W mrokach złotego pałacu, czyli Bazylissa Teofanu/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł W mrokach złotego pałacu, czyli Bazylissa Teofanu
Podtytuł tragedja z dziejów Bizancjum X. wieku
Wydawca Tadeusz Miciński
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
W MROKACH ZŁOTEGO
PAŁACU   CZYLI
BAZILISSA TEOFANU.
TRAGEDJA Z DZIEJÓW
BIZANCJUM X. WIEKU
TADEUSZ MICIŃSKI.


ODBITO W DRUKARNI UNIWERSYTETU JAGIELLOŃSKIEGO
POD ZARZĄDEM JÓZEFA FILIPOWSKIEGO.
— OKŁADKĘ WYKONAŁ JAN BUKOWSKI. —
SKŁADAŁ STEFAN GILLAR.
UKOŃCZONO 15-GO LUTEGO 1909 ROKU.
ZŁOŻONO W KOMISIE GEBETHNERA I SPÓŁKI. JAKO NAKŁAD AUTORA
KRAKÓW  MCMIX.






KILKA SŁÓW WSTĘPNYCH.

Niewytrawna krytyka oraz niedbałość publiczna zagłuszyły mój utwór dramatyczny „Kniaź Patiomkin“, poezje „W Mroku Gwiazd“ po siedmiu latach nie pokryły nawet kosztów wydania autorskiego, podczas gdy bredy, purchawkowe a pieprzne, rozrzucane są przez Wydawców w dziesiątkach tysięcy.
Kraj nasz jest związany partjami i egoizmem, nic nie jest rzadsze, niż prawa, śmiała inicjatywa.
Dlatego tez darmo oglądałbym się za poparciem pism, które umieją na sposób wschodni dusić poduszkami milczeń, lub zręcznie wydymać na wierzch swego „sympatyka“.

Proszę, niech Pan nie kładzie mego imienia na książce. Poco taki dar ma formę mieć urzędową, zadokumentowaną drukiem?... Chcę, aby Bazylissa naprawdę była moją, a właściwie moją już jest, i chcę, abym ja była — jej, aby ona mnie wzięła, a ja — żebym ją kochała — tak jak „W Mroku Gwiazd“ — to moje, choć mi ich nikt nie dał.
Czy Pan mnie rozumie, że to nie odrzucenie ofiary, tylko przyjęcie jej naprawdę sercem?“
Muszę jednak objawić wdzięczność za utworzenie Muzyki do mych Poezyj, a niezależnie od tego me głębokie uznanie Muzykom Młodej Polski:
RÓŻYCKIEMU, SZYMANOWSKIEMU, FITELBERGOWI, SZELUCIE, KARŁOWICZOWI (†).
Ludziom z tamtego brzegu:
JULIUSZOWI SŁOWACKIEMU (†), FRYDERYKOWI NIETSCHEMU (†) —
wogóle zaś tym Apollińczykom czy Dionizyjczykom, którzy idą — jawią się — możni, wspaniali, nie na powszednim chlebie wszechkłamstwa wykarmieni — poświęcam.

Jeśliby który Dyrektor Polskiego Theatrum (chyba zarażony Belsekjerstwem twórczym Stanisławskiego z Moskwy) — chciał wystawić mój dramat, nie zrażając się trudnościami kostjumów, dekoracyj i napięcia dramatycznego — to niechybnie egzemplarz teatralny musiałby podledz znacznemu skróceniu, choć miałbym odwagę wymagać, aby poświęcono dramatowi memu dwa wieczory (I, II, III akty, a potem IV i V).
Podjąłem temat wszechświatowy, wykonanie, jak osądził Wydział Krajowy, było „hors concours“ już w stanie pierwotnym, znacznie mniej pogłębionym, niż przedstawia się teraz.
„Pojawienie się tego dzieła na konkursie zaciemniło oczywiście swym blaskiem, swą polifonią słowa i barwy wszystkie inne utwory.
Piszący te słowa miał przynajmniej to uczucie, że odsuwając od nagrody dzieło tak wysokiej wartości, jak „W mrokach Złotego Pałacu“, niepodobna jednym tchem wypowiedzieć, że inny utwór o wiele niższy tak pod względem idejowym, jak pod względem formy, języka, natchnienia, oryginalności pomysłu i siły twórczej, na nagrodę zasługuje“.
Mimo jednak tej wyróżniającej recenzji p. Krechowieckiego (Gaz. Lw. 5 i 7 maja 1907 r.) — Wydział Kr. nie polecił mego dramatu nawet — do wystawienia!

By módz przemówić do publiczności nietylko polskiej, zmuszony jestem prosić pomocy artystycznej tłómaczy; świetnie to już wykonał poeta T. Nalepiński, tłómacząc część na rosyjski; wyraził gotowość mi to na francuski przełożyć poeta syryjczyk — Wincenty Brzozowski, zaś na niemiecki, Czcigodna tłómaczka X. Kalinki, Profesorowa Marja Dohrn z Neapolu.

Niech dzieje się teraz, jako Nike Burzana chce.
Może tę Wizję zasłonią znowu chmury milczeń, lub odpowie mi grad napaści za to, iż biorę obcy temat, że pozuję na Maga, że piszę niezrozumiale — („vox populi“ odczułem istotnie czasem, jako „nux vomica“).

Wertujących prawdę historyczną odsyłam do dzieł Diehla, Schlumbergera, Rambaud, Wasiljewa, Stasiulewicza, Sołowjowa, Bielajewa, Gfrörera, Liutpranda, Krumbachera, kardynała Pitry, Almutenabbiego, Konstantyna Porfyrogenety i innych, przedewszystkiem zaś do życia i mozajek Wschodu.
Lecz proszę, by nie znajdując u mnie Werony nad morzem, nie sądzili, iż wystawiłem gmach tylko Sciencyi. O głębiny ducha ludzkiego, o tajemnicę Jaźni, przejawiającej się w tych świetnych Apokaliptycznych czasach Bizancjum na szczytach jego potęgi, walczę przedewszystkiem, teraz jak i zawsze. Bazilissę Teofanu, poniżoną przez historję do roli wulgarnej pani Steinheil, wyniosłem na wyżyny, raz z powodu własnych kombinacyj historycznych, powtóre tym prawem, które czyni z Poety Mahatmę światów, zamkniętych w kopule jasnowidzącego nieba!
Postacie Światosława i X. Olgi, drogich narodowi rosyjskiemu, malowałem z surowym realizmem i absolutną prawdą dziejową.
Liutprand, biskup niemiecki, wystąpił mi tak jaskrawo na podstawie jego własnej kroniki.
Witeź Żórawjon niechaj nie obraza Polaków, jak Don Kichote nie obrażał Hiszpanów. Jest to wyobraziciel tego nienawistnego mi sentymentalnego idealizmu, tego frazesiku, jaki uchodzi u nas za poezję, ba, za proroctwa!
Trudniejsze wyrażenia, i opisy charakterystyczne dla bizantyjskiej kultury, znajdą swój komentarz na końcu książki.

Wyjątkowym, którzy zechcą przemódz, może dość spadziste turnie tego dramatu, ofiarowuję kwiat myśli pewnego Poety perskiego; kwiat ów umieszczam tu nad Kaukazem duchowym skrzydlatej Bazilissy Teofanu: „Za skarby obu światów nie oddam jednej chwili marzenia mego, płonę jak gwiazda, znam cenę bólu iskry niebiańskiej“.


T M



OSOBY I AKTU.

BAZILEUS KONSTANTYN PORFYROGENETA, umarły na katafalku.
BAZILEUS ROMAN, jego syn.
BAZILISSA TEOFANU, żona B. Romana.
DESPOTIS HELENA, jego matka.

ZOE  księżniczki.
TEODORA
ANNA
AGATA
TEOFANO

PRZEORYSZA.
PATRYARCHA, starzec ascetyczny.
WIELKI EUNUCH BRINGAS.
KALOCYR, poseł do krajów barbarzyńskich.
NORMAN, naczelnik straży.
CHOERINA, ex mnich.
RUMBAMBAROPULOS, poeta.
ROMAN MELODOS, mistyk.
NIKEFOR, wódz.
MNISI, STRAŻE, AMBASADOROWIE, TŁUM.


AKT I.
11 LISTOPADA 959 ROKU.
W KONSTANTYNOPOLU.
Wnętrze kościoła Myriandrion — przez witraże ze złotych barw i ciemnych dymnych fioletów, gorącej purpury i przycichłej zieleni — wtapiają się chromatyczne światła przeryte mrokami, tworząc wraz z kościołem jedną rozszalałą magię mozajki.
Matka Boża Hyperagia, głowę jej spowiły mroki, a w postaci olbrzymiej gubi się w głębinach sklepień, od kandelabrów, lamp i polyltandeli rozjarzonych występuje haft z klejnotów na jej szacie. — Posadzka z różnobarwnego marmuru, którego faliste linie naśladują wzburzone morze — wspaniała kolumnada z marmurów zielonych verde antico wziętych ze świątyni Djany Efeskiej, frygijskich białych z pręgami krwi pięknego Attysa, z błękitu libijskiego, z egipskich granitów, z celtyckich czarnych pylonów — a na ziemi potężne kamienne sarkofagi zmarłych cesarzów.
Tysiące jarzących się świateł, refleksy mozajek, lustra kryształów, tarcze złot — wszystkie cuda jakie stworzyło na ziemie zagasłe słońce prastarych cywilizacyj, gubią się w mrocznych otchłaniach Apokaliptycznego Kosmosu: tam w murach i na skałach niebieskiej Jeruzalem armia świętych w skamieniałej ekstazie — ciała długie, kontury astralne — wymęczone — w wiekuistym milczeniu. Zwierzęta religijne — pijące u źródeł baranki, pawie i synogarlice wśród sykomor, na winnej macicy bestye z wizyj Ezechiela o siedmiu głowach i dziesięciu koronach — wśród borów greckie centaury, wśród płomieni lamp, które przedstawiają gwiazdy i komety, lśnią medyjskie sześcioskrzydłe cherubimy, zwane językami — niżej z ciemnych przepaści wyłania się miasto Babilonia strącone w morze.
Nad cichym, stłumionym, litanijnym poszeptem tłumu, rośnie chór basów męskich a hymn na organach wiąże to w majestat duszy rozmyślającej nad mrokami tajemnic umierającego życia i zmartwychwstającej śmierci, ukoronowany wniebowziętym krzykiem rzezańców.
Jak wiry w nieruchomym morzu krążą procesye, chwieją się bandery złote, liliowe, karmazyny i amaranty — świecą kaftany dygnitarzy, koafiury kurtyzan, tarcze wodzów barbarzyńskich, brody siwe mnichów, oczy fosforyczne kenobitów, wachlarze eunuchów, maczugi maglabitów, żelazne kolczugi waregów idących z mieczami jak sosny na ramionach.
Tłum ten idzie kolana gnąc i całując w usta twarz zimną — w rozjęku urzędowej boleści, przed trup nabalsamowany Autokratora Konstantego Porfyrogenety, który leży na łożu kirami okrytym, z djademem emaliowanym na głowie — w bisiorach, gdzie złoto utraciło wszelką wartość, a występuje ornament z klejnotów rzniętych w kameje i gemmy. — Krwawi się zmierzch witraży, kłębią obłoki kadzideł — nad wszystkiem piętrzą się gigantyczne kolumny — u ich stóp tłum wydaje się mrowiem.
HYMN MONACHÓW: W mrocznych niebiosach tajemnic Twych Panie, odbijają się gromnice serc naszych, wyprowadź nas, Kyrie elejson!
Ty władniesz ziemią, zstępujesz do piekieł, wiedziesz do raju dusze umęczone — o Jezus — Jezus — śmierci tryumfator!
Weź do przybytków Twoich na gody wieczyste miłego Tobie — przez ludzi opłakanego — zorzę do grobu zeszłą — Konstantego. Amen.
(Na znak Wielkiego Eunucha w koafiurze złotej i ze złotą laską milczenie nagłe. Patryarcha Polieukt, starzec ascetyczny, który prezyduje katastazie, woła głosem wysokim trzykrotnie):
PATRYARCHA: Wyjdź stąd Bazileusie, królu królów — Pan Panów Ciebie zwie!
(cały tłum odpowiada mu rozjękiem)
ŚPIEW CHÓRU: Czarny głęboki mroku nad sercem naszem, które idzie przez dolinę cienia śmierci, płacząc — nieskończone chóry — chóry aniołów!
Gońce cesarscy — bazilikoi — z naszytymi na szatach gryfami, jednorożcami, chimerami — i maglabity w błyszczących kaftanach, zbrojni w maczugi, rozdzielają półkręgiem tłum od zmarłego.
Parakimumenos Bazyli „ten który każdego dnia leżał u nóg cesarza w jego pokoju“, zdjął mu koronę ze złota i włożył sarikion z purpury.
Młody Bazileus Roman w kamaszach czerwonych z orłami, wśród urzędników ubranych czarno, wysmukły, piękny — kończąc modlitwy przed ikonostasem — idzie z żoną swą Teofanu ku mogile — i pochyleni nad tajemniczym milczeniem jej trwają nieruchomie.
Twarz Bazilissy Teofanu z oczyma głęboko morskimi przypominą Madonny indyjskie, lecz cera jej mleczna prześwietlona jak księżyc z za chmur lecącego śniegu. Włosy złotorude, łuki brwi krucze, wzrost jak palma, ruchy posągu. Szata jej ze szmaragdów na ciemnem tle w kwadraty i koła czarne i ze złota jak skóra żmii, w koronie jej mistyczne słowa Zbawiciela.
Εἰρήνη ὑμῖν ἐγώ εἰμι τὸ φῶς τοῦ ϰόσμου[1].
Uroczyste hymny dwu chórów — tworzą rozmowy aniołów świętych ze ziemią — śpiew chłopiąt i psaltów męskich, śpiżowe Requiem organów i dźwięki syring, tympanonów, aulów, kitar, lir i kymbalów.
Przechodzący z gromnicą mnich zapala świeczki przed Ikoną i oświetla ukryte za filarem dwie postacie, — to Warang olbrzymi i brodaty, w ręku ma topór, w pancerzu i hełmie, z tarczą za plecyma. Niknie przy nim elegancki tłómacz i poseł do krajów barbarzyńskich — grek Kalokyros — z gestem i patosem sofisty: stają w mroku za kolumną, tak aby widząc wszystko byli niewidziani.
KALOCYR: Synu północy, jeżeliś słyszał o rodzie Atrydów i morderstwach które zasiewał w bagnisku ich dusz grecki bóg Fatum — wiedz, iż te zbrodnie trawkami są wobec boru krwawego Konstantynoidów.
Ten w eliptycznym grobowcu jest ów Julian Apostata, nekrofil bogów, ożywiciel piekielnych widm Hadesu; sarkofag z zielonego marmuru z Hierapolis ma Justynian, najprzewrotniejszy tyran, udający się za Boga, papieża i cesarza w jednej osobie — którego żona Teodora, kurtyzana z cyrku i córka pogromcy dzikich zwierząt, wyrznęła sto tysięcy paulinianów — czcicieli Dobra!
Tam leży Herakliusz — o czynach Aleksandra Macedońskiego — krótki meteor nad światem gnijącym.
Każdy grób z marmuru rzadkiego nie do znalezienia — ten oto grobowiec zmarłego ninie — wykopany w czeluściach Bitynii ma rysunek plamisty, naśladujący krew i siatką płuc ludzkich.
NORMAN: Wolałbym tą sieć rozerznąć mieczem i rybą duszy wypuścić w morze mroków.
KALOCYR: Nieźle wyraziłeś to jak na barbarzyńcę. Tu patryarcha Ignacy, syn Bazileusa — przez dni piętnaście był żywcem w sarkofagu pogrzebany — obarczono go łańcuchem — nie dano mu jeść ani spać — i wtedy mógł rozsądzić, że więcej jest wart żywy pies, aniżeli cesarz umarły.
NORMAN: (zapatrzony w Teofanu) „Widzisz dziewczę ten miecz ostry zaczarowany, który trzymam w dłoni: głowę odrąbać chcę od szyi —
jeśli nie poddasz się wyrokom Walhalli.
KALOCYR: (patrzy w niego przenikliwie) Co chcesz przez to powiedzieć?
NORMAN: Zwalimy jodły na górach — z każdego trzonu wyżłobimy łódź — i płynąc w borach prawiecznych tajemniczych po chełbiącej się powierzchni rzek — wpłyniemy na to wasze tęczujące morze — tak straszne od ilastej nafty podnoszącej się z dna wśród burzy — i tu zaśpiewamy wam pieśń zmierzchu bogów.

