Strona:Żywe kamienie.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od pieśni naszych, my w kuglców i wesołków kompanii z sprośną piosnką i gawędą ciągniemy przez gościńce. Roznosimy po świecie człowieczeństwa kielnię i młot, i gęśle, i pieśń, i słowo, — sami wytrąceni ze społeczności chór człowieczeństwa...“
Aż się w tem zadumaniu wmyślił poniewoli w żarliwość zamodlenia. Kłoni się jeszcze niżej głowa, splatają poniewoli ręce.
„Jeśli mnie liściem płonym mieć nie chcesz, nie daj zatracać ziarna Twego w skorupie ciała mego! Nie daj, by pierś zbyła prawej gorącości wagantów: pątniczego łaknienia i żaru tułaczy. Nie daj ich ukoić u żadnej strugi!.. Zasię u pierwszej bodaj kałuży wolnego gościńca daj zmyć, — zmyć z oczu i serca! — wszystką miałkość żądz i smutków razem: lęgną się, niczem w ciasnocie murów grodzkich, w każdej cieśni dusznej... Wyzwól! upogodnij duszę! Skoro mnie za bramę każdego miasta, na wiatry żeniesz, nie daj brać w duszę murów zacieśnienia. Skoroś ze mnie świata włóczęgę uczynił, dajże ku tej doli i serce świata, by ogarnęło wszystkie rzeczy człecze: — Jesu! cor mihi crea mundum!..“
Uderzyło czoło w kamień na rozdrożu.
Po drugiej stronie gościńca pomyka się chyłkiem brat franciszkanin. Za siebie, w stronę klasztoru, wciąż się ogląda, żegna raz po raz i zatula w habit.
Z miesięcznej mgławicy, z gościńca opylnej bieli, wynurza się w pełne światło księżyca stwór dziwny: chwieje oto skrzydłami w podrywach miękkich, ni to pląsa ni polata rozchwiejnemi pióry. „Ptak, czy