Przejdź do zawartości

Wyspa Itongo/Część druga/Menhiry i wigwam śmierci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Wyspa Itongo
Tom
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1936
Druk Józef Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MENHIRY I WIGWAM ŚMIERCI.

Po połączeniu się z oddziałami Izany i Ksingu w przełęczach Czandaura zmienił kierunek marszu i wybrał drogę okrężną, wijącą się dolinami i roztokami wśród turń i krzesanic. Na zmianę ruty wpłynął Huanako, który poradził królowi, by osobiście dokonał ceremonji przebłagania Pele, opiekuńczego bóstwa wulkanu Rotowery. Okazało się bowiem, że oddział braci błagalników wysłany w tym celu jeszcze przed trzema miesiącami wskutek zdrady Marankaguy został napadnięty w górach przez Czarnych i wzięty do niewoli, zanim zdołał wywiązać się ze swego zadania.
Czandaura powolny życzeniom starca zawrócił z obranej drogi i teraz pięli się po skalnych gzymsach otoczeni zewsząd surowem pięknem gór.
Wulkan Rotowera, najbliższy cel ich pielgrzymki był najwyższym szczytem cordillery. Jego wiecznie śniegiem i lawą pokryty stożek wystrzelał na wysokość 4500 m. ponad poziom morza. Wzniesiony w samym środku pasma, bez regli, bez kosodrzewiny, bez mchów olbrzym nagi i posępny spoglądał z góry na sąsiadów sięgających mu zaledwie do pasa, ścieżka do ust krateru trudna i niebezpieczna zaczynała się na zboczach najbliższej mu turni, okrążała ją trzykrotną spiralą, szła wąskim, skalnym gankiem zawieszonym nad przepaścią na wysokości 2000 m. i przerzuciwszy się na trzon wulkanu, zmierzała w szerokich skrętach ku jego paszczy.
W godzinach południowych pochód zatrzymał się u stóp góry.
Czandaura z Pomarem, Izaną, Ksingu i Atahualpą wdarli się na drożynę ledwo widzialną z poziomu roztoki i po trzech godzinach wysiłków stanęli nad czarną jak noc gardzielą wulkanu. Dokoła unosił się ostry zaduch z siarki, smoły i dymu. Czandaura pochylił się nad czeluścią krateru i zatoczył się jak pijany. Trujący oddech Rotowery palił i dławił. Izana wydobył z tajstry myśliwskiej dwie złote monety i podał królowi. Czandaura położył je sobie na dłoni i podziwiał subtelność wizerunku głowy wybitego na rewersie. Był to owal jakiegoś indyjskiego kacyka. Pieniądz był ważki i znać ze szczerego metalu.
— Skąd macie te monety? — zapytał Izanę.
— Odziedziczyliśmy po przodkach naszych, którzy znaleźli je w urnach odkrytych w jednej z pieczar nadmorskich po wschodniej stronie wyspy. Jest ich już niewiele. Przechowują je arcykapłani nasi w świątyni Oro i wydają po dwie tylko w chwilach gniewu bogini Pele, gdy domaga się od nas haraczu.
— Hm — mruknął Czandaura i zakrył dłonią usta, na które wybiegł mimowolny uśmiech. — Więc to tak.
— Will — zwrócił się do Atahualpy — czy znasz te pieniądze?
Peterson wziął do ręki, zważył na dłoni, zbadał z obu stron i zaopinjował:
— Wyglądają na stare monety peruwiańskie z czasów szlachetnych Inków. Podobne posiadał w swoich zbiorach Ralph Hulston, szyper z Punta Arenas, stary wyga, który za młodu polował po morzach na własną rękę i nieraz bywał w zatargu z policją. Złoto solidne, pierwszej klasy.
— Ale jak dostały się na wyspę?
— Pewnie w czasie wędrówek plemion. Zresztą może jacyś korsarze ukryli wraz z innemi łupami i te pieniądze w skałach nadbrzeżnych. Jestem przekonany, że w ciągu wieków zaglądali tu nieraz awanturnicy hiszpańscy i pozostawiali po sobie ślad w niektórych zwrotach i wyrażeniach. Kto wie, czy podanie o bogu Tane Mahuta, który miał zapłodnić jedną z tutejszych kobiet i stać się protoplastą rodziny królewskiej, nie jest zręcznem zamaskowaniem rzeczywistego lubo mniej cudownego zdarzenia.
