Strona:Żywe kamienie.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dokąd?.. Dokąd?..“ — swarzy się w myślach kacerz i z najmilszym dla się Bogiem.


Zdaleka, długą po gościńcu wstęgą wił się w blasku księżyca pstry tabor wagantów. A te ich zaszeptania rozrechocą się raz po raz w pochodowy rozgwar gromady i cichną znagła, jak te żabie chóry po nocy. Gdy tak zmilkną na czas jakiś w zadumie nad poległymi towarzyszami, wyda im się ta cisza, jakby poniechaniem żalów nad nimi, — więc westchną tłumnie. Żałobników korowodem wyruszyły dziś waganty w światy.
We krwi spaliło się rozpłomienienie niedawne. Ofiarą kilku żaków, siłacza, linochoda i gęślarza, — ran własnych wcale nie licząc, — pomogli oto panom do przebicia się z grodu. Panowie hen gdzie odjechali! — ku swym sprawom szczytnym, ku swym celom górnym, ku wysokim przeznaczeniom pańskim! Ochotniki zaciężne na gościńcu pozostali: pogrzeb swoich, jeśli możesz, i wracaj, jak umiesz, do swej doli, — jużeś jest niepotrzebny. Dymem gryzącym dopaliła się pochodnia zapału. Ostała po wszystkiem ta gorzka próżność, z posmakiem jakby krwi samej, że się tęgo biło o coś, ku czemuś, za coś, — czego ani oczy nie zobaczą, ani dusza nie dozna. Panowie sami tylko wiedzą. — Graal?.. Będzie, znajdzie się niechybnie, powiadają. Bóg ich tam wiedzieć raczy!... Żonglerzy bo nasi obiecują to — tak tylko: dla