Strona:Żywe kamienie.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na mlecznej omgle wokół księżyca rysowała się tylko cieniem rogata głowa z piszczałką u wargi. I choć tak wyogromniała kształtem, olbrzymieje wciąż jeszcze, rozwiewa się na widnokrąg cały, — wsiąka, rzekniesz, w Empireum samo...
Przedświt to może rozsnuwał tak gońce obłoków wokół późnego księżyca.
Na dalekim gościńcu doganiają już oto mnicha pierwsze głosy świtania z murów grodzkich. Pieje kur klasztorny, jak co dnia przed świtem, — odzywają mu się ze wszystkich stron miasta te głosy powszednie. Tam, w klasztorze, na długo przed jutrznią, zrywają się w tej chwili bracia franciszkanie, wszyscy zatrzepotani w ocknieniu radosnem, jak to Boże ptactwo czujności.
Każdem serca uderzeniem wracał mnich do klasztoru: — przepaść dusz tułaczych ujrzał na widnokręgu grodzkim.
Dobry Pasterz podjął na rozdrożu owcę zbłąkaną, na bary ją wziął i odnosi przeorowi, — w stronę grodu o świcie idący.
Wśród tych opalów i perlistości cichego zaranka.
Oto mury miasta otrząsają już z siebie tuman nocy: dołem zatulone w bielejące opary, po wieżach i blankach ociekają już rośną czerwienią. Gdy uroki tęsknot księżycowych zalegały jeszcze nad duszami, pierwsze głosy świtu obwołują zaprzańcom radosną czujność dnia powszedniego: — już oto kury wtóre pieją najwyraźniej: — Christus natus est!..