Rozmowa białych prowadzona po angielsku wydała się Izanie trochę za długa i nieodpowiednia w tem miejscu i w tej chwili. Z odcieniem zniecierpliwienia przypomniał królowi właściwy cel, w którym tu przybył.
— Gdy wyciągnę rękę ku ustom Rotowery — pouczał króla — wtedy zapłacisz haracz bogini.
Czandaura odebrał monety od kapitana i trzymając je w palcach nad kraterem czekał.
— Gromowładna bogini — mówił Izana, pochylony ku czeluści otchłani — przyjmij dar ten z rąk twoich dzieci i bądź nam odtąd łaskawszą. Oby nigdy już więcej głos twój straszliwy nie wstrząsał hukiem gromów posad naszej ziemi, żółć twa nie wylewała się potokami ognistej wody na nasze role, a gniew twój nie miotał daleko na chaty nasze i wigwamy gorących chmur popiołu i siarczanego dymu! O Pele!
Wyciągnął rękę ku przepaści, a z palców króla wymknęły się i zalśniwszy po raz ostatni w słońcu, stoczyły się w otchłań krateru dwa złote krążki...
Wieczorną godziną ruszył pochód od podnóża wulkanu, a koło północy rozbił obóz na stokach ostatniej, najbardziej w niziny wysuniętej Turni Błękitnej. Nazajutrz rano zeszli w dolinę rzeki Takaringa, a koło południa znaleźli się w pobliżu Pola Duchów, szerokiego, kopulastego wzgórza, pokrytego 40 przeszło olbrzymiemi menhirami. Tu znów zatrzymali się, by odpocząć.
Czandaura w towarzystwie Atahualpy i Huanaki poszedł do namiotu kapłanki Rumi. Zastali ją w towarzystwie najpiękniejszej dziewczyny Południa, sokolookiej Itobi. Obie młode kobiety przylgnęły do siebie od pierwszego wejrzenia i już w okresie niewoli przyjaźń Czarnej osłodziła kapłance niejedną przykrą chwilę. Ojciec jej, Raugis należał do liczby tych, którzy z rozkazu króla mieli przesiedlić się na stałe na Północ. To też Raugis opuszczając rodzinne strony, zabrał z sobą żonę, chorowitą Rangitatau i córkę.
Właśnie Itobi rozczesywała przyjaciółce jej długie, czarne włosy, gdy kotara wigwamu podniosła się i weszli dostojni goście. Rumi szybko zasłoniła twarz woalem. Huanaiko uśmiechnął się pobłażliwie.
— Odsłoń twarz, Rumi. Do króla i arcykapłana możesz przemawiać z odkrytem obliczem.
Usłuchała i odsłoniła twarz. Oczy jej smutne i łagodne jak u sarny spoczęły na Czandaurze.
— Brak ci czego, Rumi? Nie czujesz się zmęczoną? — zapytał król.
— Odpoczęłam do syta i nabrałam sił nowych w słońcu chwały waszego zwycięstwa. Może zechcecie pokrzepić się masą z roztartych orzechów ratta i kokosu zaprawioną mlekiem i przesączoną przez trzcinę cukrową?
— Któżby odmówił, gdy zapraszają tak piękne usta, a dzień tak skwarny? — odpowiedział dwornie w imieniu towarzyszy Atahualpa i wyciągnął kubek ku Itobi.
— Nalej mi, a szczerze, cudna dziewczyno!
Itobi spłonęła jak kwiat waratahu i z malowanego w liście palmowe dzbana wsączyła mu do czarki płyn gęsty, wonny i słodki.
Tymczasem król i Huanako zabawiali się rozmową z kapłanką. Rumi była w tej okolicy po raz pierwszy i okazała chęć zwiedzenia Pola Duchów.
Stanowiło ono część środkową terytorjum, zajmowanego przed wiekami przez jakiś nieznany bliżej szczep, który praojcowie Itonganów wytrzebili do nogi. Przestrzeni zamieszkiwanych przez nieszczęśliwy klan nie śmieli zająć zwycięzcy z obawy przed duchami wytępionych, które uporczywie krążyły po okolicy, tułając się pomiędzy szczątkami zamarłej przeszłości. Jedynym śladem, który po nich pozostał, były resztki jakichś budowli i czterdzieści przeszło wykutych z bazaltu menhirów, rozmieszczonych na wzgórzu. To wzgórze zwane Polem Duchów poszli obejrzeć Rumi, Itobi i ich goście.