Hrymr ekr austan
hefisk lind fyrir
smysk iörmumgandr
i iötunmodi
ormr kmyr unir.

Hrym jedzie od wschodu —
podnosi tarcz —
Jörmumgandr walczy wśród tytanów
robak uderza falę...

Wygnamy dusze do zimnego Niflhajmru, gdzie wirują mroki — lód i śnieżny tuman —
KALOCYR: A wszakże twój konung ruski, Światłosław, miał przyjąć chrzest, wodzu samlandów?
NORMAN: Długo się lękał śmiechu drużyny — uczynił to dla konającej matki.
KALOCYR: Także wam śmieszne jest chrześcijaństwo?
NORMAN: Zamało krwi wylał wasz bóg na krzyżu dla naszych ogromnych czasz.
Azowie nasi to mroczne chmury z piorunami.
KALOCYR: Mam polecenie do waszego kniazia — wiozą mu kosztowne materye, miniatury i broń — ale tu pogrzebana tajemnica, którą mu odsłonie — w sypialni!
Weź mię pod twą tarczę i miecz wodzu samlandów — źle gdyby tysiąc pięćset funtów złota dostało się hordom Pieczynhów, które krążą nad Borysthenem!
NORMAN: Możeś nie słyszał o straszliwych porohach: Niespij, Dźwięcząca, Nienasytna, Kłębiąca, Wir, — gdzie należy łodzie przenosić na barach, a z za skał lecą zatrute strzały stepowców! cóż cię tak odwagą napełnia, układny greczynie?
KALOCYR: Dla kniazia waszego łupy niezmierzone w Bułgaryi, dla Teofanu — marzenie o borealnej zorzy, a dla mojej głowy — (robi koło nad sobą)
NORMAN: Szubienica?
KALOCYR: Djadem!
NORMAN: Niechże więc słowo nie wyjdzie za spróchniałą palisadę twych zębów —
narządzę łódź i wrócę tu.
KALOCYR: Ja przejdę się jeszcze po mieście —
NORMAN: Wypocznij dobrze przed wyprawą — przechadzki są tu niebezpieczne i rozmyślaj, czy umarły cesarz mniej wart jest niźli ty —
(podźwiga wieko kamienne sarkofagu i osłupiałego na ten objaw mocy Kalocyra bierze jak snop — wpuszcza do trumny i przyskrzynia. Patrzy w Teofanu, która uczuwszy wzrok z ciemności wzniosła z nad mogiły głowę i wejrzała w mrok wzrokiem tak gwiaździstym, że Norman zakrywając twarz tarczą — cofa się jak przed upiorem).
BAZILEUS ROMAN (głośno modlitewnie): Weź go do swych nie ręką zrobionych przybytków — o Jezusie Wszechmocny i Ty małżonko Ducha świętego — Matko Zbawiciela!
(do Teofanu)
Już ledwo żyję ze znużenia, harcując na koniu po górach lesistych Azyi, mogę dzień cały nie jeść ubijając odyńce lub daniele, pantery lub dzikie bawoły — lecz tu mnie udręcza złe sumienie i miłość. Musiałem zbliżyć się do twarzy umarłego, spojrzał we mnie oczyma, które oślepły ślęcząc życie całe nad księgami... siostra moja Agata, która dozorowała chorego, zdaje się domyślać. Teofanu — czytałem u jakiegoś chronografa: „w spiżowych czasach — wśród głęboko upadłych narodów nie może nikt z czystemi rękoma wspiąć się do najważniejszych miejsc — wystarczy za pokutę — jeśli wyniesiony ujemne czyny swego pochodzenia zagładzi wielkiemi zasługami dla szlachetnej sprawy“.
TEOFANU: Zwalone drzewo przebacza tylko burzy!
B. ROMAN: Tak, gdybym był piorunem — lecz jestem dziecko drżące przed tajemniczą grozą Twojej duszy — otrułem ojca jako Twój niewolnik, chociaż mi słowem jednem nie rozkazałaś — otrułem, aby nie przyciemniał gałęźmi Twej krasy, o Ty z nad doliny umarłych kwiecie asfodelu! otrułem, aby pokazać, że ci oddałem moją duszą za cień niczego — i cóż, że mi jest straszno spojrzeć wstecz?!
TEOFANU: Przeminęło — oto wyrok, jaki rzeczy minione wydają na siebie.
B. ROMAN: We mnie żyją i jak w bębnie indyjskim głos ich rośnie z oddalenia. Ach, czemuż nie mogę ci mówić dawnem Anastazyi imieniem, jak wtedy gdyś była bóstwem w karczmie swego ojca Kraterosa wśród skał Lakedemonu — i gdym cię odwiedzał przy źródle starego zielonego Fauna
alboż ci nie żal tych czasów?
TEOFANU: Każ maglabitom aby zamknęli wieko trumny.
B. ROMAN: — nad wspomnieniem?
(Teofanu z nieukrywanym uśmiechem pogardy odwraca się. Bazileus Roman daje znak — eunuchy w białych strojach biorą Bazileusa Romana i Teofanu pod łokcie i wyprowadzają na stopnie ku tronom. Wsparcia dla pleców migocą tysiącami rubinów nad głowami wielkie złote aureole przeryte krzyżem).
B. ROMAN: W tym ewangeliarzu mam legendę o świętym Jerzym i królewnie indyjskiej — wyszperał mi ją pewien mnich Choerina, karany za sodomię — będę ci ją czytał półgłosem, a ty czasem westchnij, jakby to była modlitwa...
Szedł Jerzy z wielkimi czerwonymi skrzydłami orła przez pustynie gdzie panował wieczny mrok —
TEOFANU: Widziałam to raz we śnie.
(Patryarcha w mitrze z krzywą laską siedzący na tronie w absydzie z czterema srebrnemi kolumnami — dokoła niego hierarchy, metropolity, archiereje — Patryarcha czyta z Hioba).
PATRYARCHA: „nagle umierają — a o północy wzruszony bywa naród i przemija, a mocarz zniesiony bywa bez ręki ludzkiej.
Niemasz ciemności ani cienia śmierci kędyby się skryli ci, którzy czynią nieprawość — “
(Trupowi nagle rozwarły się szczęki ku najwyższemu przerażeniu obecnych, którzy widzą za trupem rogate cienie).
ARCHIEREJ: Nie widzicie, że czyhają na jego duszę djabli — okadzić! w trybularzach na węgle dosypcie kości świętego Efrona Syryjczyka.
(do Patryarchy)
Na litość skóry świętego Bartłomieja, Ojcze święty, nie tam czytasz gdzie należy!
PATRYARCHA: (czyta z psalmu 82) „Bóg stoi w zgromadzeniu Bożem — a wpośród Bogów sądzi i mówi: bogowie jesteście — a synami Najwyższego wy wszyscy jesteście.
ARCHIEREJ: To istne bałwochwalstwo mówię Ci, Ojcze święty — nie tu! psalm Asafomy 72!
PATRYARCHA: Nie uczyłem się na pustyni teologii, lecz Boga!
(czyta psalm)
Boże daj królowi sądy Twoje, a sprawiedliwość Twoją synowi królewskiemu. Królowie od morza i wysep dary mu przynoszą — — złoto sabejskie — — —
modlić się za nim będą — cały dzień błogo — sławić mu będą — imię jego będzie na wieki, pokąd słońce trwa — “
(do hierarchów)
— nie wart jest proch ziemny takiego uwielbienia — szatany zdają się radować —
(Na ambonie rozlega się głęboki śpiew)
ŚPIEW: Duszo ma! duszo ma — powstań czemuś we śnie? zgon się zbliża — a ty stoisz nad czarną otchłanią — gdzie strącona gwiazda Twa — idziesz za nią — a bór grzechów Twoich dziko szumi — leśnie!
(Teofanu ogląda się na śpiewaka, który z przymkniętymi oczyma nuci).
TEOFANU: Któż on jest?
B. ROMAN: Ach, to Roman Melodos!

ho synchoreutes uranu ton angelon
kaj geten adej tas ekej melodias —[2]

Matka Boska dała mu dar tworzenia pieśni — w śnie cudownym wchodzi na ambonę i śpiewa nocą w kościele świętej Zofii. Patrz jaki tu nieoczekiwany — patryarcha i klerycy go nie lubią —
JEDEN Z KENOBITÓW: Śpiew Romana Melodosa moc ma odpędzania szatanów —
ROMAN MELODOS: (przygrywając na harfie)

Sadzawkę życia rzuciłem —
w ocean śmierci wszedłem —
sądu się lękam i trwożę —
przed straszną Inkwizycyą drżę.

Ognia męczarnie —
noc i Tartatos zimny —
dusze i ciało zbrukane mam.

B. ROMAN: (czytając) Więc kiedy umarł mąż księżniczki i ona złożyła go w kamiennym mieście wykutym głęboko pod ziemią —
— tu została sama z trupem wśród nocy —
ustawiwszy źwierciadła magiczne i starając się go pobudzić do uściśnień.
Teofanu, co uczynisz, jeśli ja umrę?
TEOFANU: — nie postawię ci zwierciadła!
ROMAN MELODOS:

O Maryjo, Maryjo!
witaj góra święta
po której chodzi Bóg!
krzaku uduchowniony,
niegorejący!
witaj, jedyny do Boga
ze świata moście,
wiodący śmiertelnych
do życia wiecznego.
O Nimfo święta,
okręcie światłości,
wędrowca mroków oswobodź mnie!
Niosłaś, o nienaganna,
w Twym sercu ognistym
szeroki wielki miecz
przepowiedziany ci przez Symeona,
a teraz stoisz pod krzyżem —
niewolnica i Matka
Twojej otchłani pełnej gwiazd!

B. ROMAN: Nie mogą czytać przy nim onej wesołej pornografii — Melodos jest tragiczny w swoim wniebowziąciu.
PATRYARCHA: Nimfą zwie Matką Boską — on szaleje z miłości do Niej — każcie mu aby nie własnymi słowami nucił, ale niech zaśpiewa nagrodzone hymny patryarchalnego Grammateusa, Labana Homera Sofonisby trzech imion, Rumbambaropulosa.
MNICHY: (Na znak patryarchy nucą psalm XLII)
Jako jeleń wzywa do strumieni wód, tak dusza moja woła do Ciebie, o Panie!
Otchłań przyzywa otchłań — na szum upustów Twoich wszystkie powodzie Twoje i nawałności Twoje na mię się zwaliły.
ROMAN MELODOS: (z siłą uderza w harfę i zagłusza mnichów)

Wszedłem w głębiny!
Z Adama ślepego
naradzam się już
cały człowiek!
Smutków nienawidzę
i tchórzostwa śmierci —
one gnają
ku bagniskom piekieł,
jak to z Judaszem było
po rozpacznym zimnym pocałunku.
(mnich stara mu się wyrwać harfę)
Tak mnie na świecie głosząc,
objawcie — czem jestem!
[mówi Chrystus nam]
nienawidząc już
parabol i enigmatów,

mówcie, że Bóg rządzę wszystkiem!
Sposobem niewypowiedzianym
przyjąłem kształt niewolnika —

(Lud poczyna szlochać — muzyka organów przytłumia tę walkę duszy z ortodoksyą; wśród szumu i dźwięków wyrywają się jeszcze tylko słowa oddzielne).

Duszo moja nieszczęśliwa,
do wybranej nędzy niewolnika
z wniebowziętym sercem dąż!

(nagle zrywa struny i z uśmiechem męki schodząc z ambony idzie wśród rozstępujących się tłumów.
Teofanu przyzywa go — Roman Melodos podchodzi ku niej opuszczając oczy —
Teofanu powstaje z tronu i podaje mu swoją ikonę)
B. ROMAN: Teofanu, zamiast ikony Matki Boskiej dajesz mu własną!
TEOFANU: Matkę Boską żywą —
B. ROMAN: piekielną!
(Roman Melodos bierze ikonę Teofanu — przyciska ją do ust — nagle rzuca ją i ucieka).
LUD: Żarem oparzyła mu wargi — ognie buchnęły — rogi czarne wyrosły nad jej czołem w djademie — on idzie na pustynię, aby zbawić duszę swą — i jej! — nie, jej nie zbawi!
B. ROMAN: (podnosząc ikonę Teofanu) Wysączyłem już wszystką radość ziemi i Ty mię ukrzyżuj na Golgocie Twojej obojętności.
TEOFANU: Do kwiatu ginącego mówię: zwiędnij! słońcu, które zachodzi modlę się, aby nie wzeszło!
B. ROMAN: Żyjesz w wiecznym mroku nad ziemią —
TEOFANU: Z mroku wyłaniają się usta tajemnicy.
B. ROMAN: Hadesem jest dusza Twoja!
TEOFANU: Niech zagasną iskry gwiazd na posępnych górach niewiadomego —
w mrok największy zejdę ja i ugaszę swą miłość.
B. ROMAN: O niechże i ja ugaszę, bo konam z pragnienia, leżąc nad cysterną. Teofanu — unoszą mnie już zimne skrzydła śmierci — każ mię wnieść do altany nad morzem i Ty otocz mię w dymach haszyszu wężem tańca nagiego przy tlących się gromnicach, a ja zastygnę, wyzionąwszy duszę w kędziory Twych włosów — nad nieprzybytą otchłanią wiecznego potępienia.
TEOFANU: Zdradzasz swój ból na twarzy — maskę wdziej nieruchomą, jak niebo i wytrwaj! jesteś podstawą, na której ja stanęłam.
B. ROMAN: Moc moją roztrwoniłem w gyneceach i w lasach, i nie mogę cię już ujarzmić, o Ty księżycowa furjo!
(zdaleka dochodzi donośny śpiew normanów)

ŚPIEW NORMANÓW PŁYNĄCYCH:
W boga morskiego Gymira ogrodach
widziałem, szła umiłowana.
Żarzyły jej ramiona,
w jej blasku migotało morze i chmury.
Więcej ją kocham niżeli młodzian
może w wiośnie swego życia.
Z Azów i Alfów żaden zwolić nie chce, byśmy razem żyli.

