Strona:Żywe kamienie.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wrzawą, raczej śmiechu i ździwienia, niźli radości, powitali waganty — dziewkę z gospody.
Żaki wdzięczne nie opuściły jej w żałobie: oderwawszy siłą od bruków ulicy, przy ciele gęślarza, tu ją ze sobą przywiodły. „Ma całe życie przy beczce teraz płakać, niech szerszej i weselszej doli na świecie zazna. Zwłaszcza, że i z gospody nie wiele zostało po tem porąbaniu stołów i ław“. „Niech idzie!“ — godzą się wszyscy. Gdzie? — po co? — nikt w tej kompanii o to nie pytał. Gadkarz płaszcz swój czarny na ramiona jej zarzuca, by się tak nie trzęsła w płaczu i godniej przedstawiała się oczom w swej żałobie. „Sądzono!“ — pociesza ją zarazem po kochanka stracie.
„Moiściewy! moiściewy!“ — rozrzewnia się tembardziej dziewczyna. I ciągnie z nimi w światy, prawie że nie wiedząc o tem.
Kobieta rosła wydawała się całkiem okazale i dorodnie w płaszczu czarnym. Aż się nad nią zastanawiać jęli waganty. Nauczyćby ją igry jakiej?.. Skoczki nie ma, — i może wcale już nie wróci...
Że za gruba?... Schudnie, nie bój się, na chlebie naszym; zwłaszcza gdy kawał świata po gościńcach przebiegnie... Że gęba jej się świeci? Zblednie, odglansuje się i na policzkach, wybielą się i te ręce czerwone przy robocie naszej. Tańczyć zasię będzie miała czem: — dziewczyna jak łoś! Byle tylko nauczyć.
„Niedźwiedzia nauczy, dla czegożby kobiety nie miał? Nie święci garnki lepią, nie święte ponoć