Przestrzeń zaludniona posągami wstępowała łagodnie ku górze kształtem rozległej kopuły porosłej niską, jasnozieloną trawą. Na tle tego naturalnego kobierca dziwnie rysowały się potężne kamienne profile i twarze zewsząd spoglądające na obcych natrętów. Biła od tych czół wąskich z parą upartych, tępo w dal wlepionych oczu, od warg wydatnych, silnie ku przodowi wysuniętych, od owali pociągłych, z anormalnie długiemi i lekko zadartemi nosami o szerokich nozdrzach, potężna, nieubłagana statyka wieków.
Nawet zwykle jowjalny Peterson chodził między tymi olbrzymami skupiony, poważmy i małomówny. Raz tylko u stóp jednego z menhirów czterokrotnie przewyższającego go wysokością zauważył po angielsku:
— Wiesz John, te potwory z kamienia zapatrzone w przestrzeń sprawiają wrażenie niesamowite. Nie miałbym wielkiej ochoty znaleźć się tu sam w ich towarzystwie przy blasku księżyca.
— Ani ja — przyznał mu rację Gniewosz. — Niektóre z nich mają swoisty wyraz. Możnaby go określić jako kamienną konieczność. Te twarze, które wychylają się ku nam z perspektywy miljonów lat, mają w swem spojrzeniu ich lapidarną powagę. Lecz co powiedziałbyś Will, gdybym zaryzykował twierdzenie, że to spojrzenie menhirów urobiły w nich wieki?
— Urobiły, t. zn. że dawniej spoglądały inaczej — czy to chciałeś powiedzieć?
— Tak, to właśnie.
— To dla mnie trochę za fantastyczne, John, Posągi zmieniające swój wyraz w pochodzie wieków...
— A jednak — kto wie, czy to nie możliwe.
Kapitan potrząsnął niedowierzająco głową:
— Sąd zbyt subjektywny. Zdaje mi się, narzucasz tym dziwotworom z odległej epoki wrażenia i stany uczuciowe, jakie budzą w tobie, człowieku dzisiejszym.
— Nie, Will. W tem, co powiedziałem, jest jednak coś objektywnego. Stąd lęk, który budzą.
— Nie jestem myślicielem, a tem mniej mistykiem, John. Nie będę się z tobą sprzeczał.
— Jest to lęk przed statyką wieków. Te menhiry — to stężałe w konturach ludzkich twarzy akumulatory wielowiekowej energji. Przechodzimy mimo nich, jak się. przechodzi mimo zbiorników o Wysokiem napięciu. W języku potocznym nazywa się to patosem przeszłości.
Rozmowę przerwała Rumi, która dość szorstko pociągnęła Czandaurę za rękaw. Zwrócił się do niej z uśmiechem.
— Co powiesz, księżniczko?
— Uważaj, Czandauro! Już dwa razy przeszedłeś przez cień kamiennych twarzy.
— Czy to źle?
— Niedobrze jest stykać się z cieniami kamiennych ludzi — poparł przestrogę kapłanki Huanako. — Lepiej obchodzić je. Coś z nich może udzielić się temu, który wchodzi w ich zasiąg.
— Co za przesądy! — burknął po angielsku Peterson.
Huanako popatrzył z surową uwagą i nic nie odpowiedział. Lecz odtąd obaj biali omijali głęboko na szczecinie trawy rysujące się projekcje menhirów.
Pod zachód zeszli ze wzgórza posągów ku ruinom świątyni. Miała kształt piramidy ściętej. Z czterech jej stron odpowiadających czterem stronom świata prowadziły kamienne schody ku ołtarzowi na szczycie. Obok sterczały resztki marmurowego krużganka z dachem podpieranym przez poczwarne karjatydy.
— Dawna świątynia Słońca — wskazał na piramidę Huanako.
— Przypomina podobne budowle w kraju faraonów i niedawno odgrzebane na przylądku Jukatan w Ameryce środkowej — rzekł Atahualpa.
— Czy oglądałeś je własnemi oczyma, mój synu? — zapytał z zainteresowaniem starzec.
— Pierwsze, egipskie znam tylko z rycin, natomiast drugie wznoszące się do dziś dnia na ziemi dawnych Tolteków widziałem na własne oczy.
