Żywe kamienie/Część III/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W
Wyprzedził lekarz na koniu, gromadę całą. Na oklep jedzie, — w popłochu chwili nie zdążył osiodłać szkapy, ledwie te wory ziół i kamieni narzucić mu zdołał na szyję. Kiwa się nad temi wory kołpak i broda starego. Naleczył się dziś ludzi na odpuście, napatrzył doli wszelakich; duma tedy nad niemi, rozważa w sobie dziwne sprawy człecze; nadewszystko: — jakto nie jednemu porwaniu się ludzi przodują żywe kamienie grobów i żonglerowych opowieści duchy.

„Boża-ż to wola nadaje im osobliwą władzę nad duszami? Czy szatan tak niemi zwodzi? Lub może te gwiazdy, tak dziś rozjarzone na niebie, dopomniały się w duszach o swoje horoskopy?.. A jeśli nie Boża, nie czarcia, nie gwiazd to sprawa, może to one mediae virtutes, — doli i żądz człeczych, nie wyżytych w murach, — wloką siły młode na przygody, wyrzucając tęsknoty niejedne i ponad to Empireum samo?..“
Przechylała się głowa w kołpaku, gdy lekarz w tych dumaniach zapatrzył się oto w przepaść gwiezdną nad sobą. Aż się koń zatrzymał u dróg rozstaja, nie wiedząc w którą stronę skręcić mu każą. A że rozkaz nierychły, więc ten łeb swój dziwnie kudłaty i szczeciniasty ku ziemi wyciąga, skubie rozchodników kępę pod sobą.
Tu, za bramą miasta, u pierwszego rozdroża, stał w kamieniu od pradawna Dobry Pasterz z jagnięciem na ramionach i trzodą owieczek długoszyich, garnących się pod jego dłoń. Spojrzy lekarz na Jezusa-za-murem i pochyli się na koniu. Milszym nad kościół w grodzie był kacerzom ten Pasterz, że idzie, jak mawiali, z czasów dawnej, ufniejszej wiary; zanim mnichy poczęły ludzi straszyć, a nękać nieustanną wystawą krzyża, ku przypominaniu żydowskiego morderstwa nad Synem Bożym; — które to nękanie jest przeciwne naturze Dobrego Boga, uczą kacerze.
Widzi lekarz u podstawy kamienia jakoweś słowa, żłobione w głazie. Więc przechyla się bokiem na siodle z palcem przed się wyciągniętym, by dojrzeć uważnie, co też tam napisano.
Dokąd?..“ — wypatrzył z trudem pierwsze zaledwie słowo.
I utknął wraz na niem: — stropiło go bardzo Boże pytanie z rozdroża.
„Ledwiem to nędzne życie swoje w tym gwałcie zratował i bramę grodu minął, — wraz: „dokąd?..“ Za rycerzami błędnymi, w wagantów kompanii, wyruszyłem z grodu. Mamże się tego powstydzić przed Tobą? Za błędnem rycerstwem porwał się wszak po raz pierwszy z rodzicielskiego domu i Twój Franciszek święty; a nie zaparł się przodownictwa tego, aż po próg wtórego żywota swego na ziemi, — bo wonczas to właśnie: w chwili najwyższego tryumfu duszy, zaśpiewał hymn błędnego rycerstwa. — Więc mamże ja się powstydzić?.. Żem człek uczony?.. I ze świeczników wiedzy niejeden, za błędnych rycerzy przykładem, wyruszał z rodzinnego grodu w Twoich światów tajemnice, — choć z ciężkiej szkapy lat szanowniejszych wyprze się pewnie onych przewodników młodego serca: nie stać go będzie na wdzięczność Franciszka. Nazbyt bo roztropny stawa się z wiekiem stęp uczonych kobył, — brak im wiatronogich zamłodu towarzyszów Muzy: igrców i żaków z gościńców świata... Więc wyznaję bez wstydu: z nimi wyruszyłem ja z grodu. Dokąd zasię sam dążę, człek stary? Do śmierci, pono. Którędy? Drogą cierpień i smutków człeczych, którym Ty, jak piachowi morza, rozmnażać się pozwalasz, a my ledwie tysiączne usuwamy gdzie ziarnko. Taka to nasza droga, lekarzy, za widmem rycerzy błędnych.“
Nie prędko oderwać się dała szkapa od kęp trawy na rozdrożu. Wreszcie truchtem ruszy z miejsca, — roztrzęsie nad swym grzbietem kołpak lekarza, obtłukuje o swe boki cienkie piszczele wędrownego klerka.
Dokąd?.. Dokąd?..“ — swarzy się w myślach kacerz i z najmilszym dla się Bogiem.