(milkną)
B. ROMAN: Tę pieśń nucił raz wódz normanów przy ognisku nad morzem —
TEOFANU: i przyrzekłeś mi, że niedługo umrzesz.
B. ROMAN: Ty mię zabij miłością — usta moje po raz ostatni na ustach Twoich — i zostaw mnie tak leżącym martwo, aż wzejdzie słońce.
(Zbliża się Wielki Eunuch Jozef Bringas, wszechwładny minister za umarłego Bazileusa)
WIELKI EUNUCH: Władco Rzymian, sprawy państwa wyrosły aż do stóp Twoich i czołgając się, błagają, abyś im udzielił znaku krzyża świętego na odwagę wypowiedzenia się Tobie.
B. ROMAN: (czyniąc nad nim krzyż) Józefie Bringas, ojciec mój mianował cię admirałem niezwyciężonej floty pyroforów, ziejących ogniem — chelandij, które jak owady o tysiącu nóg szumią skrzydłami karminowych, żółtych, lazurowych żagli.
Na sterach ich przemaluj nowe ikony — daję ci banderę Matki Boskiej Theotokos Hodigitria — niezwyciężonej!
W. EUNUCH: (starzec drobny, lecz z twarzą o żelaznej woli, wyprostowuje się, rozwija chorągiew, którą mu podaje Bazileus Roman)
W. EUNUCH: Kosmokratorze, złożyłeś w me ręce władzę śmierci dla wrogów Twych.
TEOFANU: Kosmokrator napełnił Cię greckim ogniem swojej wszechmocy. Gdyby ogień ten był odjęty — zostaniesz skorupą lichą niewiadomego użytku.
(Wielki Eunuch stał się biały więcej niż jego biała szata na tę obelgę, ale nie drgnąwszy twarzą, kładnie się całem ciałem u nóg Bazileusa, ten go podnosi)
B. ROMAN: Wiem, że nie żyjesz dla swego szczęścia, lecz dla potęgi Bizancjum — będziesz więc straszny dla tych, którzyby chcieli jej zagrozić i uniżyć mój tron najwyższy na ziemi.
WIELKI EUNUCH: Ty nademną Władco ekumeński, jak nad Tobą tylko Bóg.
TEOFANU: W Trójcy jest Bóg i w Trójcy jest kosmokrator: On — Jego gwiazda — i ciemność wokół gwiazdy Jego.
B. ROMAN: (w zachwycie do Wielkiego Eunucha) Uwielbij tę gwiazdę magów!
WIELKI EUNUCH: — Gwiazda, za którą idzie śmierć — wstrząśnienie ziemi i zagaśnięcie wiecznych lamp! gwiazda zdolna rozwalić mury Bizancjum, zatrząść tron Twój od krzyku barbarzyńców i w morze wylać nie jedną misę krwi!
B. ROMAN: Nie podnoś twarzy z ziemi niewolniku, kiedy Twój Pan się modli! — nie patrz na niebo, gdzie w mroku srebrzy Jego Kometa!
(Wielki Eunuch kładnie się przed Teofanu — ona mu nogę stawia na głowie i przyciska czoło do samej ziemi — tak trzyma go nieruchomym. Nastaje zgiełk — z rąk archimandrytów wydziera się mnich o twarzy bezczelnej i mądrej).
B. ROMAN: Choerina, za grzech sodomski oddany do klasztoru!
CHOERINA: O władco zaświatowych potęg, królu rzymian, nauczycielu wiary, archiereusie świata — tronujący wraz z Bogiem! Kosmokratorze i Despoto tej ziemi, dokoła której nakazano obracać się słońcu! Oto jestem robak, który czepia się kraja Twej cudotwórczej szaty. Wzięto mnie gwałtem na mnicha, postrzyżono wbrew mojej wolnej woli danej mi przez Twórcę. Ów zaś nie tylko nie brzydził się mię z kału ziemi utworzyć, lecz al contrario uposażył mię w liczne i bezcenne dary Ducha Świętego, których ujął arcybigotom kościoła Świętej Mądrości.
PATRYARCHA: Bogdaj trąd Hioba padł na twoje serce!
CHOERINA: Mogłem dostać trądu w sadzawce kościelnej i dlatego wolę się kąpać w morzu łask Autokratora, boga osłonecznionej ziemi.
PATRYARCHA: Do lochów klasztoru, włożyć z ramionami w grób i zamurować — niech w długich nocach konania ubłaga siedm ran krwi Zbawicielowych!
CHOERINA: A i tak nie stałbym się grobem pobielanym jak Ty i Twój poprzednik, który odbiegał od mszy, kiedy rodziła jego klacz...
PATRYARCHA: (do hierarchów) — mówi prawdę o wuju Bazileusa, bezwstydnym Teofilakcie, który miał hippomanię.
CHOERINA: Za to nie był figą bezpłodną!
PATRYARCHA: Moi rodzice gwoli życia pobożnego —
CHOERINA: kazali cię wytrzebić.
PATRYARCHA: Ty Janem Złotoustym, gdybyś ukrycie spraw bożych rozumiał.
CHOERINA: Lecz że moja wyparzona gęba niema smaku dla Twych pochlebstw —
PATRYARCHA: Lecz że w krzywoprzysięstwie jesteś równy Fidjaszowi —
CHOERINA: Czemu Fidjaszowi?
PATRYARCHA: Gdyż powiedziano jest nie będziesz miał bogów cudzych nademną!
CHOERINA: Jeśli nie cudzych więc czcij Zeusa — gdyż Jehowa jest żydowski.
PATRYARCHA: Wziąść go i oślepić!
CHOERINA: Już jestem ślepy, nie mogę odróżnić, gdzie jest Autokrator.
B. ROMAN: Czemu uciekłeś z klasztoru Choerina?
CHOERINA: Nie z powodu, żeby mi się sprzykrzyły olejne posty — bo nigdziem nie zjadł takiej litanii świń, ryb, homarów, wołów, kur, odyńców i bażantów, nie mówiąc już o niewinnych owieczkach —
PATRYARCHA: Wyrobniku Kaina!
CHOERINA: i nabożeństwa nie, bo lubię dobrą muzykę, ale każdą chwilę wolną z powodu iż pismo mam fantastyczne i w arabeski kazali mi zapełniać przepisywaniem tego oto faworowanego przez miejsce grobów czyli święty synod poetę Abla Humora Mądroniby trzech imion Rumbambaropulosa.
(Z za patryarchy występuje w habicie lecz w kapeluszu pasterza sielankowego z wstęgami papyrusów z których odczytuje)
RUMBAMBAROPULOS: Samowładny, świątobliwy Despoto i Ty pawiooki wzorze niewiast, albo li cały raju, gdzie są cztery rzeki główne: to Gihon — okrąża ziemię murzyńską, co oznacza dojrzały Twój rozum; Chydekel — płynie między wzgórzami Mezopotamii —
CHOERINA: od stóp do głów nie opuszczając niczego po drodze!
RUMBAMBAROPULOS: Tamże jest i Onychyn kamień Bdellion Genezis III wiersz 5.
CHOERINA: Tu się nie potknij bo wlecisz w międzynoże Eufratu!
RUMBAMBAROPULOS: Fyzon złoty, który jest milczeniem —
CHOERINA: bodaj cię wykąpano w nim trzymając za piętę!
RUMBAROPUL: Mozolną drogą siedmiu boleści Mistrza Naszego Pantokratora wchodziłem
CHOERINA: na katafalk!
RUMBAROPUL: na górę kastalskich natchnień jak na Galgathę, i dźwigając syzyfowe brzemię wiedzy uznanej przez mądrość wszystkich soborów utworzyłem kościelno-świeckie jasło na 3462 wiersze pt. Świerzby Konstantynopolskie! każdy wiersz ma kunsztowną strukturę trochejów, jambów, katalektików — i waży się od 7 do 77 zgłosek —
TEOFANU: To dobrze, żeś nie przekroczył.
RUMBAROPUL: Nigdy w niczem!
TEOFANU: Tylko do tej liczby może ci być przebaczone.
RUMBAROPUL: U stóp Waszych, jako też do stóp świętego Piotra i Pawła, składam to małe charisterion, które poprzedzają ustępy z księgi snów Artemidora; Symposion 10 dziewic z lampami napełnionemi olejem niegasnących rozsądzeń, gdzie jest oblubieniec? tu są Homeryckie psalmy — może wolisz, o bogobojny Despoto, Erotokastron — zamek miłości?
CHOERINA: Gdzie opis łóżka sadzonego klejnotami stał się dosłownym wypisem na kilka stron podręcznej mineralogii.
RUMBAROPUL: Ale wypisałem — ja! Chodzi poeta po rajskim ogrojcu — siedem ścian widzi — a pod niemi pokusy, wtem dziewica Atene czyli Roztropnica zjawia się poeta drży —
CHOERINA: A gdy szczękanie zębów roztropnością pokonane — zjawia się Prometeusz wynalazca gramatyki, Balaam prorok, którego oślica odtąd nie zawiodła, Melchizedech któremu orzeł upuszcza żółwia na świecącą aureolę, Nachor żydowin, Juljus Africanus, Likurg, Hieraklit, Sofokles, patryarcha Henoch z zagubioną księgą przysłów, Atena która się kocha w świętym Gabryelu, Dionyzos, który się oduczył pijaństwa kończ, bo dostanę obłędu!
RUMBAROPUL: ...Wenus najgorsza z bogiń, arcykapłan Heli z synami, wszyscy królowie Izraela, siedem sybill i zakochanych w nich ośmiu tytanów, nadto bohaterzy narodowi —
CHOERINA: otaczający stajenkę, gdzie już hasają parobcy Kosma, Dyzma, Gapuło, Barnaba.
RUMBAROPUL: Ku twej czci o Bazylisso —
TEOFANU: Odstąp mnie, szatanie nudy!
B. ROMAN: Cóż to ma jednak do żałobnej mszy?
RUMBAROPUL: przewidując ten w niedolę brzemienny zgonu, a radosny narodzinami Twego tronu, o Despoto, wypadek, ułożyłem nekrologos ku czci Umrożywego Kosmokratora z wezwaniem do świętej Prudencjany.
B. ROMAN: (do Teofanu) Było to bóstwo rzymskie, zamianowano je świętą.
TEOFANU: Kiedy bóstwo wstępuje w człowieka, to tylko miraż; większa jest rzecz, kiedy człowiek staje się bogiem! największa, kiedy jest aż do głębin sobą — prawda, Choerina?
CHOERINA: Chylę się w Fyzon złoty, który jest milczeniem.
(Bazileus Roman zajęty rozmową z Rumbaropulem, Teofanu mówi, tak jednak że tylko Choerina i leżący Bringas słyszeć mogą)
TEOFANU: Wszakże ty jesteś mój brat, który młodzieniaszkiem uciekł z bandą cyganów?
CHOERINA: Anastazjo! (zginąłem!) o Bazilisso, mylisz się!...
TEOFANU: Czy nie przynosisz mi pozdrowień od mego mądrego cichego ojca Kraterosa?
(Choerina ukazuje, ostrzegając, leżącego tuż u stóp dostojnika)
Nie lękaj się, to jest jedyny Człowiek z obecnych tu istot. Mów swobodnie.
CHOERINA: Tatuńcio rozpił się biedaczysko... z powodu tej hańby... jaką lęka się ściągnąć na Ciebie, Najwiętobliwsza Władczyni!
TEOFANU: ?
CHOERINA: Ano, że mama nasza założyła dom publiczny!
TEOFANU: Czyż jej brakowało środków do życia tam w Hiszpanii, dokąd wysłał ją Cesarz Konstantyn?
CHOERINA: ....aby nie hańbiła tronu tak, lecz tęsknota przemogła za świętymi kościołami i za swojskim Pryjapem.
TEOFANU: Za nisko ją cenisz... Matka nasza jest żywiołem genialnym, tułającą się Bachantką bez umarłego dawno Djonizosa... Może jej potrzeba pieniędzy... dam ten klejnot —
CHOERINA — upuść nieznacznie —
TEOFANU: (dając mu jawnie) zakup jej ogród i dom nad morzem.
Ojca mego pozdrów — bardzo mego Ojca pozdrawiam — tego starego człowieka — cudne dziecko, które dziwnym prawem wywołało i wyprzedza mój Byt...
Powiedz mu, że kocham zawsze gwiazdy, niech i On wieczorem spoziera na błękitną podwójną a Łabędzia i tam będziemy mogli się spotykać....
B. ROMAN: (głośno) Napisz mi kaligraficznie traktat o sposobach pisania nic nie mówiącego!
RUMBAROPUL: Według kategoryj Arystotelesa jest ich 16 — według zaś nauki zabijania Węża Mądrości o wiele więcej: gdy się nie ma nic do powiedzenia, ale przełożeni to wynagradzają; gdy Filozofowie, Mystagodzy i Rapsodowie są, ale Pobożny jest od tego, aby ich nie było — gdy się nie jest od tego aby się było —
B. ROMAN: Czy niema między maglabitami nikogo, ktoby mię uwolnił od tej Pandory?
RUMBAROPUL: Idę spełnić pilnie Twe zlecenie, o najpobożniejszy Monarcho, tuląc nadzieję, że jeśli me pismo spodoba ci się — o bogobojny Despoto —
znajdę urząd Protobestiariosa, Pinkernesa, Chartofylaksa, referendariosa pros ta anankajja, a w pokorze mej choćby skribona kankellariosa lub nareszcie drobny urząd Demokratesa eunuchosa, peri ton offikion niektórych zabudowań —
CHOERINA: (pada na klęczki) Teraz, o Kosmokratorze, wszystko pojąłeś i wszystko mi przebaczysz!
B. ROMAN: Polieukcie, mnie zostaw sąd na tego robaka.
(ciszej)
Choerina, czynię cię naczelnikiem mych zabaw prywatnych.
PATRYARCHA: Czyich? Następco Konstantyna Wielkiego i świętej Heleny?
CHOERINA: Nie bądź ciekawy następco Teofilakta i jego klaczy!
PATRYARCHA: (rzucił się, lecz opanowuje) Władco ziemny, pozwól bym udał się do klasztoru mego w górach i wysłuchał wyroku Władcy Niebieskiego na tych, którzy pobłażają bachantkom i złym wyrobnikom w Winnicy Pańskiej.
Chodź Rumbaropulu, kościół nie zapomina o pracowitych wyrobnikach w winnicy —
CHOERINA: gdzie nie zakopane są talenty. Zaiste, poganiaj twe muły dobry Rumbambaropulu, bo w winnicach Parnasu nie zostało już dla Ciebie nic — oprócz łozy.
(Patryarcha wychodzi nie uchyliwszy głowy przed Bazileusem — Rumbaropul niesie skraj jego płaszcza — Choerina tańcząc przed nimi udaje Dawida).
CHOERINA: „Jadł moje ryby i jeszcze pluje na moją brodę“ — możnaby nad Tobą się użalić — ale widzisz — „osła wygolono to mu na drugiej stronie wyrosła wełna“ — to się stosuje do mnie.
Nie jest i Rumbambaropul tak godny pogardy!
Święta Zofia była przy życiu utrzymana łajnem z oleju — lecz pomnij Patryarcho, że jeśli tacy będą utrzymywać Twą świątynię, to przekonasz się, że słodkiem jest jedzenie, a gorzkiem wymiotowanie;
albo i to nakoniec:
„starego Saracena nie ucz mądrości!“
PATRYARCHA: Mścicielem milczących warg jest Bóg!
CHOERINA: Lecz kto złodziejowi kradnie, nie będzie miał winy!
PATRYARCHA: Niegodny synu Kraterosa i Welii, kiedy będę dziedzicem niebiańskich wibracyj — oddam ci w pacht całe piekło!
(Tłumy rozbawione wychodzą za nimi, w dali pozostają tylko straże barbarzyńskie).
B. ROMAN: Czym się przesłyszał? te imiona — jakto? więc nie wyjechała rodzina Wasza do Hiszpanii, jak głosił nakaz Konstantyna cesarza?
TEOFANU: Ja przyzwałam...
B. ROMAN: Oni Cię hańbią... nawet Pan Jezus musiał wyrzec się rodziny swej i licznych braci.
TEOFANU: Krzyż mój dźwiga mię wysoko, jak i boga Jezusa, hańba mię nie dosięgnie, tylko — nienawiść.
TEOFANU: (do wielkiego Eunucha leżącego) Idź już i ty.
(Wielki Eunuch wstaje i patrzy w nią niezmąconym zimnym wzrokiem)
WIELKI EUNUCH: Ten czas, który mi zabrałaś na spowiedź i na hołd swój, Despotis! mogłem zużyć na zaopatrzenie okrętów, które właśnie widzę odpływające w zboże dla prowincyi nawiedzonej głodem!
TEOFANU: Głodnych będziesz miał zawsze, Teofanu jest tylko jedna pod tym niebem niezmierzonem.
(Daje mu z ręki swej pierścień)
B. ROMAN: Wspomniałeś, wielki Drungarze, o kosztowności czasu — idź i wprowadź tu ambasadorów, chcę mieć wieczór wolny —
W. EUNUCH: Tu do kościoła?
B. ROMAN: Tu gdzie są moi zmarli przodkowie i ja, który jeszcze nie umarłem.
(Wielki Eunuch oddawszy ukłon na klęczkach, odchodzi).
B. ROMAN: Pozostawiono nas wreszcie samych.
(zbiega z tronu i szybko się przechadza).
Trudno jest wykonać przepisy mego Ojca z bardzo uczonych ksiąg o Ceremoniach i Administracyi! Stary cesarz chciał wlać we mnie swoje zalety. Nauczał mię, jak bazileus ma mówić, chodzić, trzymać, uśmiechać, ubierać się i siadać — i poważnie po takich lekcyach mówił: Jeśli zastosujesz się do tych precept — będziesz długo rządził monarchią Rzymian, (po chwili) Podziwiam Cię, że nigdy nie miewasz wyrzutów sumienia! (po chwili)
Podziwiam cię, że możesz tak wytrwać nieruchomo i w milczeniu.
TEOFANU: Zwykłam do milczenia i nieruchomości, gdym pasła kozy na skałach Tajgetu — w dali błyszczało morze, nocą mówiły do mnie gwiazdy.
B. ROMAN: To też odwdzięczył ci się bóg morski Proteusz i zmienił cię w niedostępną konstelację.
TEOFANU: Mylisz się, synu uczonego ojca — nie zmieniłam się, jestem boginią.
B. ROMAN: (klękając przed nią) O moja Afrodis, pozwól bym ucałował krzyże na twoich kolanach. Mam takie szaleństwo ofiar składanych Tobie na najbardziej przepaścistych ołtarzach, żem dla ciebie spełnił ten gorzej niż kainowy występek. I żal mi, że nie żyję w czasach świętego Jana, gdy można było ofiarować jego głowę na tacy.
TEOFANU: Nie spotkałam jeszcze świętego Jana.
B. ROMAN: Wszystko co uczyniłem dla Ciebie jest tak mało! Twój posąg wystawiłem w parku Dafne zamiast bogini. Z mozajek uczyniłem ci komnatę zwaną Muzyka. Na wyspie morza usypałem grotę ametystami — i karmię w niej muszle perłowe i heloboron, mięczaka dającego purpurę na zbrzeża Twych szat. W zatoce morskiej mnożę straszydła głębin: ryby z lampami nad głową — potworne głowonogi wiodące walkę ze sobą w okresie rui. Sypialnię Twą uczyniłem z czarnych nefrytów, kamienia, który już zupełnie nie ma ceny — i na tym mroku usypałem konstelację z olbrzymich brylantów, abyś czuła się już tu na ziemi wniebowziętą!
TEOFANU: Nazwałeś mię Afrodis — dodaj Anaitis: Afrodyte Niewinna, której składano ludzkie ofiary.
B. ROMAN: Mamże zaczerpnąć w kielich z sardoniku krwi?
TEOFANU: Nie, chcę krwi milczenia z głuchych murów klasztornych.
B. ROMAN: Wiem, nie mów — ja pójdę niezadługo do klasztoru umarłych — teraz nie — lub może — będę miał siły i teraz — zażądaj — zostaniesz Sama w tych olbrzymich pałacowych grobach.
TEOFANU: Chcę milczenia Twej matki i Twych pięciu sióstr.
B. ROMAN: Matka zemdlała podchodząc do trumny, lecz nie wyrzekła nic.
TEOFANU: Ja sama jej powiedziałam! I siostry muszą wiedzieć, że jesteś mordercą.
B. ROMAN: Żartujesz Teofanu! To są prawdziwe księżniczki: wybujałe kwiaty pobożności, nauki, wdzięku i szlachetnej dumy! Same nazwy jak dźwięk ogrodowej kaskady: Zoe, Teodora, Anna, Agata i Teofanu. Matka moja biała brzoza płacząca nad mogiłą tak niedawną — ach, zapomniałem i rozrzewniam się — to —
(śmieje się nerwowo)
TEOFANU: Tak będzie lepiej dla gwiazd ich —
(w oddali słychać jęki, płacz wielu głosów).
B. ROMAN: Niewolnikom wymierzają chłostę — lecz któżby śmiał w pobliżu trumny? nie — to głosy kobiet, które tu idą — głosy mych sióstr, Teofanu!
TEOFANU: zmieniają im haftowane chitony na gruby brunatny habit kalojery.
B. ROMAN: Miej litość —
TEOFANU: W mroku nad morzem lecące świetlaki, jeśli daleko od brzegów — muszą utonąć — lecz migocą jeszcze w głębinach —