Zeszli ku krużgankowi. Opodal gwarzył już obóz Itonganów. Na widok zbliżających się dostojników mnóstwo mężczyzn i kobiet wybiegło z namiotów na powitanie i na znak czci zatrzymało się w pewnem oddaleniu od ruin.
— Tu, w tym przedsionku — tłumaczył Huanako — kapłani Słońca przywdziewali liturgiczne szaty przed składaniem ofiar na ołtarzu bóstwa. Tu, w tej na pół rozwalonej dziś skrytce była ich szatnia.
Istotnie portyk od strony wschodniej był zamknięty dwiema ściankami tworzącemi rodzaj zakrystji. Dochowały się nawet szczątki marmurowego fotelu opartego grzbietem o ścianę.
Czandaura podszedł doń i usiadł. Przymknął oczy, światło wschodzącego naprzeciw z poza piramidy księżyca oświeciło twarz jego bladą, konwulsyjnie wykrzywioną. Atahualpa pochylił się ku niemu zaniepokojony.
— Co tobie, John? Jesteś chory?
Król podniósł z trudem ociężałe powieki.
— Zdaje mi się, że wkrótce zapadnę w trans. A już myślałem, że życie czynne, które tu prowadzę uwolni mnie od tych nienawistnych mi stanów. Niestety! Nie tak to łatwo. Możebyś mógł mnie w jakiś sposób zasłonić przed oczyma tłumów.
Rumi zdjęła z ramienia swój szafranowy szal i rozpięła go między trzonami kolumn w ten sposób, że zakrył zupełnie siedzącego w fotelu króla. Jego zaś brał już w posiadanie sen coraz głębszy. Przechylił głowę wstecz, ręce opuścił wzdłuż ciała i zapadł w stan niepamięci. Huanako, Atahualpa i Rumi stanęli przed zasłoną na straży.
Wśród Itonganów odezwały się szepty i głosy zdumienia, lecz gdy arcykapłan podniósł rękę, umilkły. Słychać było tylko ćwierkanie koników polnych, idących na spoczynek. Ogromny srebrny dysk księżyca wytoczył się na niebo i zalał potokami światła krużganek. Na posadzkę rzuciły się skosem cienie kolumn i rozpoczęły powolną wędrówkę...
Zafalowała szafranowa zasłona i między pierwszą parą karjatyd pojawiły się dwa mgliste kształty ludzkie. Były wysokie na dwanaście stóp i głowami sięgały stropu. Twarze wydłużone i szerokie nosy czyniły je podobnemi do menhirów. Zawahały się nad posadzką i ruchem powiewnym posunęły się między kolumnami w stronę piramidy. Za niemi wyrosły z posadzki dwie inne zjawy i poszły za tamtemi. A po tych wyłoniły się znów inne i odpłynęły w ślad za poprzedniemi. Tak utworzył się orszak widmowych postaci. Jak we śnie przesuwały się między trzonami filarów, przechodziły przez zasypany odruzgami kapiteli i złomami fryzów podwórzec i wstąpiwszy na stopnie piramidy, rozwiewały się w pełnym blasku księżyca.
— To widma praojców naszych — szepnął Huanako. — To dusze najdawniejszych mieszkańców nietylko tej wyspy — to cienie może pierwszych ludzi na ziemi. Te czarne, 12 stopowe olbrzymy — to ludzie pierwszej rasy, zwani w starych księgach Rmoahal. Oni to dopuścili się po raz drugi w dziejach ludzkości ciężkiego grzechu, łącząc się ze zwierzęcemi samicami. Stąd wyrosło plemię potworów i obniżyło na wieki całe godność człowieczą. Ci znów czerwonobrunatni — to ludzie drugiej rasy — Tlavatli. A ci w ostatnich szeregach smukli i kształtni, o orlich nosach i twarzach jak wykutych z bronzu — to szlachetni Toltekowie, późniejsi władcy krain Nowego świata, którzy założyli potężne państwo ze stolicą zwaną przez nich Miastem złotych bram.
Powoli pochód fantomów wyczerpywał się. Ostatnie szeregi synów Słońca przeszły aleją kolumn, znikły na stopniach piramidy i znów tylko pusty krużganek z cieniami karjatyd pławił się w zielonawej poświetli.
Czandaura westchnął i obudził się. Ujrzał nad sobą pochylone życzliwe twarze przyjaciół.
— Czyście co widzieli? — zapytał.
