Strona:Żywe kamienie.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wielkie lumen wiedzy i sztuki wszelkiej: Paryż się zowie. Goliard będzie wiedział napewno, kędy droga do Paryża, i wskaże im, kiedy i gdzie skręcić trzeba. Okrutnie to daleko, mówią, — daj Boże za rok tam zajść. Byle tylko przez bramy wpuścili, bo, słychać, przepełnione jest to miasto od żaków, a ze wszystkich świata stron płyną wciąż i płyną ku niemu te rzeki młodości.
Więc się tem zamartwiają żaki, czy starczy aby dla nich miejsca w Paryżu.
„Starczy!“ — pocieszają panie uprzejme.
Pozwoli Bóg i lichemu żaczkowi z najgłuchszego grodu dotrzeć jak pątnikowi do onej krynicy cudownej. Inny tam jest porządek społeczności, niźli wszędzie. Króle tam panują święte, a duchowne władztwo dzierżą biskupy najuczeńcze, kolumny kościoła Bożego. Miasto zaś, dla lepszej zgody, podzielone jest na dwie części, mówią: na wyspie, przy zamku gród dla mieszczan i wszelkiego gburstwa; za rzeką zaś, na górze świętej Genowefy — miasto dla oświeconych: uniwersytet się zowie. Zaś w tym to grodzie klerków, po wszystkich klasztorach, kanoniach, przykościółkach, największe mistrze świata uczą wiedzy wszelakiej. Zaś na ulicach usłyszysz tam rzeczy takie, za które u nas turma i klątwa. Bo co mistrz w terminach uczenie wywiedzie i łaciną w głowy włoży, to żak niejeden piosnką na ulicy wyśpiewa, ku zohydzeniu mnichów i ich nauk, — bo z mnichami wre tam walka okrutna. Muzy — na które u nas wypaskudza się mieszczuch