B. ROMAN: Oh, te małe lazurowe motyle, które przywykły do słonecznego błękitu: zamurować w ciemnych wilgotnych celach, gdzie pająk nudy rozwiesza swoje szare pajęczyny — jak trupy chodzić będą odziane w melajna rake — w nocy zbudzi je dzwon modlitwy za umarłych — na ścianach w krwawym stygmacie wiecznej lampki tańczyć będą widma wyszłe z piekielnych męczarni!
TEOFANU: Obok emaliowanej sypialni Porfyrogenetów jest mroczna izba klasztorna. Każde wstąpienie na tron jest procesją żywych trupów w ciemne mury klasztoru na wyspie książąt — — —
B. ROMAN: Królestwo musi być srogie —
TEOFANU: Miłość musi być jak królestwo — i więcej.
B. ROMAN: Uchroniłem Choerinę, łotra i sodomitę od klasztornego więzienia — mamże zamknąć bramy okute żelaznym krzyżem za rajskimi ptakami życia?
(hałas wzrasta)
Lękam się, że tu nadejdą.
TEOFANU: Przy tych grobowcach wezmą ślub z życiem
B. ROMAN. Ironia szatana...
TEOFANU: (wstaje).
B. ROMAN: Dokąd?
TEOFANU: W cieniste wąwozy Lakedemonu.
B. ROMAN: Zostań.
(przechyla głowę w tył i milknie)
(Rozwierają się zakratowane wierzeje — po ciemnych schodach kurytarza klasztornego schodzą Przeorysza i mniszki, niosąc świece jarzące. Despotis Helena i pięć księżniczek idą w habitach z koronami na bujnych włosach, trzymając się w uścisku, jak bukiet kwiatów. Za kratą rozlega się płącz kobiet służebnych, mnisi nucą psalmy).
DESPOTIS HELENA: Chcę mówić ze synem swym — Równoapostolnym!
MNICHY: (zagłuszając ją śpiewem) O jako są miłe przybytki Twoje, Panie zastępów! Żąda i tęskni bardzo dusza moja do sieni pańskiej. Oto i wróbel znalazł sobie domek i jaskółka gniazdo swoje, gdzie pokłada ptaszęta u ołtarzów Twych.
DESPOTIS HELENA: Wielbicie wolność ptaków, a dusze nieśmiertelne mają być zamurowane żywcem?
(Księżniczki nagle przedzierają się przez rzędy mnichów. Ks. Teodora uderza w twarz chcącego ją zatrzymać ihumena — i klękają przed B. Romanem).
KS. TEODORA: Bracie, to nie Twój rozkaz — orły nie tępią słowików, ale wrony złe — które wylągłszy się w brudnych gniazdach nie mogą znosić śpiewu — jeno krakanie.
KS. AGATA: Nie tak, siostro! Jezus Pan nasz urodził się w jaskińce, a magowie — króle przyszli do niego z pokłonem.
I ja chętnie uklęknę przed wybraną Monarchy mojego. O jedno błagam, Dostojna Władczyni, wyślij mnie do klasztoru mniszek niemych, a będę modliła się szczerze i gorąco za Twe zbawienie, lecz moja matka i siostry Księżniczki niech zostaną w Złotym pałacu Monarchów bizantyjskich, gdzie niezadługo pokłonią się im dziewosłęby książąt i królów z odległych a nawet nieznanych nam krain!
PRZEORYSZA: Odziane w ubiór mieszkańców nieba będą żyć z aniołami!!
TEOFANU: Idźcie, siostry moje — i odnajdźcie się w nieśmiertelnej mocy — abyście potem z wyżyny tronów mogły walczyć z fałszem.
(Zoe, Anna i Teofanu płaczą)
KS. AGATA: Więc choć matki naszej nie zamykaj —
TEOFANU: Ulegam Tobie — byłaś dozorczynią umierającego ojca —
KS. TEODORA: zatrutego!
DESPOTIS HELENA: (prędko) Widzicie, ona nie jest taka zła — rzućcie się jej do nóg dzieweczki moje.
KS. AGATA: Nie czyńcie tego siostry — z weselem idźmy w zimne kurytarze, które nas powiodą do nieba.
(Mniszki otaczają Księżniczki i szepcąc modlitwę, nożycami zbierają się obcinać im włosy).
KS. TEODORA: Bazileus milczy — może i on już otruty — bracie mój, strzeż się Teofany!
B. ROMAN: (otwierając oczy, wpół nieprzytomny) Nie obcinajcie im włosów, które są jak lawospady czarne i płomienne —
PRZEORYSZA: To się sprzeciwia kanonom ich świętego wyrzeczenia, o Kosmokratorze!
ZOE: (przechodząc do B. Romana mówi cicho) Więzi mnie ona, gdyż byłam Twoją kochanką —
TEOFANU: (uśmiechając się) Nie, dziecko, nie — to mnie tak mało obchodzi.
B. ROMAN: Teofanu, ja będę krzyczał, że jestem nikczemny! Niech mnie wypędzą na pustynię —
TEOFANU: Pomyślą, żeś obłąkany i nie uwierzą, bo nie jesteś dość niewinny, aby cię spotkało osamotnienie.
B ROMAN: Wybaczcie mi, moje najmilsze siostry! na Anankę! nie wiem dlaczego tak być musi! Wypłacać będą wam podwójną pensyę —
KS. TEODORA: Wypłać nam wolność w monecie niefałszywej, człowieku na tronie, a zrzekniemy się ojcowskich skarbów, na których się lęie żmija.
PRZEORYSZA: Ubogie klasztory z wdzięcznością przyjmą, o Bazileusie, hojny Twój dar.
B. ROMAN: Dokądże idą?
PRZEORYSZA: Ta śliczna Zoe do klasztoru Myreleon, dobra Agata do klasztoru Antiocha —
KS. TEODORA: Pałace skonfiskowane dawnych magnatów, ubryzgane krwią!
D. HELENA: Rozdzielają nas — co za bezmiar okrucieństwa!
(do Przeoryszy)
Nienawidzisz Teofanu, a słuchasz jej rozkazów!
PRZEORYSZA: Oddaję cesarzom co jest cesarskiego...
KS. ANNA: (rozdziera habit) Nie chcę tych brudnych łachmanów — westalki dawne przynajmniej chodziły czysto!
KS. ZOE: Mamy pościć cztery dni w tygodniu, a ja będę przez wszystkie dni na złość jadała mięso! — nawet w Wielki Piątek usmażymy sobie pieczeń i urządzimy tańce — mięsopust (śpiewa i płacze) La la la!
KS. TEODORA: Wytrwamy — z klasztoru wyjść można jeszcze na tron —
(do Teofanu)
lecz Ty z tronu oślizgniesz się po krwawym dywanie naszych łez — aż w klasztor piekieł!
CHÓR MNICHÓW: Życie Jezusa Pantokratora wschodz jak słońce w mrocznej dolinie, gdzie błądzą w grzechach zamknięci ludzie.
(nucąc pieśni, wychodzą)
(Organy zaczynają uroczyście grać, zjawiają się dwaj Heroldzi, poprzedzający licznych ambasadorów, pustelnicy, minstrele, słowiańscy guślarze, tłumy ludów dzikich i nieznanych, za nimi rzesze urzędników bizantyjskich).
HEROLDZI: Kosmokratorze, równy apostołom, jedynie dobry, rządzący wraz z Bogiem — życzymy ci zdrowia! przychodzą Tobie hołd złożyć wysłańcy z darami od landsgrafów lesistej Saksonii, od króla arcychrześcijańskiego Francyi minstrele, od hrabiów celtyckiej Bretanii druidowie; z cieśnin Kaukazu, gdzie był przykuty buntownik Prometeusz, idą czciciele ognia. Z gór Kappadocyi i Armenii, skąd pochodzą najdzielniejsi żołnierze, jadą konni wojownicy! Z Syryi gdzie żył święty Efron idą kenobity. — Nadto we własnych osobach na okrętach z konnymi orszakami przybyli: Książe Wenecyi, archont Sardynii, Amalfi, Gaety, książęta longobardscy z Salerno, Kapui, Benewentu, Neapolu. Słowianie z wysp Tulmacyi ślą ci sto funtów jedwabnej przędzy z założonych przez Justyniana hodowli. Ze Scytyi ujeźdżacze koni. Arcynabożna archontissa Olga obiecuje przysłać futra, miód i niewolników, prosząc wzamian o pomoc przeciw Drewlanom. Kochany przyjaciel nasz i dziecko duchowe Car bułgarów śle córeczki na święty dwór Twój dla nauki wiary, nadto wódz Arabii szczęśliwej oddaje ci hołd przez rasowe klacze i kadzidła; Władca Indyi przysłał ci naród bajader na białych słoniach i garbatych bykach, fakirów, magów, łowców pereł, świętych i czarnoksiężników — prosząc Cię tylko o ikonę świętej Bazilissy Teofanu.
(Na znak dany przez Kyriopalata, naczelnika dworu, wszyscy trzykrotnie przyklękają i wstają).
TEOFANU: (półgłosem do B. Romana) Niema tu poselstwa od kalifów arabskich, niema rycerzów Berengera normandzkiego, ojca wielu nieślubnych córek, z których jedną dali ci w dzieciństwie za małżonkę.
B. ROMAN: (głośno) Nie widzę ambasadorów od Hamdanidów — czy znów hydra mahometańska rozwarła swe trujące paszczęki?
WIELKI EUNUCH: Monarchosie, boskimi oczyma spójrz na dzieło demonów pustyni.
(Wchodzą maszkary z uciętymi nosami, bez oczu, rąk — wlokąc łańcuchy na szyi, z twarzami wypalonemi gorączką i głodem).
B. ROMAN: (rzuca im kiesę ze złotem) Weźcie — utopcie gdzie to żebractwo! Co? poznaję moich logotetów —
W. EUNUCH: Od lat 130 saraceni owładnąwszy wyspą Krętą, wznieśli się jak posąg zniszczenia nad krainami morza Śródziemnego. Ich niedościgłe feluki o czarnych żaglach, niby ptaki drapieżne rzucają się na bogate żerowiska miast.
Z grodu wspaniałego w kilku godzinach pozostawiają dymiący się cmentarz ruin. Forteca Chandax, na nieprzystępnej skale, służy im za potworną jaskinię, gdzie jak z piekła wylatują jęki tysięcy niewolników chrześcijańskich wystawionych na handel.
B. ROMAN: Wyprawy na nich kończyły się wciąż klęską.
TEOFANU: Wyślij duchy umarłych — jeśli żywi kładną się już do grobu.
(kalecy krzyczą, ukazując rany)
W. EUNUCH: Wysłuchaj mnie jeszcze, Dwugłowy Orle władców. Miasto pierwsze po Bizancjum — Tessaloniki — bogate, uczone, zbrojne murami, lśniące od złotych kopuł kościołów i groźne od zamków na 54 okrętach wpłynęli negrzy olbrzymy — tysiąc ich zaledwo, lecz walczących nago, wściekle, zaprawionych do rzezi. Zjawili się nieoczekiwanie jak demony, wśród portu, ustawili wieże na okrętach, huraganem wdarli się na mury — z wyciem potępieńców mordowali Tessaloniczan, wziąwszy w jasyr samych dziewic i młodzieńców bez włoska na brodzie — dwadzieścia i dwa tysiące.
Zamknięto niewolników na dnie okrętu. W zaduchu, w gorącu musieli stać zbici przy sobie — dni długie, noce bezsenne. Nogi ich kąpały się w kale, umierających rzucano rekinom.
I spotkał ich w Chandax krzyk radości mahometan pod niebem rozpalonem — turbany i wielbłądy. Czekano, by dziewice sprzedać do haremów, a młodzieńców uczynić janczarami.
TŁUM: Kyrie elejson — Kyrie elejson przed szatanami proroka uratuj nas, Zbawicielu!
TEOFANU: (do B. Romana) Wicher za Tobą tych jęków idzie — wzniesiony nad światem — rozbłyśnij piorunami!
B. ROMAN: Nie ja mogę ci wskazywać, Wielki Drungarze, co masz uczynić — ale ci mówię — uczyń wszystko: uzbrój tysiące pyroforów do wylewania ognia płynnego, niech się rozewrą paszcze potworów miedzianych, niech wyzioną chmury dymu, siarki i ognia; smoki fontann lecąc w powietrzu, oświetlą nieprzyjaciół w mroku jakby to był dzień — z hukiem gromu, z błyskami, jak w burzy wśród gór.
(do B. Romana)
Zalewajcie naftą feluki arabów — spalcie mi ogniem, który przyniósł Nam Cesarzom Anioł z nieba i wymordujcie całe hordy tych afrykanów. Każdy żołnierz i nawet niewolnik przy wiosłach dostanie ziemię, chatę i wyjednam mu pełne rozgrzeszenie.
Wielki Drungarze, mianuję cię wodzem.
TEOFANU: Tu będzie walczyła twoja Myśl — postawi w dokach nowe chelandje, napełni je ze wszystkich krajów pamfilami — zbuduje wieże do szturmu, wykuje miecze, strzały i chejrosifony do bluzgania ogniem; zaopatrzy armię w żywność, w sandały i relikwie. Tyś tylko ministrem! (do B. Romana)
Wodzem uczyń niezwyciężonego nigdy stratega-mistyka, umartwiającego się, groźnego jak lew Nikefora.
TŁUM: Podźwigający krzyż — święty Herkules — idzie Nikefor!
B. ROMAN: Czemuż go nie widzę?
W. EUNUCH: (siny z wściekłości) W kapliczce najada się komunią!
B. ROMAN: Spiżowa płyta simandry bita młotem zahuczała już w klasztorze, wieszcząc godzinę obiadu. Musimy wyjść.
W. EUNUCH: Potwierdź, Panie, swym pismem karmazynowem wydatki na zwiększoną flotę: trzy tysiące chelandij, każda na 100 do 250 wioślarzy z machinami do boju; tysiąc dromonów —
B. ROMAN: Zadługo Nikefor się modli. Każ mu przyjść do mnie na wieczorną ucztę.
W. EUNUCH: Wieczorna uczta może mieć noc dla wyłupionych oczu — —
TEOFANU: Zdajesz się być ślepiony myślą zniszczenia największego z ludzi w obecnej Helladzie!
(biorąc z rąk Bringasa papier czyta):
28 tysięcy wojska greckiego, w tym 9000 kawaleryi pancernej katafraktów. Zaciągi Mardaitów — strasznych sekciarzy z Libanu, i Ormian rycerskich, nowe pułki Paflagonów umierających bez skargi, a nadewszystko jeden oddział Warangów, wściekłych gigantów z lodu wykutych, którzy starczą za armię, dusi ich jedno słońce, bo są cali w żelazie.
B. ROMAN: Za mało cenisz naszych spatherów, scholarów, bukkelerów, hoplitów, którzy gdy idą w zbrojach błyszczących — to jakby pełzał smok o tysiącu szponów. A moi Atanaci — pułk z samych bohaterów!
TEOFANU: Własnych nie chwalę — bo ich kocham, to wystarczy.
B. ROMAN: (wyciąga ręce w natchnieniu i wstaje) Ja będę umierał, patrząc w okręty idące po mój tryumf, nie żal mi gasnącego życia — (zrzuca płaszcz, widać jego postawę, że jest ogromny, szeroki w ramionach, prosty jak cyprys. Do Teofanu): Widzisz, ja w szalonej gonitwie konnej po górach, upadłem — na razie nie czułem nic, lecz teraz jest mi coraz gorzej —
TEOFANU: Lekarza!
B. ROMAN: Zapóźno — czuję ulanie krwi w mym wnętrzu. Chcę tylko Ciebie ostrzedz — kiedy miłości Ocean Ciebie pochłonie —
TEOFANU: Uspokój się!
B. ROMAN: Straszne kosmate łapsko zakrywa mi oczy — gdzie Twoja rączka?
(słania się i pada)
Nikefora zachowuję wodzem!
TEOFANU: Wynieść Bazileusa nad morze — niech błogosławi okręty niosące jego wielkie marzenie młodości.
(Maglabici wynoszą lektykę z B. Romanem i Teofanu. Miedziana płyta simandry znów dźwięczy, kościół się opustosza).
(Milczenie — słychać odległy szum miasta. Wśród przewalających się kłębów dymu kadzilnego idzie człowiek w zbroi — krępy, tors Herkulesa na nogach zbyt krótkich; głowa władcza. Potężny i melancholijny, w płaszczu purpurowym, lecz wyszarzanym. Zdjął hełm — cera murzyńska, spalona od żaru, broda już siwiejąca, nos orli — włosy długie i ciemne; w oczach, zamroczonych przez gęste brwi — żarzy wyraz głębokiego myślenia.
Idzie do ołtarza, wahając się, jakby dawno już tu nie był, kładzie łańcuch bezcenny na ikonę Matki Boskiej pod krzyżem.
W modlitwie niemej chyli się aż do Jej stóp i tak leżąc na ziemi — wydaje się kałużą krwi, która spłynęła z krzyża.
Z pod lasu kolumn wychodzi Norman, podźwiga wieko sarkofagu i wydobywa Kalocyra).
NORMAN: Łodzie gotowe, gdzie tysiąc pięćset funtów złota, którymi chcesz przekupywać barbarzyńców?
KALOCYR: Nogi mi się chwieją, jakbym już zaszedł do piekła — niech złapię tchu — dobrze iżeś mnie uwolnił, bo w tej porze miała tu przyjść Teofanu — ona nie wie o polityce tajnej pałacu, ale ma swoje marzenia...
(Wchodzi Teofanu z zasłoną na twarzy, idzie jak pantera).
KALOCYR: (klęka) Co mam donieść Władcy hyperborejskich lodowatych krain, gdzie przez pół roku panuje noc?
TEOFANU: Niech przyjdzie jak noc!
KALOCYR: A ty, Władczyni, co mu obiecasz?
TEOFANU: Niech przyjdzie poledz tu u bram moich.
NORMAN: (do Kalocyra) Przełóż jej! Loki tytan znalazł półzwęglone serce kobiety: pożarł je, zapalił się jego umysł głębokim złem — i zabił słońce.
Pochwycili go bogowie — ułowili własną jego siecią w wirów pełnej zatoce — na trzech skałach rozpięli w jaskini — ze sklepienia na twarz jego kapie jad żmii. Sigyn — jego kobieta — stoi obok i podstawia czarę pod krople. Wilk Fenrir z mieczem w rozwartej paszczęce, cierpiąc wyje — tak męczyć się będą wszyscy aż do zaćmienia światów.
A gdy odchodzi Sigyn pełną czarę wylać — na twarz Lokiego kapie jad, i wtedy szarpie potężnie, ziemia drży, trzęsą się góry! Taką jest dusza północy.
KALOCYR: Zatrudno!
NORMAN: Więc to jej wypowiedz! na morzach polarnych lśni zorza — wśród niezmiernej mroczni. Zaiste, podobną jest do niej Teofanu! — umarłby z tęsknoty kniaź ruski.
TEOFANU: A ty?
NORMAN: Rozumiesz moje myśli? Ja wolę — Walkirję na lodozorzu!
TEOFANU: Gdybym była umierająca z miłości — odrzekłabym jak ty dumnie.
Niech idzie z wielkimi czerwonymi skrzydłami orła — ten co zwycięży świat.
Ty bądź moim posłem.
Niech usta gadu nie kalają mego jasnowidzenia.
Kalocyr niech zdradza Bazileusa, ty chroń mego tajemnego zamku, który się piętrzy na niedostępnej górze — a wchodzi się do niego przez wrota śmierci.
NORMAN: (w zachwyceniu) Walkirja! do nas przyleć: na wyspę zamarzłych wulkanów — czasy wypełnią się Olbrzym burzy uderzy w harfę — wspłynie górami morze — wyjdą widma z podziemi — zaćmienie bogów — słońce i gwiazdy w mroku — niebo ogarnie łuna.
Potem z mroków nowa zielona ziemia, orzeł szybować będzie nad górami, gdzie niegdyś łowił ryby — dwoje ludzi w gaju życia wiecznego karmić się będą rosą — — lecz —
Wprzód musi zniszczyć i zapaść w morze olbrzymi grzech ziemi — Bizancjum!
(Niewidzialny powstaje Nikefor i dobywa miecz. Na ten chrzęst Norman ogląda się — dobywa swego miecza — zderzają się — miecze pękły. Nikefor natarłszy z piorunującym impetem, tarczą powala na ziemię warega — nogą przydeptuje mu gardło).
KALOCYR: (nachyla się nad Normanem) Już poszedł, o Bazilisso, do Twojego zamku za chmurami, pośpieszę wykonać część drugą Twego poselstwa tu na ziemi.
(do trupa)
Wędruj w Twe zimne krainy i rozmyślaj, czy żywy Kalocyr nie jest wart więcej niźli umarły lew?
(ucieka)
(Nikefor patrzy w Teofanu z grozą wybuchającej miłości).
TEOFANU: Kto jesteś potworny człowiecze?
NIEZNANY: Nikefor — wódz.
(Wchodzi kilku morderców z powrozem i nożami)
TEOFANU: Przysłani przez Bringasa, aby Cię oślepić — (Nikefor nie słysząc, patrzy w Teofanu, która kryje się zasłoną) Nie mogę zrzucić zasłony, bo mnie spotkają oszczerstwa — uciekaj! (Nikefor nieruchomy, mordercy czają się. Bazilissa Teofanu zrzuca zasłonę).
TEOFANU: Precz! jam Bazilissa! (mordercy się cofają) Uciekaj, Nikeforze — tu jest, zaprawdę, olbrzymi grzech ziemi — Bizancjum!
NIKEFOR: Idę bronić mej nieszczęsnej Ojczyzny!
(odchodzi)
(zasłona spada).