— Przeszłość przesunęła się przed naszemi oczyma — odpowiedziała Rumi. — Czyś bardzo znużony, królu?
Pogładził z uśmiechem jej włosy.
— Trochę. Gdy wychylę kubek „guarapo“ podany przez ciebie, odzyskam siły i będę krzepki jak w dzień wyprawy.
Powstał i podtrzymywany przez Atahualpę poszedł z przyjaciółmi do oczekujących ich rzesz wojowników.
Reszta tej nocy pogodnej i cichej przeszła spokojnie, a gdy brzask zaróżowił wierzchołki lasów, obóz zwycięzców i pobitych ruszył w dalszą drogę do rodzinnego gniazda.
Po powrocie do domu odbył się sąd nad Marankaguą. Czandaura powierzył przeprowadzenie sprawy i wydanie wyroku Radzie 10-ciu. Nie chciał, by go pomawiano o żądzę osobistej zemsty.
Rozprawa nie trwała długo. Wina była oczywista. I wyrok nie nasunął sędziom żadnych wątpliwości. Jednomyślnie skazali zdrajcę na spędzenie 24 godzin w „wigwamie śmierci“. Król zatwierdził wyrok.
Kara była straszna, lecz sprawiedliwa. Wigwam śmierci — była to absolutnie ciemna, bez okien chata na krańcu osady, niedaleko skał nadmorskich, w której zamykano najgorszych przestępców, by spędzili jedną dobę w towarzystwie wpuszczonych tam poprzednio jadowitych węży. Po upływie przepisanego czasu drzwi chaty otwierano. Jeżeli skazańcowi udało się cudem jakimś uniknąć ukąszenia jednego z rozwścieczonych od głodu gadów, wsadzano go na lichą, z desek eukaliptusowych zbitą pirogę i zdawano na łaską oceanu.
Natomiast jeżeli zginął od jadu jednego ze współwięźniów, ciało jego obrzucone mierzwą zakopywano jak padlinę daleko za osadą w miejscu ogrodzonem, zwanem fejtoką zbrodniarzy.
Do wykonania wyroku przystąpiono natychmiast. Wieczorem o godzinie szóstej wielki tłum ludu zebrał się przed złowieszczym domem i oczekiwał przybycia skazańca. Gdy zbliżył się oddział egzekucyjny, wiodący skrępowanego szamana, podniosły się zewsząd okrzyki oburzenia i obelgi pod jego adresem. Zwłaszcza kobiety rozjedzone na zdrajcę przypadły do niego z pięściami i pluły mu w twarz. Jedna z nich, młoda i urodziwa, imieniem Napo, która straciła męża w czasie nocnego napadu Czarnych, ugodziła więźnia kamieniem w piersi. Wtedy strażnicy otoczyli go zwartym szeregiem i nie dopuścili do dalszych napaści. Wkońcu stanęli u celu. Dwóch wojowników rozwiązało Marankagui ręce i trzymając go mocno pod ramiona, podprowadziło go drzwi wigwamu. Dwóch innych stanęło po obu ich stronach na straży. Naczelnik eskorty, Ksingu odsunął zaworę z żelaza, zamykającą wejście i lekko uchylił drzwi. W tej chwili żołnierze, trzymający Marankaguę, pchnęli go z całej siły do wnętrza ciemnicy, a strażnicy natychmiast zamknęli za nim drzwi i zasunęli rygle. Tarcza słoneczna, czerwieniejąca pomiędzy Skałami była wtedy zanurzona w oceanie już do połowy. Dopiero nazajutrz o tej samej godzinie miał Ksingu własnoręcznie odryglować wejście i zwolnić strażników.
Część pierwszą egzekucji wykonano. Przez chwilę panowało w tłumie głuche milczenie. Ludzie wytężali słuch, czy nie dojdzie ich głos jakiś z głębi ślepego wigwamu. Lecz nie doszedł żaden. Cicho było dokoła domu i cicho w jego wnętrzu. A gdy wśród tej ciszy ogromnej nareszcie zapadło słońce pod powierzchnię morza, kazał Ksingu żołnierzom rozpędzić tłum do domów. Rozeszli się niechętni, odwracając głowy. Wojownicy eskorty utworzyli znów zastęp i równym, miarowym krokiem odeszli do osady. Pozostali tylko dwaj strażnicy, którzy z podniesionemi włóczniami zajęli swe miejsca u drzwi chaty.