Zdaleka, długą po gościńcu wstęgą wił się w blasku księżyca pstry tabor wagantów. A te ich zaszeptania rozrechocą się raz po raz w pochodowy rozgwar gromady i cichną znagła, jak te żabie chóry po nocy. Gdy tak zmilkną na czas jakiś w zadumie nad poległymi towarzyszami, wyda im się ta cisza, jakby poniechaniem żalów nad nimi, — więc westchną tłumnie. Żałobników korowodem wyruszyły dziś waganty w światy.
We krwi spaliło się rozpłomienienie niedawne. Ofiarą kilku żaków, siłacza, linochoda i gęślarza, — ran własnych wcale nie licząc, — pomogli oto panom do przebicia się z grodu. Panowie hen gdzie odjechali! — ku swym sprawom szczytnym, ku swym celom górnym, ku wysokim przeznaczeniom pańskim! Ochotniki zaciężne na gościńcu pozostali: pogrzeb swoich, jeśli możesz, i wracaj, jak umiesz, do swej doli, — jużeś jest niepotrzebny. Dymem gryzącym dopaliła się pochodnia zapału. Ostała po wszystkiem ta gorzka próżność, z posmakiem jakby krwi samej, że się tęgo biło o coś, ku czemuś, za coś, — czego ani oczy nie zobaczą, ani dusza nie dozna. Panowie sami tylko wiedzą. — Graal?.. Będzie, znajdzie się niechybnie, powiadają. Bóg ich tam wiedzieć raczy!... Żonglerzy bo nasi obiecują to — tak tylko: dla sztuki, — duszom na rozprężanie się z powszedniości. Panowie zasię — po prawdzie. A Bóg chyba tylko wie, w czem jest więcej prawdy.
Powracali tedy myślami ku swej doli, kurczyli się ku niej duszami.
Ciągną oto po gościńcu i wzdychają tłumnie.
Niedźwiednik, który, dla ciężkiego kroku swego zwierza, pozostawał zawsze w tyle, mitrężył dziś nazbyt po drodze. Że śmierć u bramy grodzkiej go nie dosięgła, porzucił krwawą siekierę i chwycił się znowu łańcucha igry: dawał się z powrotem bestyi. — Kto zaś do doli swej od progu śmierci powraca, tem żarliwiej oglądać się pocznie za dawnych dni ciepłem lub tęsknotą ich bodaj.
Od czasu do czasu zatrzymują się towarzysze na gościńcu i hukają na niego zdaleka. Patrzą: — przysiada znów niedźwiedź na zadzie pośrodku drogi, pysk żałośnie, jak na zawycie, wyciąga, rozdyma chrapy: śle niuchy w gościńca mgliste po księżycu dale.
Daremnie obaj tęsknią za swą panią, daremnie wypatrują skoczki na gościńcu, od bramy grodzkiej.
Muza wagancka zdradziła tym razem nietylko goliarda, lecz i towarzyszy wszystkich.
Alić niedźwiedź tak się szarpnął znienacka, że aż wyrwał swemu panu łańcuch z ręki. Z mgły księżycowej wynurzyła się nagle od strony miasta garstka najbardziej zapóźnionych żaków. Czyjś płacz rozlega się między nimi. A oni prowadzą tę płaczkę z pogrzebową atencyą i nawołują kamratów, aby przystanęli, pojrzeć, kogo się tu przywiodło z grodu.
Wrzawą, raczej śmiechu i ździwienia, niźli radości, powitali waganty — dziewkę z gospody.
Żaki wdzięczne nie opuściły jej w żałobie: oderwawszy siłą od bruków ulicy, przy ciele gęślarza, tu ją ze sobą przywiodły. „Ma całe życie przy beczce teraz płakać, niech szerszej i weselszej doli na świecie zazna. Zwłaszcza, że i z gospody nie wiele zostało po tem porąbaniu stołów i ław“. „Niech idzie!“ — godzą się wszyscy. Gdzie? — po co? — nikt w tej kompanii o to nie pytał. Gadkarz płaszcz swój czarny na ramiona jej zarzuca, by się tak nie trzęsła w płaczu i godniej przedstawiała się oczom w swej żałobie. „Sądzono!“ — pociesza ją zarazem po kochanka stracie.