OSOBY II AKTU.

ŚW. ATANAZY, przyjaciel Nikefora.
NIKEFOR, wódz armii.
WDOWA BAZILISSA TEOFANU.
KRÓL SEIF EDDEWLET.
AL MUTENABBI, największy poeta arabów.
JAN CYMISCHES, Ormianin, siostrzeniec Nikefora, kapitan w wojsku greckim.
BAZYLI EUNUCH, magnat z rodziny cesarskiej.
CHOERINA, żebrzący mnich.
CEZAR FOKAS, starzec 90-letni, ojciec Nikefora.
ZOŁNIERZE — SENATOROWIE — PATRYARCHA — MNISI.
RYCERZE ARABSCY.
TRZY WIDMA ANIOŁÓW.


AKT II.
16 SIERPNIA 963 ROKU.
Miejsce przy obleganym zamku Hades — w Syryi. Nad obozem greków górują z prawej strony wieże i krużganki zamku majaczące w mroku. Na pierwszym planie rozwarty namiot ze skór. Nikefor chory. Lampka rzymska pali się, oświecając śmiertelną bladość jego twarzy. Czuwa przy nim nieodstępujący go towarzysz wypraw przeciw saracenom, święty Atanazy w brunatnym habicie, sandały związane rzemieniem.
Zatopiony w mistycznem widzeniu. Trzej aniołowie mierzą go wibrującym jak blask Syrjusza wzrokiem.
TRZEJ WĘDROWCY WIECZNI:
1. Bóg cię wypróbować zamierza.
2. Gonić cię chce jak skrzydlatego zwierza,
dyszącego ogniem wiary.
3. Do czynu!
Królestwo Boże wciąż czeka mądrej, głębokiej ofiary z ziemnego wawrzynu —
i na ziemi chce utworzyć niebiosa najgłębszych tajemnic —
1. najkrwawszych płomieni!
2. rozświetlanych ciemnic!
3. wstań — weź kielnię —
1. żagiew posłuszeństwa zapal —
2. Wykuj miecze — jeden w własną pierś, a drugi przeciw światu.
3. Ze wszystkimi skarbami wejdź na stos, jakby Sardanapal —
1. i jak brylant olbrzymiej góry świeć!
3. i jak gromnica roratu!
(znikają)
ŚW. ATANAZY: Drogi nieznane przechodzą w mroku — modlą się, łkam i wstąpują na górę, gdzie migocą światełka... Kamyczek biały dajesz mi do ręki, a w nim wypisano, że mam góry znosić na czyściec ziemny którym jest klasztor — na Gehennę, gdzie dusza poznaje otchłań grzechu, głębszego niż fale potopu — wyższego niż niebo!
(Nikefor szlocha)
Bracie mój!
NIKEFOR: Kto był u ciebie? migocą jeszcze wśród nocy kryształki djamentów — taki szron otrząsają w wyżynie niezmiernej skrzydła sępie...
ŚW. ATANAZY: Modliłem się — nie mogą jeszcze mówić.
(kładnie się na ziemi)
NIKEFOR: Poszły twe widma drogą utajonego obłędu!
ŚW. ATANAZY: Znów On — z jego straszliwym zwątpieniem. Przygniata — nie męcz!
NIKEFOR: Nazwij mi — ostatnie z imion Jego —
ŚW. ATANAZY: Lucifer ciężar jego skrzydeł załamuje niebiosa nademną: w kraterach jego oczu gaśnie ostatnia iskierka.
NIKEFOR: W moje wnętrza spoglądasz, w moje złe, starsze niźli świat sumienie.
ŚW. ATANAZY: Widzą morze kłębiących się ciemności — tam fosforyzuje góra magnetyczna, a w niej żyje zaczarowana, hymn otchłani grająca, cudna Gorgona. Magnesem swym przyciąga potworna skała okręt — i wypadają z niego gwoździe, człowiek w zbroi płynie po morzu zimnem oszalałem — nagle przytwierdzony z mocą straszliwą do góry, która jest piekłem!
NIKEFOR: W zbroi? powinien był zrzucić żelaza i płynąć nagi —

„z Adama ślepego
„naradzam się już
„cały człowiek!