Czandaura nie był obecny przy egzekucji. Gdyby nie stanowcza wola ludu domagającego się kary śmierci, byłby zamienił ją na dożywotnią banicję. Lecz Huanako, którego zdanie było mu zawsze najwyższym wyrazem uczuć i przekonań Itonganów, odrzucił propozycję króla z oburzeniem i zażądał spełnienia wyroku. Zdrajcę należało ukarać z bezwzględną surowością. Wobec tego król musiał pozostawić Marankaguę jego losowi.
Tegoż wieczora o zmierzchu skorzystał z chwili wolnej od zajęć i ścieżką ukrytą wśród krzewów żywoci i surmij zakradł się do świątyni Pele. Zastał Rumi przy zniczu dorzucającą do ognia polan z drzewa sandałowego i okrągłych jak głowa ludzka szyszek igławy. Po świątyni snuły się wstęgi błękitnych dymów i napełniały wnętrze woniami. Na widok króla kapłanka powstała od ogniska, złożyła mu głęboki ukłon i chciała odejść w głąb chramu. Zatrzymał ją błagalnym ruchem ręki.
— Dlaczego uciekasz przedemną Rumi? Ciebie tu szukałem.
Przystanęła z pochyloną nisko głową.
— Czego życzysz sobie królu mój i panie?
— Przyszedłem powiedzieć ci, Rumi, że jesteś mi droższą nad to królestwo moje i cenniejszą nad życie. Przyszedłem wyznać ci miłość moją.
Zachwiała się jak palma pod ciosem topora. Coś jak jęk cichy, jak kwilenie gołębia wyszło z dziewiczej piersi. Zakryła twarz rękoma.
— Dlaczego mi to powiedziałeś Czandauro? — poskarżyła się cicho.
— Bo kocham cię, Rumi i chcę byś była moją.
Porwał ją w ramiona. Nie spotkał oporu. Rozłożyła ręce ruchem bezbronnego dziecka i przymknęła oczy pełne złotych blasków. Usta jej gorące jak szkarłat kennedji zakwitły uśmiechem rozkoszy, gdy uczuły palący żar pocałunku, a smagłe łono spragnione pieszczot podniosło się łukiem tęsknoty na spotkanie mężczyzny.
— Jesteś silniejszy niż moi bogowie, Czandauro — szeptała, oplatając go ramionami — silniejszy niż cienie praojców, silniejszy niż duchy żywiołów. Jesteś mojem przeznaczeniem.
A on pieszcząc jej piersi soczyste jak owoc gojawy, a wonne jak balsam peruwjański, rzekł mocno:
— Odtąd płyniemy oboje na jednej łodzi. Los mój jest twoim losem, Rumi.
Przytuliła się do niego.
— Teraz musisz mnie wziąć w obronę przed boginią Pele. Złamałam śluby. Zbezcześciłam jej chram.
Wziął ją na ręce jak dziecko i obsypując pocałunkami, obnosił po świątyni.
— To, co dla mnie uczyniłaś, biorę na siebie — uspokajał, kołysząc ją w ramionach. Wyzwolę nas oboje z pod praw tej ziemi. Bo czuję, że i twoja dusza jest mieszkanką innych lądów, innych krain, że i ty buntowałaś się nieraz przeciw temu, co ci narzuciło życie.
— Mój Mądry, mój Mocny, mój Król! — szeptała w upojeniu.
Mijały chwile, upływały godziny i odchodziły w dal niepowrotnie. Zeszedł księżyc, zajrzał do świątyni, obrzucił kochanków łapską blasków, skrył się za murem, zaglądnął znów do wnętrza przez drugie okno, uśmiechnął się i przepadł za filarem.
Rumi usnęła Czandaurze na rękach. Dotknął wargami raz jeszcze ust jej rozchylonych jak płatki loranthu i lekko złożył ją na posłaniu. Zakrył sobie twarz połą poncha i cicho wymknął się z chramu na ścieżkę po tamtej stronie.
Była północ i księżyc wędrował wysoko po niebie. Król zwolnił kroku i szedł, przeżywając powtórnie chwile upojenia. Miłość Rumi szumiała w nim jak wino. Słyszał szept jej, nieśmiało domagający się pieszczot, czuł wstydliwe dotknięcia jej palców. Umiała kochać ta półdzika senjorita! Mantillę koronkową zarzucić jej na głowę, złoty grzebień i różę wpiąć we włosy i wachlarz dać do ręki — niech króluje najpiękniejsza z kreolek przy dźwiękach gitar i mandolin w tanecznych skrętach habanery. Pampera[1] stepowa!