„Moiściewy! moiściewy!“ — rozrzewnia się tembardziej dziewczyna. I ciągnie z nimi w światy, prawie że nie wiedząc o tem.
Kobieta rosła wydawała się całkiem okazale i dorodnie w płaszczu czarnym. Aż się nad nią zastanawiać jęli waganty. Nauczyćby ją igry jakiej?.. Skoczki nie ma, — i może wcale już nie wróci...
Że za gruba?... Schudnie, nie bój się, na chlebie naszym; zwłaszcza gdy kawał świata po gościńcach przebiegnie... Że gęba jej się świeci? Zblednie, odglansuje się i na policzkach, wybielą się i te ręce czerwone przy robocie naszej. Tańczyć zasię będzie miała czem: — dziewczyna jak łoś! Byle tylko nauczyć.
„Niedźwiedzia nauczy, dla czegożby kobiety nie miał? Nie święci garnki lepią, nie święte ponoć i tańcują. Niech tylko z nami wytrze się nieco po świecie. Najmądrzejsze, najbardziej szczwane stają się za zazwyczaj te, które zamłodu pogrzebały tkliwość. Niech tylko zeszczupleje, uwysmukli się, wypieści i udelikatni rączki, a pod rzęsy weźmie to aksamitne nastawienie oczu ku niedbałości. Jeszcze o kwiatuszek polny skomlić będziesz za nią, młodzieńcze niejeden!.. A niech się dopiero przyozdobi dumnie w stroje i futra, niech ubarwi szafranem wargi, nozdrza i uszy, niech w chrapki weźmie to pomiatanie wami, — panowie!... Wy to wszak wiecie najlepiej, że wszystkie one: brylantami przez was obwieszane, zmysłów waszych panie — z naszych to szkół kobiety, z naszych akademii waganckich!.. Z jakiej gospody się wywodzi, od jakiej beczki wzięta, rozpytywać nas pewnie nie będziecie; a my, kamraty dobre, jak kamień w wodę w niepamięć to rzucimy.“
Narybek zasię najmłodszy: żaczki, dziś dopiero z grodu od matek zbiegłe, zbyt są oszołomione wszystkiem, aby dziwić się czemukolwiek. Uskakują tylko każdemu z drogi, czapkując głęboko nawet tym rybałtkom o barwionych twarzach, które, przypatrując się im bacznie, już sobie wybierają śród nich kęsy co najsmaczniejsze. Za matkami w grodzie, te pierwsze na szerokim świecie powiernice młodzieży, wypytują ich życzliwie: dokąd też pan Bóg prowadzi? ku czemuż to wyniosło ich dziś z grodu? — Więc młódź zwierza się z zamierzeń swoich tym paniom nieszpetnym:
Długo w waganckiej kompanii nie zamierzają pozostawać, co innego ich nęci. Płonie nad światem wielkie lumen wiedzy i sztuki wszelkiej: Paryż się zowie. Goliard będzie wiedział napewno, kędy droga do Paryża, i wskaże im, kiedy i gdzie skręcić trzeba. Okrutnie to daleko, mówią, — daj Boże za rok tam zajść. Byle tylko przez bramy wpuścili, bo, słychać, przepełnione jest to miasto od żaków, a ze wszystkich świata stron płyną wciąż i płyną ku niemu te rzeki młodości.
Więc się tem zamartwiają żaki, czy starczy aby dla nich miejsca w Paryżu.
„Starczy!“ — pocieszają panie uprzejme.
Pozwoli Bóg i lichemu żaczkowi z najgłuchszego grodu dotrzeć jak pątnikowi do onej krynicy cudownej. Inny tam jest porządek społeczności, niźli wszędzie. Króle tam panują święte, a duchowne władztwo dzierżą biskupy najuczeńcze, kolumny kościoła Bożego. Miasto zaś, dla lepszej zgody, podzielone jest na dwie części, mówią: na wyspie, przy zamku gród dla mieszczan i wszelkiego gburstwa; za rzeką zaś, na górze świętej Genowefy — miasto dla oświeconych: uniwersytet się zowie. Zaś w tym to grodzie klerków, po wszystkich klasztorach, kanoniach, przykościółkach, największe mistrze świata uczą