Tak, mniej wiącej tak! a jeżeli? ha — nie módl się już, leżąc, — powstań! dam ci wina ze starej amfory pogańskiej — pij! nie lękaj się boga w winie.
(Atanazy odmawia — pije Nikefor sam)
Opowiem ci.
Kiedy brałem szturmem Chandax — gniazdo rozbójnicze na stromej i wyszlifowanej skale, tysiące leciało pocisków rozżarzonych, wycie płonącego grodu i moich rozwścieklonych żołnierzy, którzy wyrznąwszy arabów, gwałcili kobiety w namiotach.
Usłyszałem płacz — taki płacz, jakby to olbrzymie miasto było chorem dzieckiem, córką Jaira — a ja przyszedłem i zamiast uleczyć je z mroków — mączą je nadto i pohańbiam. Wszedłem w czarną opuszczoną dzielnicą wśród cuchnących podwórz i domów starych, zarażonych dżumą — nie słuchasz mnie!
ŚW. ATANAZY: Mów.
NIKEFOR: Wstąpiłem po schodach ciemnych kamiennych do izby wielkiej o małych zakratowanych okienkach — i zastałem tam kobiety, z których jedna chwytała się ścian, widocznie w trwodze, że podłoga i ziemia zapadną pod nią — i będzie leciała w jakąś czeluść; druga trzęsła się w okropnej wesołości na sofie, śmiały się jej białe zęby na wychudłej twarzy. Oczy innych, podobne z upiorności martwej do księżycowego kamienia, były nierozumiejące.
Ze słów splątanych, z opowieści wyszczekanych, lub zanuconych — poznałem, iż to obłąkane, których umysł nie wytrzymał grozy oblężenia, huku bijących taranów i zapadających wież, — głodu, gdzie obgryzały matki swe ręce, jedząc niemowlęta i pijąc menstrualną krew, — zaduchu w lochach, gdzie kryli się starcy, kobiety i dzieci przed urnami z ogniem rzucanemi z katapult, przed fontannami płomienia, który palił się nawet w wodzie, a pożerał nawet kamienie.
ŚW. ATANAZY: Ich ziemia musi przyjąć i urodzić na nowo, bo nad nimi jest księżyc, nie słońce. Nie mają tajemnic prześwietlonych — nie żywią się chlebem anielskim! Izmaelitanie mają dar wiary — nie mają wybrania, jak tułający się z matką niewolnicą Izmael.
NIKEFOR: Milcz, melchito, greku bazileusowy! czcij Islam — bo on wyzwolił Twoją duszę, którą Justynian uczynił mechanizmem: miecz Islamu wzbronił Archiereusom bazileusom zgnieść wszelką myśl wolną. Cesarz — monos agathos — jedynie dobry — (synonim Boga) didaskalos tu pisteos — nauczyciel wiary — (imię Chrystusowe!) arcykapłan i Cezar — szatan Apokaliptyczny! Spójrz, podatkami naród wycisnął, jak gąbkę; dogmatami i kryjącą się żądzą sfałszywił dusze, czyniąc z nich szpiegów, sprzedajnych urzędników, zewnętrznie modlących się mnichów; opętany szatańską myślą wzniesienia na nowo zburzonej wszechrzymskiej potęgi — skarbami wabił, przekupywał, gorszył owych młodzianków niewinnych: idących do Chrystusa wodzów frankońskich i anglogermańskich, warangów, rossów i kaukaskich Lazów — wszyscy jak ćmy lecieli do złotego Cargradu, który ich przekupywał, waśnił, truł i mordował.
Dopiero miecz Arabów, nucących Imię Boga, odwrócił uwagę i myśl bazileusów: wejrzyj na wolny rozwój Wenecyi, Amalfi, Italskich republik, na Kroację — która utworzyła niezależne katolickie państwo!
Święty miecz arabów! ich natchnienie — ich wiara — ich prawość — prostota ich wodzów, którzy sami chleb pieką, w nocy się modlą, jedyne swe ubranie co tydzień piorą i wtedy nie mogą wyjść z namiotu: ludziom tym nie brak środków na walkę.
SW. ATANAZY: Słyszę zbliżającą się burzę, a w niej śpiew tysięcy arabów, którzy napadają na twój obóz —
NIKEFOR: Arabowie zgnieceni — niema ich tu. Broni się jeszcze z resztkami rycerzy w tej baszcie krwawego Hadesu mężny Seif Eddewlet, lecz inżynierowie moi podkopali się już pod mury, założyli bierwiona — a gdy zapalą, to baszty z hukiem olbrzymim runą — i zakończy się walka o państwo księżyca!