Pijany szczęściem król nie spostrzegł się nawet, jak wyszedł z gąszczu akacyj i błądził wybrzeżem wśród skał. Dopiero chlust fali, co obryzgała mu twarz wrzątkiem piany, obudził go z marzeń. Podniósł głowę i rozejrzał się. Po prawej ocean docierał mu do stóp zalotami podplusków, naprzeciw sterczał blok skalny z płaską platformą szczytową, po lewej czerniał pandanowy bór. W tę stronę zawrócił Czandaura. Nie uszedł dziesięciu kroków, gdy zatrzymały go na miejscu dwa niemal równocześnie, ostro w ciszy nocnej brzmiące głosy:
— Kto idzie?
— Czandaura, król — odpowiedział i spostrzegł, że stoi przed wigwamem śmierci.
Strażnicy na dźwięk dobrze znanego im głosu odstąpili o parę kroków i podnieśli włócznie wysoko ponad głowami na znak powitania. Czandaura położył rękę na zasuwie drzwi. Nasunęła się szczególna myśl.
— Czyżby rzeczywiście tylko dziwny przypadek sprowadził go na to miejsce po tem, co przeżył tak niedawno? A może to nie przypadek? Może przychodzi jeszcze w porę?
Powoli uśmiechając się, odsunął rygle.
— Królu! — usłyszał głos sprzeciwu jednego ze strażników. — Godzina naznaczona przez sędziów jeszcze nie nadeszła. Północ zaledwie minęła.
Czandaura zmierzył go surowem spojrzeniem.
— Mój brat — rzekł wolno — niech milczy. Nie przystoi żołnierzowi wstrzymywać ręki króla swego i wodza.
Wojownik wyprostował się i jakby skamieniał w pozycji. Król przez chwilę jeszcze wahał się i nadsłuchiwał z ręką na skoblu. Grobowa cisza domu zdawała się go onieśmielać. Wtem w ciszy tej rozległ się dziki, rozpasany do rozpuku śmiech... Odbiły go sikały nadbrzeża, powtórzyły lasy i wchłonęła noc. Czandaura otworzył drzwi.
Na progu oświetlona pełnią księżyca ukazała się postać szamana. Stał wpatrzony błędnie w przestrzeń i znów zaniósł się tym samym okropnym śmiechem. Dookoła niego owinęły się dwa węże: grzechotnik i cobra. Pierwszy okręciwszy przegubami szyję Marankagui, zawisnął nad jego czołem niby djadem — drugi me mniej złośliwy opasał mu tors i rozwartą do ataku paszczę zbliżał powoli ku piersi. Powtórna salwa śmiechu znać rozdrażniła bestję. Oczy węża nabiegły krwią, ogon miotnął się wściekle parę razy i paszcza przywarła do lewego boku szamana. Z twarzy Marankagui zniknął wyraz obłąkańczej radości, a wypełznął piekielny strach. Z głuchym rykiem rzucił się do ucieczki.
Biegł pędem strzały, spuszczonej z cięciwy przez chaszcze surmij i drążni, zarośla ramiennic, cierniste kępy mulgi, aż wypadł między skały. Sylweta jego czarna, wyniosła, uwieńczona esowatą linją węży, mignęła na stożkowatym bloku plaży, przerzuciła się nieprawdopodobnie śmiałym skokiem na blok sąsiedni, przesunęła lotem błyskawicy po bazaltowej platformie i runęła w morze. Lecz go nie dosięgła. W drodze ku otchłani oceanu ciało czarownika natrafiło na wystającą z wody kończystą igłę rafy i wbiło się na nią jak motyl na szpilkę.


Tak skończył Marankagua, pierwszy szaman Itonganów, czarodziej, wróż i lekarz Wielką Medycyną zwany. Zwłoki jego wyschłe na drzazgę i zczerniałe od słońca i wichrów morskich długo jeszcze rysowały się ponurym konturem na szczycie nadbrzeżnej iglicy. Aż któraś z fal śmielsza dotarła do niego w rozmachu chlustów, podważyła i uniosła z sobą w dal na roztocza oceanu...





  1. Kobieta stepu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.