Strona:Żywe kamienie.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz on stwór mijając oto figurę u rozdroża, przyklęknął na jedno kolano, żegna się raz i drugi...
Z nieufnością oglądał się mnich na kamienną postać Jezusa-za-murem. Więc nie darmo chcieli dominikanie zburzyć tę figurę, że kacerska: pogańskim kształtem zdziałana. I zło, a czary na rozstaje przynęca.
A tamten cap tymczasem, popędzając trzodę swoją, przygrywa sobie na fletni pasterskiej. Stąpa lekko na kopytkach, kołysze w chodzie zad tłusty. I dmie w dwoiste piszczałki swoje.
Gra cicho, — rzekniesz, głosem tego strumienia, który na nurcie skrętu w dwa zabełtania dwoistą nutą ciągle się swarzy. Na organach nocnej ciszy wygrywa się wciąż ta muzyka sprzeczna: gdy nuta jedna szklanym głosem, jakby nimf swawolą pluska, ta druga — samego nurtu koniecznością bulgoce, prądem rzek wartkich na kamieniach zagra, a pod dali zawiewem i morzem wielkiem w przeczuciach swych szumi... Tak się gędzie pieśń Pana u każdego nurtu... Po dniu wielce słonecznym skoczniów murawianych bezliki biorą strumienia nuty na tysiącogłosowy chorał swoich namiętności po nocach utęsknienia. Czyni się wtedy muzyka zaklęta: mrużą się, — bacz, grają! — gwiazdy na wyży. Świat cały za organy staje, na których wygrywa się gędźba tęsknoty niebieskiej — pod te chóry na niży, jak pod wielki spazm namiętności ziemskich.
Dmie Panek w dwoiste fletnie obie nuty życia i wiąże, wieczyście sprzeczne, w swoich uroków harmonie.