Strona:Żywe kamienie.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dłużają się poniewoli, jak u tych owiec Dobrego Pasterza. Żaki odczytują uważnemi usty słowa, niedoczytane wonczas przez lekarza na koniu:

Dokąd idziesz, drogie dziecię?...
Jam Zbawiciel twój jest przeci
e!
Pozdrówże mnie chrześcianini
e,
Pochwal Boga w Bożym Syni
e.“

„Bądź pochwalony!“ — zatrzepoczą się gromkim chórem na odczytane przez żaków wezwanie.
I poczną wraz odmawiać pacierze, a żegnać się gęsto i w piersi bić. Tak się namodlą za poległych towarzyszy, nasmucą u figury; wreszcie powstaną z westchnieniem i ruszą dalej szlakiem wędrowania.
Nie dźwignął się tylko goliard z klęczek. Zatrzymał go przy sobie Pasterz tem pytemiem swojem:
Dokąd?“
„Otom bezwiednie sam wprzódyć odpowiedział słowem Archigoliarda. Takie to nasze drogi, poetów, — za widmem rycerzy błędnych. Ten ci wyśpiewał je — wiekom ponoć.“
Zwisać mu jęła głowa w kapturze.
„Odrywasz nas, Panie, z drzewa zakorzeniałego w murach życia, aby się rozsiewały po świecie ochoczość serc i nad ducha żywotnością lampowa zawsze czujność. Po co?... Ty jeden wiesz. I Paweł twój. — Który zasię liściem płonym, który owocem rozsiewnym od drzewa się oderwie, — kto z nas wiedzieć może? — i kiedy? — i przed kim?!.. Grzmią kościoły