogło. Zamiast nóg miał żelazne koła i toczył się na nich hucząc, sapiąc, świszcząc, wyjąc i warcząc, i ujadając przeciągle a groźniej, niż stu Boksów i sto suk razem.
Czuwaj dziwił się postaci tego smoka, ale go się nie lękał. Owszem gotów był do walki i szczekał na niego pełen gniewu.
Zarazem jednak duszę mu olśniło. Powszechna anima rerum jęła go kusić. Pójdź do mnie! — wołała. Oto ten żelazny potwór zaprowadzi cię na moje łono odwieczne, w którem wszystko zlewa się w jedność i tożsamość.
I Czuwaj odczuł rozkosz nadchodzącej nicości.
Smok naraz zbliżył się do jego mordy, do jego brzucha, do nóg. Trzasnął go sobą, powalił na ziemię i wszystkiemi kołami przejechał po nim... Po przejściu pociągu Czuwaj spłaszczony i zdruzgotany, leżał na plancie kolejowym z twarzą spokojną na wieki, wyzwolony od wszystkich cierpień.
Jego miłość obłędna i nienasycona znalazła rozwiązanie.
Maja spostrzegła nazajutrz, że Czuwaja niema, ale już pod wieczór o nim zapomniała. To też z czystem sumieniem oddawała się harcom i pląsom.
Tak zginął najlepszy mój przyjaciel. Czy to nie było samobójstwo?
Samobójstwo z zawiedzionej miłości?