(W oddali słychać głuchy, zbliżający się straszliwy grzmot: wicher nagle rozrywa szatrę, gasi lampę i unosi precz namiot tak, że wzrok spostrzega ukryte za nim góry. Z wirchów leci pieśń nucona przez tysiące arabów. W mgnieniu błyskawicy widać ich konie zstępujące ze stromych gór, które cyrkiem potwornym opasały obóz Nikefora).
ARABOWIE: (nucą) La Ilah ill Allah Muhammed rasul l’Allah!...
NIKEFOR: (zrywa się z łoża i chwyta broń) Mam ich zwyciężyć? oni idą z wiarą — synowie pustyni i Boga!
ŚW. ATANAZY: Pójdę naprzeciw — z modlitwą gorącej miłości.
(wychodzi — — — Wbiegają oficerowie)
OFICEROWIE: Stratopedarcho, hufce najdzielniejszych mosleminów idą tu na wyzwolenie króla Seifa!! konnica arabów z góry lecąc, zmiotła poselstwo z Bizancjum, a z niem Bazilissę, wdowę Teofanu. Nasi żołnierze cofają się jak przed upiorami.
NIKEFOR: Bazilissę? Do broni! Chorągiew święty Jerzy, naprzód! falangą macedońską rozszczepić arabów! Chorągiew święty Teodor Stratilato na lewe skrzydło — najeżyć czworobok lanc, zewrzeć tarcze! Chorągiew święty Dymitr niech się wdrapuje na góry i miota ogniem! Święty Kosma zaczaić się w wąwozie! Z armeńskimi pułkami ja wciągnę arabów aż nad przepaść — i na dźwięk mej trąby, razem otoczyć i zepchnąć!
(słychać krzyki chorążych).
CHORĄŻOWIE: Ewohe! święty Teodor Tyron! święty Dymitr! święty Kosma!
(W szalejącej burzy wśród mroków rozlegają się łomoty maczug o zbroje. Trąby, bębny, i dźwięki tarcz — i jak burza morska śpiew walczących arabów. Wicher wyje wśród grzmotu piorunów. Gdy zapada mrok, widać w dali jarzące się wulkany tak częste w górach Małej Azyi).
(Na krużganek wieży wychodzi Seif Eddewlet z rycerzami swymi w różowych burnusach).
SEIF EDDEWLET: Chwała ci wiekuistny Allahu! nie cenię życia mego, ani moich współbraci, bo wszyscy wypalić się musimy w lampie Twojej — ale Ty zwyciężasz!
Patrz, Mutenabbi!
Taką bitwę widzi się tylko raz w ciągu wielokrotnych wcieleń na ziemi — tę bitwę zaśpiewał mi Bóg na harfie olbrzymiego nieba, gdzie lśni djament Wegi, jak łza duszy.
MUTENABBI: (uderza w struny)
Kłębami dymu zaciemnia się słońca wschód
i mrok nocy zdławiony jest wrogim tłumem.
Zmęczyły się lance od pchnięć, mierząc wciąż w zbroje i tarcze — zmęczyły się orłów stada, walcząc z wichurą i gromem.
Idzie za Tobą zawsze wojsko chmur, koni i ptaków:
gdy zwalczasz wroga zostają tylko czerepy na ziemi.
Tak Cię wysoko wznoszą Twa mądrość i męstwo, że lud Cię ma za wiedzącego tajemnicę światów.
SEIF EDDEWLET: Gdy mroczną nocą przebywam ziemię szeroką — jestem Ja tajemnica, którą okrywa noc!
MUTENABBI: Zamek Hadesu Alhamra pełen krwi —
a chmury ciemne wzdymają się powodzią:
karmiły niegdyś kraj, dziś karmią kości
i morze dzikie zgonu wzdyma się dokoła murów.
W obłędzie zamek drży — i aby ujść przed zgonem,
otoczył się zmarłymi on jak talizmanem.
Tu zmarli tworzą sąd i zmienny kładną wyrok:
uciskający greko-rossy stają się ścieśnieni.
W zbrojach tu wojska lśnią, w żelazach tak lśnią konie,
że w błyskawicy niema nic prócz błyśnięć.
Arabów białe szaty, białe na ranach przewiązki
i oczy rozszalałe świecą jak w mrokach wulkany.
O Boże, jakiż czas — zmieszanych sto narodów,
że tylko przez tłumacza rozumieć można słowo!
Twe wojsko wroga gna aż na wierzchołki gór
i zbiera orły tam i kruków lotne stada.
Wrodzy pełzają na brzuchu — w najstromsze skały,
jak pręgowane żmije biegną wśród nawałnic.
SEIF EDDEWLET: Widzę jak we śnie: w huku toczących się skał i w tętencie zwierających się armij, za fosami głębokiemi i strażą niemą waregów, wyzywających pioruny na swe żelazne hełmy —
nie, oczyma widzę, zaiste, w zamęcie burzy zbliżającą się postać kobiety na komu, a w mroku świeci jej korona.
RYCERZE: Koń przebity jataganem runął. Ona nie może powstać — przyciska ręką pierś gdzie utkwiła strzała.
SEIF EDDEWLET: Widziałem w płomieniu lecącego smoka jej twarz — znam z ikony — to jest Teofanu — Zjawienie Boże! Tu niech idzie — ciągnę ją duszą moją — jak w pustyni wielbłąd wiadro ze studni głębokiej, której woda może zmartwychpodnieść. O gwiazdy moje, gwiazdy mego przeznaczenia!
Ha — chwieje się — mdleje!
Za mną sępy pustyni: rąk tysiąc miejcie, bo jest nas już tylko czterdziestu.
(Zbiegają — brama się rozwiera — przez most zwodzony jak huragan wypadają saracenowie — krzyk tych co oblegają wieżę walka. Po chwili wraca skrwawiony Seif Eddewlet, niosąc na ręku omdloną Teofanu. Towarzyszów tarcze zasłaniają go, a waregowie tuż olbrzymimi tną ich toporami).
NORMAN: Jeden na drugim, trzeci na barach zostało ich tylko trzynastu.
MUTENABBI: (wychodząc na blank) Cyfra to feralna i w złą wymówiłeś godzinę.
(przeszywa go rzuconym nożem)
NORMANI: (śmiejąc się) Przebił jego żelaza na wylot — niezły poeta, rozkosz z takimi walczyć! Stańcie tu przyjaciele krwi, na was wstąpimy jak na góry lesiste — już chwytam się blanków — mnie obcięto rękę — jam wzeszedł — ho!
(Walka przy murach — wbiega Jan Mały Człowiek po ormiano-persku Czems-kik czyli:)
JAN CYMISCHES: Szaleńcy, wara! wesprzyjcie lewe skrzydło, przegrywamy batalię — tu niech zostanie trzech, ukryć się za skalę, ścinać każdego, ktoby wyszedł z wieży — zamną!
(Normanowie za Janem odbiegają).
(Na krużganek wieży wychodzi Seif Eddewlet, wiodąc Teofanu).
SEIF EDDEWLET: Odeszli, aby nam chwilę zostawić głębokiego snu. Nie będę już pragnął raju za grobem — nie szukałem go i na ziemi — lecz oto mam zenit szczęścia w uchyleniu czoła aż do stóp Twoich.
TEOFANU: Jakie u was gwiazdy inne, świetniejsze — widzę je pośród chmur połamanych jak lody wiosenne.
SEIF EDDEWLET: Chwała gwiazdom nieskończonym, cudownym, migocącym poprzez miliony lat aż w moje serce.
TEOFANU: Gwiazdy, według waszej nauki są najdalszem, miłość najbliższem dla duszy więzieniem?
SEIF EDDEWLET: Lecz gdy jedna i ta sama gwiazda jest duchem dwóch wrogich grodów miłość staje się tylko tęsknotą, aby się stać Jednym!
TEOFANU: Jeśli tych dwoje staną się wszystkiem — to gdzie ich Bóg?
SEIF EDDEWLET: On jest w sercu, które dla Niego złamanem zostało.
TEOFANU: Więc zasługą jest niewolniczo oddać się nieszczęściu?
SEIF EDDEWLET: Nieszczęścia niema tam, gdzie jest najwspanialsza wiedza, do której Bóg wiedzie swych przyjaciół: wiedza utajonego — zmierzch i jutrzenki zmartwychwstania.
TEOFANU: Jakie możemy znać tamten brzeg — nie wiedząc czem tu jest życie?
SEIF EDDEWLET: W mgłach uduchowionych, które z rzek mojej krwi się dobywają wśród puszczy niezmiernej mego ciała, prześwieca gwiazda — odległa o miliony przestrzeni ziemnych, straszliwa, nieprawdopodobna: staje się w moczarze moim iskrą tylko — i świeci na najgłębszem dnie — to Bóg! nie, to dopiero pierwszy promień Jego tronu.
Dla obudzonych z realizmu głupoty ludzkiej niema już przemiany: każdy dzień jest najwyższem świętem, każdy ruch staje się ofiarą, a każda myśl zakonem i jego posłuszeństwem.
TEOFANU: Zaiste, jesteś mieczem państwa bożego! Królu, czy znasz Nikefora?
SEIF EDDEWLET: To straszny lew — jeśli wygra tę bitwę, będzie mógł konia swego wkrótce nakarmić w przybytku Kaaby na czarnym świętym meteorolicie.
TEOFANU: Pókiż walczyć będziecie wy — wodze narodów, miłośniki Boże!
SEIF EDDEWLET: On musi zwyciężyć, aby pogłębiał otchłanie swego nieszczęścia; ja muszę paść, abym błogosławił stojąc już nad piekłem.
TEOFANU: Ty jesteś chorągiew Islamu — wielbią Cię poeci w Medynie!
SEIF EDDEWLET: Całe moje królestwo oddam za Medynę a Medynę za Ciebie!
TEOFANU: Upływa krew z mego boku — daj mi skrawek Twej białej tuniki — chciałabym z Tobą widzieć jeden wschód słońca — gdy pachną jodem algi morza — i fale szumiąc toczą się po żwirze — —
(mdleje)
SEIF EDDEWLET: Ona mdleje i staje się lodem — zabierasz mi ją Allahu?
(Wrzawa bitwy. Kotłuje się morze chmur i ludzi w mroku zagasłych błyskawic, w jęku wezbranych potoków. Powstaje cicho Mutenabbi).
SEIF EDDEWLET: (nie poznając go) Tu idziesz geniuszu śmierci?
MUTENABBI: Przenieśmy ją na łoże — nie mamy ziół leczniczych ani wody — nic, prócz magnetycznego pierścienia naszej modlitwy.
(do siebie) I ja czuję tę chorobę — jedyną z tych, których nie pojął Hippokrates.
(wchodzą rycerze)
ARABOWIE: W rozwarte piekło spoglądają nasze oczy —
bitwa stała się cmentarzem arabów.
Chwała bądź Wiekuistnemu!
Co mamy czynić królu?
SEIF EDDEWLET: To, co uznacie za święte, towarzysze moi — Seif Eddewlet stał się jasnowidzącym i przestał być królem ludzi.[3]
(Z pomocą rycerzów unosi Teofanu i wychodzą).
MUTENABBI: (w zadumaniu trąca lutnie i śpiewa)
Uczyń z ran moich ogród różany,
palce rąk moich zapal jak gromnice —
rzuć trupa w płomień gdzie wonne kaljany —
wspomnienie moje miej za kadzielnicą!
(pocisk przeszywa mu turban)
Widać, że dźwięki melancholijne lutni odstraszają strzałą, która mi chciała wnieść ulgą do serca.
(nucąc)
Gdy mię dziewczę odwiedza — nie znajdzie mię samotnego —
znajdzie mię z mieczem, naprzeciw serca skłonionym. Między nami jest miecz, w którym dumne myśli me strzegą,
abym zawsze był Królem mym snom niewyśnionym.
Świt ranny spłomienia mój miecz, rozchodzą się tumany, aromat Jej powiek i włosów udzielił się żelazu —
bije mój miecz! i morze śmierci skłębią się w bałwany — Mnie zna koń — noc — pole bitwy — harfa — modlitwa Namazu!
(strzała przeszywa mu ramię)
Kiedy ci lew pokaże swoje zęby —
nie myśl, że to dla uśmiechu:
w ojczyste wkrótce wzlecisz poręby
twych borów, skarżąc się echu!
(Warega, mówiąc to, nagłem błyśnięciem włóczni pogrąża w dół).
Już was tylko dwóch, możecie zagrać w kostki, macie zuchy!
(rzuca im woreczek z kostkami — Normani śmiejąc się i wystąpiwszy na otwarte miejsce, grają. Ze zmieszanych w oddali wrzasków dolata wciąż bliżej krzyk greków).
KRZYKI: Isús Christos — Metér Theú — Nike! nike!
(Wpadają greccy hoplici zakrwawieni)
ŻOŁNIERZ I: Zwycięstwo! ha, padamy tu, woda niech płynie nam do ust.
ŻOŁNIERZ II: Zwyciężyłem i natychmiast zasypiam. Zbudź mię, gdy armia będzie iść dalej, abym zabiwszy lwy nie był zjedzony przez szakale.
(rozciąga się na ziemi i chrapie).
ŻOŁNIERZE: Nikefor — witaj! zwycięstwo!
NIKEFOR: Tajemniczy Duchu, który kierujesz losami — (modli się cicho) Żołnierze! mówiono mi że tu szedł jakiś oddział z Bizancjum.
ŻOŁNIERZ: Eh, co za oddział: eunuchy, senatorowie i kobiety.
ŻOŁNIERZ II: Ja poznałem Bazilissę. Był zamęt bitwy dokoła nich — konny arab dał jej rumaka, sam padł. A ona pognała skacząc przez wzgórza trupów, w obłoku lecących dzirytów, strzał, kamieni procarskich, fontann i chejrosifonów greckiego ognia, dżdżu, wichru, mroku — no, i piorunów!
NIKEFOR: Zapalcie pochodnie — niech wojsko całe powstanie i szuka — w każdy zakątek skały, za kamienie, w lasach akacyj i tamaryszków, w trawie, wśród trupów, szukajcie, mili moi!
ŻOŁNIERZE: (cicho) Jeszcze nigdy do nas tak nie przemówił!
(głośno)
Biegniemy wcwał — da święty Tryfon, że przyniesiemy ci żywą Bazilissę.
NORMANI: (grający w kostki) Nadaremnie będziecie szukali — niema jej wśród żywych.
NIKEFOR: Umarła?
NORMANI: Jeszcze nie wśród trupów.
NIKEFOR: Więc gdzież?
NORMANI: Wśród mających umrzeć w tej wieży.
NIKEFOR: Hej! zdobywać mi ten mur!
(Brama się rozwiera — wychodzi król arabów sam).
SEIF EDDEWLET: Witam cię, lwie Chrystusowy — trzeba mi lekarza dla umierającej Bazilissy.
(Nikefor chce podejść, za nim żołnierze).
O, stójcie, Mutenabbi ma nóż i utopi jej w piersi! Daj mi lekarza i ziół.
NIKEFOR: Atanazy, Atanazy!
GŁOS ATANAZEGO: Tu jestem, modliłem się za nieszczęsnych arabów, którzy już pomarli runąwszy w przepaść wąwozu.
NIKEFOR: Oh, jaki cud, że jesteś — ratuj Teofanu.
ŚW. ATANAZY: (za skałą) Idę, mam zioła, balsamy i wierzę, iż Bóg czyni cuda w każdej chwili życia naszego.
SEIF EDDEWLET: Każ zatrąbić litaurom, aby przerwano rzeź. Nie wiem, czy prośba najszczęśliwszego z ludzi będzie wysłuchaną.
NIKEFOR: Najszczęśliwszego? przegrałeś bój i królestwo —
SEIF EDDEWLET: Lecz mam Teofanu.
NIKEFOR: A jeśli umrze?
SEIF EDDEWLET: Wtedy nie zabronisz mi pogrzebać Jej w pustyni — tam gdzie nie dojdzie żaden śmiertelnik żyjący.
NIKEFOR: Da Matka Boża, będzie żywa.
SEIF EDDEWLET: Da Allah, iż może zechce zginąć z mojej ręki.
NIKEFOR: Należy do mnie, jako zdobycz bitwy — za chwilę wezmę szturmem, nie! uderzeniem taranu ten zwiotszały barkaban muzułmańskiego Hadesu. Oszczędzałem was dotąd.
SEIF EDDEWLET: Nie wziąłbyś nigdy żywcem arabów, ani Teofanu.
NIKEFOR: Seifie, oddam ci twe królestwo.
SEIF EDDEWLET: Ty ją kochasz! lwie Chrystusowy, idź na tron, który się tobie rozwarł ze śmiercią Bazileusa Romana — wiem, iż jesteś bożyszczem zarówno cyrków, jak i kościołów w Bizancjum. Wojuj z Islamem — może mrocznym cieniem krzyża zagasisz księżyc Kaaby!
NIKEFOR: Nie zaznałem nigdy szczęścia.
SEIF EDDEWLET: To straszne! więc dusza twoja jest ponura nawet gdy wschodzi tryumfalnie Moc Twojego Boga?
więc ty zanurzyłeś się korzeniami w piekło — i myślisz, że z jego mroków wydasz złoty owoc Słońcu niezwyciężonemu?
NIKEFOR: Seifie, walczmy na miecze!
SEIF EDDEWLET: Allah z mojej ręki wytrącił miecz, gdym podźwigał Teofanu, i niemam prawa już go wziąć na nowo. Ten miecz nosił miano: Jedynie Bogu.
Kiedym przestał walczyć za wiarą, nie mam już miecza. O miłość walczmy wieżami z kości słoniowej.
NIKEFOR: Gram źle w szachy.
SEIF EDDEWLET: Ja gram najmocniej z arabów — dam ci więc królową, abym ją mógł zdobywać.
NIKEFOR: Nie, nademną jest krzyż: żołnierze, podajcie tu żagwie.
Każe inżynierom, aby przytłumili ogień podziemny, który na mój znak miał w gruzy zwalić tą wieżę.
(Seif Eddewlet gra w trąbką. Rycerze jego wychodzą z wieży i siadają na ziemi, odmawiają modlitwy poranne, omywając się wodą, zwróceni twarzami na wschód).
SEIF EDDEWLET: (gra z Nikeforem w szachy) Wziąłem ci wieżę.
NIKEFOR: Tak, to straszniejsze — niż gdybyś tamtą wieże zwalił na mych hoplitów. Lecz nademną jest krzyż.
(Rozlega się wrzask).
ŻOŁNIERZE: Nikefor Bazileus, ejs ten polin! na Miasto! do Cargradu!
(Żołnierze wchodzą z pochodniami, urzędnicy dworscy, senatorowie, naczelnicy partyj cyrkowych, tłuszcza, na czele ich Bazyli, nieprawy syn Lekapena — wuja Bazileusa Romana. Wysoki o majestatycznym wyglądzie, lecz z fałszywym wejrzeniem — eunuch, jak wszyscy przeznaczeni do wysokich urządów).
BAZYLI EUNUCH: Sława! tym jednym słowem witam ja Bazyli, bękart Lekapena, Ciebie wodzu schol azjatyckich, Nikeforze, Domestiku Cesarzów, a teraz sam Bazileusie!
Podwójne słońce wschodzi nad mocarstwem świętem bizantyjskiem: Nikefor — Teofanu!
Rozkazuj, Kosmokratorze, Władco tego świata i dusz za grobem.
NIKEFOR: (nie zwracając nań uwagi) Odbiłem ci wieżę i mam lepszą pozycję.
SEIF EDDEWLET: Teraz gram śmielej, mając cię równego.
BAZYLI EUNUCH: Bringas pod pozorem, że strzeże władzy dwojga małych cesarzów — zamknął port żelaznym łańcuchem! na murach postawił zazdrosnych sławie twych armeńskich pułków — żołnierzy macedońskich; Teofanu chciał uwięzić, lecz Ona się wymknęła; ludowi groził, że go zagłodzi, sprzedając za sztukę złota garść mąki; ojca Twego wziął, by oślepić — —
SEIF EDDEWLET: Utraciłeś pieszka.
BAZYLI EUNUCH: lecz ja wzburzyłem lud i wyrwałem Twego ojca z rąk straży. Przy pomocy trzech tysięcy mych niewolników zniszczyłem kilkanaście pałaców z partyi Tobie wrogiej — z kościelnych ambon kazałem głosić, że nosisz włosienicę, że jesteś największy z Cezarów, a równy apostołom, i będąc Epipsychidionem wielu świętych kenobitów, będziesz mimo to miał do rozdania ludowi potrójne złote monety w każdym kawałku chleba wśród igrzysk.
SEIF EDDEWLET: Szach!
BAZYLI EUNUCH: Senat porwałem wymową, wykazując, iż otworzą się nowe urzędy wraz z zawojowaniem Izmaelskich królestw mocą Ducha świętego, objawiającego się przez Twój oręż —
(Nikefor powstaje, mając wciąż oczy wlepione w szachownicę — i uderza nogą w brzuch Bazylego, który się przewraca).
JAN CYMISCHES: (wbiega) Mój stary druhu, poraź ostatni uściskam Cię jak przyjaciela, bo za chwilę ugnę się przed Bazileusem. Oto listy Bringasa, który mnie podmawia, żebym korzystając z miłości, jaką mam u żołnierzy — Ciebie uwięził-a sam został okrzyknięty wodzem azjatyckich legionów! Lecz ja chcę, aby się sprawdziła tylko połowa przepowiedni pustelnika, który nam obu przepowiedział djadem.
Dajże mi dłoń! Jan Cymisches niech będzie me tylko pierwszym rycerzem swych czasów, lecz i tarczą wiernej przyjaźni.
NIKEFOR: (nie zwracając uwagi) Szach!
Żołnierze, ścisnąć szeregi i nikogo do mnie nie wpuszczać.
JAN CYMISCHES: (wzburzony — do siebie) Jak to już rosną mu rogi!...
(Wychodzi z wieży św. Atanazy, wiodąc wraz z paru żołnierzami chwiejącą się bladą Teofanu).
ŻOŁNIERZE: To Matka Boska w tunice żałobnej i fioletowym himation! z gwiazdą na ramieniu! trzyma w ręce gałąź cyprysu usianą łzami pereł! nad jej głową aureola!!
Meter koros, módl się za nami — Niepokalana — wróć nas do rodzin....
Milczcie, to Teofanu!
(Głuchy szmer podziwu u jednych, stłumionej nienawiści u mas).
ŚW. ATANAZY: Żołnierze, puście nas do ognia — noc zimna.
ŻOŁNIERZE: Niewolno.
TEOFANU: Jestem Bazilissa.
(Z tłumu wybiega wyraz) Trucicielka!
(Teofanu chce się cofnąć, wstrzymuje ją św. Atanazy, łagodząc żołnierzy).
ŚW. ATANAZY: Kto odmówi ognia bratu, tego czeka Ogień piekielny!
ŻOŁNIERZE: Niewolno. Zabronił wódz.
JAN CYMISCHES: (dobywając miecza) Wy mi, ustąpić zaraz!
TEOFANU: Nie szanujesz waćpan swego wodza zbyt wiele.
JAN CYMISCHES: Przywykłem na wojnie, że się depce wszystko, czego jest „zbyt wiele“! a siekąc ogień z miecza, nauczyłem się zdobywać miejsce u ognia.
(Żołnierze z nim walczą, kilku z nich pada. Wbiegają ze stron przeciwnych dwaj gońcy).
GONIEC I: Gdzie wódz Nikefor? umarł mu syn, trafiony włócznią w oko!
GONIEC II: W mroku Miasta rozszalały wszystkie namiętności — ludzie nienawidzący mordują się wzajem.
JAN CYMISCHES: Dostojna Pani, wyrąbałem ci miejsce i nie cofnę się przed nikim.
TEOFANU: Będąc nikim, możesz się cofnąć przed Nikeforem.
(Jan Cymisches zagryzając wargi, odchodzi).
ŚW. ATANAZY: Niezablisko ognia, aby krew żywiej nie popłynęła.
TEOFANU: Wielu umarłych musi wejść w tę jutrznię zanim się ona stanie słońcem.
(Rozstępują szeregi — wychodzi Seif Eddewlet i Nikefor, nie widząc Teofanu.
Mówią, każdy do siebie, w melancholii Seif, Nikefor w ekstazie)
NIKEFOR: W cieniu krzyża wyrosną! mój ogród miłości!
SEIF EDDEWLET: W mroku księżyca pójdę opłakać mój raj utracony.
NIKEFOR: Ziemię u stóp Jej uważam odtąd za me niebo.
SEIF EDDEWLET: Piekło nademną, uważam odtąd za mą ziemię.
NIKEFOR: W blasku pochodni Nikefor zabił mrok nieszczęścia.
SEIF EDDEWLET: Unieśmiertelni Seif Eddewlet swą miłość w żarze krateru!
MUTENABBI: (do króla i stopniowo w natchnieniu uderzając w harfę) Twa żałoba poważna jak ból i wizja śmierci — wszelka inna żałoba jest strachem i głupim jęczeniem.
Zaiste los świata rozmiłowany jest w nieprawości, nie trzyma zobowiązań — wielkim nie zsyła rozkoszy.
Każda łza, która płynie, nad górą już męczarń przepływa.
Kto rękę wyrwie z jam życia — już ma ją przegryzioną. Seif Eddewlet, Syn Miecza, (rozpękła ziemia od bólu!) — pójdzie w pustynię Sam — kuszony, jak Chrystus, przez wielkość!
Wszyscy królowie są, Boże, Tobie wzniesioną ofiarą; każda dusza paść musi przed Tobą w ciemnościach.
Kto życzy Seifowi trwania wiecznego — niech mówi: żyj, póki nie ujrzym człowieka, któryby Tobie był równy!
SEIF EDDEWLET: Jestem niczem, jak strzałą: rzucony w powietrze, wracam bez wytchnień w niebiosach — nazad do ziemi.
(wskakuje na konia — patrzy w Teofanu — mówi tak, że tylko ona go słyszy)

Gabat ua săufu buhdi ak dămiha
săhaba amal kalbi fil lajali — —[4]