wiedzy wszelakiej. Zaś na ulicach usłyszysz tam rzeczy takie, za które u nas turma i klątwa. Bo co mistrz w terminach uczenie wywiedzie i łaciną w głowy włoży, to żak niejeden piosnką na ulicy wyśpiewa, ku zohydzeniu mnichów i ich nauk, — bo z mnichami wre tam walka okrutna. Muzy — na które u nas wypaskudza się mieszczuch gburny i dufny, któremi pomiatają wzgardliwie panowie — są tam w wielkiej estymie i osłonie. Żonglerom wszystkie tam pieśni wolne... Duch tam króluje, a wielkość rządzi i oświeca.
Tak wynurzają się żaczki przed rybałtkami. Młodzież, w życiu świeża, nie umie jeszcze wymiarkować granic kobiecego rozumu i zaciekawień. I owo, ,Muzą’, ,duchem’ i ,oświeceniem’ atakować zechce każdą.
„Mhm!.. mhm!.. mhm!“ — za jedyne żakom przytakiwania słychać było tamtych kobiet chrząkania maciorne.
Tak się skończyła przyjaźń żaczków z nieszpetnemi paniami. „Głąby zielone!“ — myślą o nich kobiety.
Ciężka głupota kobiet lekkich musi poczekać aż młodzież zchytrzeje lub zgnuśnieje duchem do damskiego towarzystwa.
Pierwsza iskra pychy klerków zatliła się w urazie żaczków. „Non des feminae animam tuam“, — szepczą do się, zdobywszy osobiście tę wstępną mądrość życia.
„Wrócicie do nas!“ — myślą rybałtki.
Wiadomo: kto żaczkiem od waganctwa rozpoczął, temu mierznąć będzie zawsze życie stateczne; ten do goliardowej familii i ze szkół, jak do rodziny, powraca. A choć, w skrusze, znów przez roczek jaki fałdów w szkole przysiedzi, aliści zwieje znowuż na gościńce, — żak wędrowny! Kościół biskupa mieć z niego nie będzie. Bo nad szkoły i kościoły milszą mu się stanie ta po gościńcach academia vagorum i jej Musa pedestris. Przy niej wykształci się w rzeczach, których z książek nie wyczyta: życia się nauczy, kobiet się nauczy, rozumu się nauczy. A inne Muzy nie zobczeją mu przy goliardzie. Bo choć wiele mądrości wiedzą nauk doktory po szkołach, — poeta wie wszystko: poetam omnia scire oportet, napisane jest.
Tylko te żaczki, które dziś dopiero z grodu zbiegły, nazbyt to jeszcze nieopierzone było, aby im ponad wszystko na świecie nie imponowały szkoły i nauk doktory. Na to jedyne junactwo stać ich było od siebie w marszu wagantów: owo na zaśpiewanie chórem tej pieśni goliardowej: „Gaudeamus!
Aż ich starsza młódź przyciszać musiała: — że tej pieśni goliard nawet sam już całkiem nie lubi, jako że nazbyt często ryczą ją żaki pilne po szkołach. Spotkało tedy żaczki drugie dziś rozczarowanie w afekcie, — tym razem do goliarda.
„On nie lubi szkolarzy?“
„Nie.“
„Hm!..“
Innejby pieśni posłuchać im, — powiada młódź starsza, — najpiękniejszej, najbardziej waganckiej, jaka jest: pieśni Arcypoety!
To słowo elektryzuje żaki: jakżeby nie wiedzieć! ale słyszeć nie przytrafiło się nigdy.
Więc starsi i najmłodsi hurmem zgarną się do goliarda; otoczą go rzeszą wyznawców; dopraszają się o rosę słowa, o chrzest pieśni. Goliard gdzieindziej błądzi myślami (hej! za dziewczyną lekką; nie wiedzą o tem żaczki niedoświadczeniem dumne), więc w pierwszej chwili nie rad ich koło siebie widzi. „Ja nie bakałarz, bym kilka razy cokolwiek powtarzał.“ Skomlą żaczki o słowo Muzy, głaszczą go po rękawach, w ramię całują. Kotłuje się wokół niego na gościńcu rzesza młoda.
Więc, dla skrzepienia w młodzieży waganckiego ducha, imał się wreszcie gęśli z temi słowy Archigoliarda:

Factus de materia
cinis element
i,
similis sum foli
o:
de quo ludunt vent
i.

Mądry w skałę wbija
domu fundament
y,
wagant nurtem płynę
w błędnej doli skręt
y.

Nie zdzierżą mnie więz
y,
nie strzymają klucz
e:
wolnych w świecie szukam
z luźnymi się włóczę.

Ni to ptak w podniebi
u,
za nieścigłem krąż
ę;
ni to łódź bezsterna

......

Urwała się nagle pieśń i przycichły gęśle. Gdyż oto towarzysze wszyscy, jeden za drugim, klękać poczynają u figury na rozdrożu. A szyje rybałtów wydłużają się poniewoli, jak u tych owiec Dobrego Pasterza. Żaki odczytują uważnemi usty słowa, niedoczytane wonczas przez lekarza na koniu:

Dokąd idziesz, drogie dziecię?...
Jam Zbawiciel twój jest przeci
e!
Pozdrówże mnie chrześcianini
e,
Pochwal Boga w Bożym Syni
e.“

„Bądź pochwalony!“ — zatrzepoczą się gromkim chórem na odczytane przez żaków wezwanie.
I poczną wraz odmawiać pacierze, a żegnać się gęsto i w piersi bić. Tak się namodlą za poległych towarzyszy, nasmucą u figury; wreszcie powstaną z westchnieniem i ruszą dalej szlakiem wędrowania.
Nie dźwignął się tylko goliard z klęczek. Zatrzymał go przy sobie Pasterz tem pytemiem swojem:
Dokąd?“
„Otom bezwiednie sam wprzódyć odpowiedział słowem Archigoliarda. Takie to nasze drogi, poetów, — za widmem rycerzy błędnych. Ten ci wyśpiewał je — wiekom ponoć.“
Zwisać mu jęła głowa w kapturze.
„Odrywasz nas, Panie, z drzewa zakorzeniałego w murach życia, aby się rozsiewały po świecie ochoczość serc i nad ducha żywotnością lampowa zawsze czujność. Po co?... Ty jeden wiesz. I Paweł twój. — Który zasię liściem płonym, który owocem rozsiewnym od drzewa się oderwie, — kto z nas wiedzieć może? — i kiedy? — i przed kim?!.. Grzmią kościoły od pieśni naszych, my w kuglców i wesołków kompanii z sprośną piosnką i gawędą ciągniemy przez gościńce. Roznosimy po świecie człowieczeństwa kielnię i młot, i gęśle, i pieśń, i słowo, — sami wytrąceni ze społeczności chór człowieczeństwa...“
Aż się w tem zadumaniu wmyślił poniewoli w żarliwość zamodlenia. Kłoni się jeszcze niżej głowa, splatają poniewoli ręce.
„Jeśli mnie liściem płonym mieć nie chcesz, nie daj zatracać ziarna Twego w skorupie ciała mego! Nie daj, by pierś zbyła prawej gorącości wagantów: pątniczego łaknienia i żaru tułaczy. Nie daj ich ukoić u żadnej strugi!.. Zasię u pierwszej bodaj kałuży wolnego gościńca daj zmyć, — zmyć z oczu i serca! — wszystką miałkość żądz i smutków razem: lęgną się, niczem w ciasnocie murów grodzkich, w każdej cieśni dusznej... Wyzwól! upogodnij duszę! Skoro mnie za bramę każdego miasta, na wiatry żeniesz, nie daj brać w duszę murów zacieśnienia. Skoroś ze mnie świata włóczęgę uczynił, dajże ku tej doli i serce świata, by ogarnęło wszystkie rzeczy człecze: — Jesu! cor mihi crea mundum!..“
Uderzyło czoło w kamień na rozdrożu.
Po drugiej stronie gościńca pomyka się chyłkiem brat franciszkanin. Za siebie, w stronę klasztoru, wciąż się ogląda, żegna raz po raz i zatula w habit.
Z miesięcznej mgławicy, z gościńca opylnej bieli, wynurza się w pełne światło księżyca stwór dziwny: chwieje oto skrzydłami w podrywach miękkich, ni to pląsa ni polata rozchwiejnemi pióry. „Ptak, czy strzyga?!..“ — przeraził się mnich. — Nie skrzydła to ponoć wieją w oddali, spostrzega wreszcie, lecz dziewczyny ręce białe. I nie pióra to na wietrze łopocą, lecz jej ramiona w stroju czerwonym pod rańtuszkiem zwiewnym, ustrzępionym jak w pierze. Niesamowicie to jednak giętkie, i skrętne, i polotne na stopach, a ochocze po nocy u dróg rozstaju. Srebrzą się po księżycu blade ręce i twarz dziewczyny... „Nie nimfa to jaka z nad tego tu strumienia?..“
„Wolnam i ja!“ — huknie nagle wyrzucając ramiona ku górze. Jak żagiel powiała chusta w obłogu pierzastym.
Bacche!!“ — dzikim wrzaskiem odkrzykną jej się zewsząd rybałty.
Witają panią swą zapóźnioną, — królowę cygaństwa swego.
Gdy tuż za nią, na gościńcu, wyłania się nagle przed oczy mnicha postać już dlań nieobca: człecza napozór, lecz na koźlich raciach; w kudłach głowy wiją się rogi capa. Na przedkościelnym placu dopadł go już było stwór taki, różę królowej wyjął mu wówczas z garści i parsknął nad nim jak ten koń. — Tym razem struchlał mnich tak, że o zażegnaniu nawet zapomniał.
„Onoż to jest! — myślał, — to zło, które z rybałtami w gród naszło. On ci to w postaci własnej: zły pasterz! który wypędza w światy trzodę swoją... Ostatni wynurzył się z grodu, gdy wszystkie już dusze tułacze z niego wygarnął.“
Lecz on stwór mijając oto figurę u rozdroża, przyklęknął na jedno kolano, żegna się raz i drugi...
Z nieufnością oglądał się mnich na kamienną postać Jezusa-za-murem. Więc nie darmo chcieli dominikanie zburzyć tę figurę, że kacerska: pogańskim kształtem zdziałana. I zło, a czary na rozstaje przynęca.
A tamten cap tymczasem, popędzając trzodę swoją, przygrywa sobie na fletni pasterskiej. Stąpa lekko na kopytkach, kołysze w chodzie zad tłusty. I dmie w dwoiste piszczałki swoje.
Gra cicho, — rzekniesz, głosem tego strumienia, który na nurcie skrętu w dwa zabełtania dwoistą nutą ciągle się swarzy. Na organach nocnej ciszy wygrywa się wciąż ta muzyka sprzeczna: gdy nuta jedna szklanym głosem, jakby nimf swawolą pluska, ta druga — samego nurtu koniecznością bulgoce, prądem rzek wartkich na kamieniach zagra, a pod dali zawiewem i morzem wielkiem w przeczuciach swych szumi... Tak się gędzie pieśń Pana u każdego nurtu... Po dniu wielce słonecznym skoczniów murawianych bezliki biorą strumienia nuty na tysiącogłosowy chorał swoich namiętności po nocach utęsknienia. Czyni się wtedy muzyka zaklęta: mrużą się, — bacz, grają! — gwiazdy na wyży. Świat cały za organy staje, na których wygrywa się gędźba tęsknoty niebieskiej — pod te chóry na niży, jak pod wielki spazm namiętności ziemskich.
Dmie Panek w dwoiste fletnie obie nuty życia i wiąże, wieczyście sprzeczne, w swoich uroków harmonie.
Kiedy niekiedy zawtórzy mu z oddali Arcypoeta sam w żaków chórze:

Factus de materia
cinis element
i,
similis sum foli
o:
de quo ludunt vent
i...

I ten chorału spazm:
nunquam permanenti!..“


Idzie mnich na wędrowanie dalekie, za morze, ku Ziemi Świętej. Nie z dobrawoli pielgrzymi brat i nie za pobożnych myśli przewodem. Wiodą go w światy, ni te topielice w wody wielkie, one dwie: Sintgunt, wędrownica gościńców, i jej towarzysza Saga...
Gdy rybałtów tabór w mgławej poświacie dotarł nad urwę gościńca, w łęku między borami, i zakłębieniem mar czyścowych (zdało się mnichowi) zaroił się tam w górze, — księżyc nie opierał się o przełęcz, nie zamykał przepaści, lecz, umniejszony kształtem i jaśniejszy barwą, płynął jak w chmurze w mglistej otoczy.
W czem ledwie się rozejrzawszy, daremnie mnich powieki przecierał: — już i śladu nawet nie było po wagantach.
Pochód ich cały runął snadź na tamtą stronę: — w przepaść świata i czasów, — właśnie jak ten strącony chór człowieczeństwa!..
Na mlecznej omgle wokół księżyca rysowała się tylko cieniem rogata głowa z piszczałką u wargi. I choć tak wyogromniała kształtem, olbrzymieje wciąż jeszcze, rozwiewa się na widnokrąg cały, — wsiąka, rzekniesz, w Empireum samo...
Przedświt to może rozsnuwał tak gońce obłoków wokół późnego księżyca.
Na dalekim gościńcu doganiają już oto mnicha pierwsze głosy świtania z murów grodzkich. Pieje kur klasztorny, jak co dnia przed świtem, — odzywają mu się ze wszystkich stron miasta te głosy powszednie. Tam, w klasztorze, na długo przed jutrznią, zrywają się w tej chwili bracia franciszkanie, wszyscy zatrzepotani w ocknieniu radosnem, jak to Boże ptactwo czujności.
Każdem serca uderzeniem wracał mnich do klasztoru: — przepaść dusz tułaczych ujrzał na widnokręgu grodzkim.
Dobry Pasterz podjął na rozdrożu owcę zbłąkaną, na bary ją wziął i odnosi przeorowi, — w stronę grodu o świcie idący.
Wśród tych opalów i perlistości cichego zaranka.
Oto mury miasta otrząsają już z siebie tuman nocy: dołem zatulone w bielejące opary, po wieżach i blankach ociekają już rośną czerwienią. Gdy uroki tęsknot księżycowych zalegały jeszcze nad duszami, pierwsze głosy świtu obwołują zaprzańcom radosną czujność dnia powszedniego: — już oto kury wtóre pieją najwyraźniej: — Christus natus est!..



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.