TEOFANU: Stój! zatrzymajcie — proszę ciebie Stratopedarcho, każ go dogonić najlepszym Twym jeźdźcom — i niech mu powiedzą, że ja pójdę z nim w pustynię
NIKEFOR: Janie, okiełzaj wicher — dosiądź błyskawicy — (ciszej do siebie) i przywieź mój zgon.
JAN CYMISCHES: (z ironią do Teofanu) Będąc nikim — zaiste, nie zdołam wypełnić jawnych życzeń Nikefora.
(Oddala się bystro — słychać tętent rozpędzonego konia).
ŚW. ATANAZY: (do Teofanu) Nie zrywaj przewiązek — pójdę po zioła, które tam rosną — one cię uspokoją!
TEOFANU: Idź po gwiazdy, które tam gasną — one mnie zabiją!
(św. Atanazy wychodzi).
MUTENABBI: (myśląc o Seif Eddewlecie) Na sercu moim złożyłeś sygnet krwawiący wieczysty i będzie ono otwarte tylko dla widm i nieszczęścia.
(do Nikefora)
Żegnaj mi, Domestiku! masz w sobie i Ty grot męczarni, że musisz iść w mroku wyżyn, gdzie zgasła jutrznia Seifa.
(oddala się wraz z rycerzami)
NIKEFOR: (czyta list) Synu, Synu, padł na miejscu — o włócznio przyjaciela!
ŻOŁNIERZE: Dać mu wody ze śniegiem.
NIKEFOR: Ja zwyciężę — przetrwam — jestem wódz Chrystusowy.
BAZYLI EUNUCH: (powstaje z ziemi) Winienbym się rzucić do nóg, dziękując, żeś mi dał naukę krótkiego mówienia. Lepiej, gdy uchwycę wołu wprost za rogi.
(podchodzi do tłumu żołnierzy)
Żołnierze, niech każdy sobie dziś obetnie mały palec na znak, że dożył boskiego dnia, gdy święty Duch zawisnął nad hełmem Nikefora. A jeśli kto zechce zachować wszystkie dziesięć palców — niech je wzniesie zbrojne w maczugę, w nóż długi, w sznur od katapulty — w garnek z płynącym ogniem na tych, którzyby chcieli sprzeciwić się Objawieniu. Niemowlę niesione do chrztu wrzasło w kościele: Nikefor! Ślepy, gdy obmył sobie oczy wodą Nikefora — wnet uzyskał wzrok jastrzębi.
ŻOŁNIERZE: Długich lat — tryumfu! tryumfu dla Nikefora! Bazileus! Bazileus!
(porywają go i na tarczach wznoszą).
NIKEFOR: Widziałem — Seif Eddewlet na czarnym koniu wjechał nad rozpadlinę wulkanu, gdzie bucha zarzewie. Szalonym pędem wjeżdża na górę Jan Cymisches — mówią ze sobą — Seif zdaje się skłaniać — zawisa nad nimi obłok dymu — —
TEOFANU: Moja duszo, wybiegnij z więzienia — zjaw się przed Nim i mów — mów mu zaklęciem dziwnem tę prawdę wielką i przenikliwą, jak słońce, gdy nagle wejdzie do mazamory więzienia —
o Słońce! zatrzymaj go — Słońce, zatrzymaj! Miłość! Życie Nowe!
(Żołnierze próbują biciem w tarcze przyciągnąć uwagę Seifa Eddewleta).
NIKEFOR: (zakrywa nagle twarz rękoma) Ha, bogdajem nie podniósł twarzy od ziemi! Rzucił się w krater!
TEOFANU: Zamknięta brama — na zawsze!
ŻOŁNIERZE: Bazileus! Bazileus! — ojciec wojska! tronujący wraz z Bogiem! Kosmokrator!
(Wdziewają mu kamasze karmazynowe, na czarny płaszcz wodza zarzucają purpurę Bazileusów).
NIKEFOR: Zdaje się, że mnie ubierają do trumny — ot, jak są różne wrażenia owacyi!
TEOFANU: (przemagając w sobie napór obłędu) I wygrałeś mnie?
NIKEFOR: Myślę, że nie.
TEOFANU: Wiedz, że jechałam tu do ciebie z wyciągniętymi ramionami, ale teraz — ja tobą gardzę!
NIKEFOR: Czy dlatego, że w jednym błyśnięciu zapadł się mój raj w wir mroku?
TEOFANU: Że idziesz przez świat nie mocą własną, lecz mocą krzyża! (cicho — tragicznie) Czyś ty kochał kiedy szatana?
NIKEFOR: Teofanu, biorę Cię za mą żonę.
TEOFANU: Żoną już jestem Mroku pośród Ognia.
NIKEFOR: Umarł Seif Edewlet!
TEOFANU: Nie rozumiesz... we mnie jest owoc, który w ogrodzie Miłości nie był zakazanym!
NIKEFOR (szczęknął zębami i głucho się zaśmiał, lecz opanowuje):
Jesteś, Bazilisso, mym więźniem — musisz dzielić zemną tron.
Nie będziesz nigdy mą żoną z ciała.
Nigdy.
Chociażbyś Ty już sama —
TEOFANU: Bądź o to spokojny.
NIKEFOR: Co, na przeklęte oblicze szatana, to myślisz o sobie? — mniejsza!
Będziesz mą żoną, nim słońce przekroczy przełęcz tych gór — (odchodzi. Do żołnierzy)
Odewrzyjcie kaplicę, której wchód saraceni zamurowali niema czem? taranem!
ŻOŁNIERZE: Nikefor Bazileus! ejs ten polin!
ŚW. ATANAZY (pojawia się na ubocznej skale):
Bracie mój najdroższy — o! żem dożył Twojej jutrzenki!
(ukazuje na świty)
Widzisz to miasto z Apokalipsy, objawiające się co ranka na ziemi i niewidzialne nikomu z tych ślepców! Kopuły ognia z tysiącami złotych krzyży — dokoła fortece z chmur, groźne ich wieże — oto Syjon Słońca Niezwyciężonego! Kopuły przeświecają w mrocznych głębiach — jak łaska boża w ciemnym odmęcie zepsutej natury człowieczeństwa. Chrystus-dzieciątko wschodzi —
wszystkie okręty niosące marny piasek gwiazd już utonęły w symfonii bezgranicznego światła —
(Żołnierze jednym uderzeniem rozchybotanego taranu rozwalają mur).
NIKEFOR: Rozwarta kaplica — Chrystus mozajkowany trwoży mię dziwnym wzrokiem.
ŚW. ATANAZY: (w ekstazie) Będziesz miał zgon męczennika — o radości! tryumf męki nad piekielną otchłanią pokusy!
Idź Bazileusie do Bizancjum — tej potwory o siedmiu głowach, która rozsiadła się na dziesięciu narodach. Tam w płynących rzekach grzechu fałszywi bracia Chrystusa zanurzają swoje brudne czary.
Idź w djademie! bądź miłościwym monarchą! uspokój płacz nawet wrogich Chrześciaństwu pustyń! nie męcz już ziemi sprawiedliwością! umaj jej suchotnicze łoże jodłami nadziei wiecznej... kwiatem stygmatycznym wiary, co mówi — Ten! który Jest w mojem niewiadomem.
NIKEFOR: Daj mi ślub z Teofanu.
ŚW. ATANAZY: Ślub z Bogiem, którego nazywasz — jak? Teofanu?!...
NIKEFOR: Patrz — wschodzi już Lucifer, który jest gwiazdą niewiadomego.
ŚW. ATANAZY: Wschodzi od strony twego nieszczęścia.
NIKEFOR: Gdzie mrok zupełny, tam nie ma już nic, prócz nieszczęścia.
ŚW. ATANAZY: O jak źle — jak źle — jak źle! Bóg z Tobą — nie ujrzymy się już na ziemi — wybrałeś w dół idący labirynt.
NIKEFOR: Labirynt — bez pocałunku Arjadny!
ŚW. ATANAZY: Nie będziesz już nosił żagwi bożej?
NIKEFOR: Nie.
ŚW. ATANAZY: Nie spotkamy się już na ziemi? Ani tam — w wązkiej bramie raju?
NIKEFOR: I tam nie.
(Św. Atanazy odchodzi, zakrywając twarz płaszczem).
(Choerina, jako pustelnik, okryty skórą antylopy, zarosły, ze sakwą na plecach, z krzyżem zamiast laski — prowadzi osła obładowanego relikwiami — widząc Teofanu siedzącą na kamieniu, odwróconą od kaplicy, niby jej ofiarowując relikwie, podchodzi)
CHOERINA: Najjaśniejsza Siostro, czy pamiętałaś o Helladzie?
TEOFANU: (ogląda się i mierzy go wzrokiem somnambulicznym) Tyś Satyr?
CHOERINA: Widziałem zdala, że zaszło jakieś rozdwojenie między Tobą, Bazilisso i Bazileusem Nikeforem.
TEOFANU: Nie wymawiaj tych imion razem — niech idzie mocą oręża na tron, który ja opuszczam.
CHOERINA: Mocą oręża — przeciw Helladzie? gdzie jesteś teraz myślami, o Bazilisso!
TEOFANU: W piekle, tam na szczęście niema Boga — tam spełnia się lot z głową pogrążoną w dół tam miłuje się to, co zagasło.
CHOERINA: Więc miłość? Tobie — wielkiej helleńskiej Nike skrzydlatej!
TEOFANU: Nie jestem Nike — nie zwyciężyłam! — nie jestem skrzydlata — jestem Burzana — lecę w zamieć burzy — —
Hellada — —? mnie przypadł los Heleny —
CHOERINA: Co? tej małpy? tego ciała na funty, które wydrapywali sobie parobczaki, o łbie palącym się jak wiecheć słomy? Tobie miłość? Tobie? dokądże Ci ona sięga, jeśli ledwo podołek sukni mogła Ci uchylić?
TEOFANU: A jeżeli zalała mnie ogniem wysoko nad me serce?
CHOERINA: Niech Twoje serce leży na dnie pieca, kiedy tam się znalazło, niech je tam pioruny biją zrana i z wieczora, to nam wszystko jedno!
TEOFANU: Komuż to — nam?
CHOERINA: Zatraconym! jedynym myślicielom o najgłębszej wiedzy, iż wiedzieć nie warto!
TEOFANU: Satyr nie powinien być politykiem.
CHOERINA: Słyszałaś kiedy, idąc wieczorem wśród odludnych skał nad morzem, gdy lasy zasnute już mrokiem, już ostatni złoty promień słońca wkrada się w gęstwinĘ — — rozświetla niewysłowionym mitem szcząścia i ukojenia tą puszczę — wtem krzyk w mroku — —
TEOFANU: Jakiż to krzyk?
CHOERINA: Wielki Pan umarł... Djonizos!...
Ale ty jesteś znowu na tej ziemi Djonizos kobiecy — i nie chcesz —?!
TEOFANU: Już chcę — — o tak zmódz moje przeznaczenie!
twarzą w twarz spotkać wielkie bóstwo Helleńskie we mnie — — ja mająca już światło Wschodu, królowa Saba — —
(Choerina, widząc zbliżającego się Nikefora odchodzi)
Zapłodniona huraganem gorących żarów Arabii, mając w sobie skrzydlate słońce pustyni — Ahuramazdę:
wyniosą moją Helladą do Życia Nowego — oh, Ziemię całą uczynią radosną! — — —
CHOERINA: (kręcąc się między żołnierzami) Wielka wyprzedaż cudownych relikwij, wkrótce nie dostaniesz cudu choćby za pieniądze: oto język ognisty, który spoczął na niewiernym apostole Tomaszu i we formie miotły gotów jest wymiatać teraz ośli nawóz w waszych głowach! nie? a więc nie.
Tu worek Judasza z nowego sukna i podszyty skórą, takie same sprawili sobie wszyscy przeorzy w klasztorach — nie? a więc nie.
Tu sznur, na którym spuściła pewnego szpiegującego żyda mieszkanka Samaryi, nadcięty jest, aby takie sznury zawsze w porę się urywały... taki sznur zawiesiłem przed pałacem patryarchy...
kosztuje tylko drachmę — każdemu się może przydać przy obrachunku sumienia narodowego — nie? a więc nie.
Tu korzeń mandragory, który może pokrzepić mężnych po zdobyciu miasta. (Żołnierze rozchwytują)
Wiedziałem, jaki jest gust szanownych rycerzy. Ba, nie mam już... tego to nigdyby nie nastarczył... W Macedonii są całe gospodarstwa o wysokim płodozmianie, gdzie hodują mandragorę na wypadek każdej wojny — i nigdy niema na to za wielkiego urodzaju, choćby wyrosła jak kukurydza. Słuchajcie dalej!
Maść z łez krokodyla na odsiedzenie dla tych panów oficerów, którzy wysiadują zbyt długo wygodne stanowiska...
I to nie? rozdam ją darmo, poślijcie w anonimach! Środek na dyjarję ze strachu w bitwie —
ŻOŁNIERZ STARY: Kiep ten, kto się nigdy nie bał — mnie daj.
CHOERINA: To musi być najmężniejszy z was — nie boi się śmieszności.
(Dwaj pachołkowie z halabardami podchodzą i na skinienie Mnicha chwytają Choerinę za kark).
MNICH: Z rozkazu Sekretarza Patryarchy masz dyndać.
CHOERINA: Οὐδὲν ἄγαν. Niczego za dużo.
Miałem nadmiar humoru. O cóż to idzie najprzewielebniejszemu zjadaczowi szarańcz na pustyni? chodzącemu pod ramię z babilońskim Jehową?
MNICH: Za długi masz język. A do tego zgwałciłeś pono dzieweczkę, zwabiwszy ją daktylami — i tym, że jej miałeś wróżyć z ręki — —
CHOERINA: Dałbym na mszę, żeby módz być takim zbrodniarzem — — ale w tym kryje się tajemnica 50 Danaid, mych spowiedniczek — które się raz na mnie rzuciły i przez zemstę — uczyniły gotowym do najwyższych urzędów.
Czy mam wykazać testimonium abeundi?
MNICH: Włóżcie go w dyby, niech tu posiedzi (do halabardnika) Ty zaś go pilnuj — i ani jednego słowa nie wolno ci przemówić pod karą wyrwania języka.
(Odchodzą).
CHOERINA: Uważaj halabardniku, że masz milczeć!
(w dybach do żołnierzy)
Zły jest świat. Ze złudzeń pod tym względem jestem gruntownie zbawiony. Ale żebym się miał znowu tak drzeć z kopyta ku tej błogiej chwili, kiedy wywrócę białkami — to dalibóg nie. Więc może szanowni pamfile mnie uwolnią? bo cieszą mnie jeszcze niektóre źwierzątka, chodzi za mną oswojony Bazyliszek, co się nie zdarzyło jeszcze żadnemu pogromcy.
ŻOŁNIERZE: Pokaż go —!
CHOERINA: Został w pewnej jaskini — ale i owszem, zapraszam was ze mną — mam i kapitalne wino Szejków arabskich, które oni pijają w tajemnicy wraz z hurysami, których jak wiadomo każdy mahometanin mieć będzie 72, nie licząc żon, jeśli te jeszcze będzie chciał utrzymywać w niebie.
ŻOŁNIERZE: Gdzie ta jaskinia?
CHOERINA: Bracie najmilszy, i cóż z tego że ci powiem, kiedy tę skałę w jaskini otwiera tylko zaklęcie, którego znów nie mogę wyjawić — bo ziemia by się zatrzęsła i zarazbyście oślepli —
tylko tam na miejscu — gdy stanę od was zdaleka przed tą skałą —
ŻOŁNIERZE: Przysięgnij, że nie oszukujesz?
CHOERINA: Ja? dajcie mi skorpiona, a pocałuję go w sam ogonek.
ŻOŁNIERZE: Przysięgnij na krzyż.
CHOERINA: Właśnie że wpoprzek i wzdłuż i nakrzyż przysięgam, że jestem z kwalifikacji czarodziejem!
(Zagrała trąbka, żołnierze odbiegają)
Straciłem resztę humoru —
nie znaczy to, abym stracił na rozumie. Lecz tak mi się spodoba: nie mieć humoru.
Ciekawym, czy będą mnie przypalać i odrą ze skóry? Gdybym zwrócił się do Bazylissy? — — ale jeśli powiem mą publiczną tajemnicę, to żeby nie gorszyć wojska, oddadzą już bez apelu, mnichom na sąd... a ci umieją robić piekło...
(nuci)

W lochach zgonu,
u stóp tronu
Szatana —
lecą liście!...
dusza iście
zwalana.

Nie czuję głodu, choć nie jadłem, nie czuję snu, choć nie spałem, nie pożądam męża ani osła ani żadnej rzeczy, która Bożą jest.
Chce mi się poprostu ze strachu przed śmiercią — żyć. Niczego nie chcę, tylko już dla wprawy zrobić ostatnie szelmostwo, aby dowieść, że nie mam złudzeń co do nędzy wszystkiego... Πάντα ῥεῖ — to znaczy, że wszystko ryje...
Patryarcha napływa, dostojny starzec udaje, że mnie nie widzi, wszakże jest ślub, nad czem on kał-kulkuje?
Ja coś na tem zarobię, ja muszę coś na tem zarobić...
(śpiewa)

W lochach zgonu
nakształt dzwonu
pustego —
w piersiach bije,
wrzeszczy, wyje —
bez tego!

(ukazuje jedną ręką na niebo, drugą na podołek).
PATRYARCHA: Czego tak zawodzisz, Ojcze świętobliwy? czemu w dybach?
CHOERINA: Wzięli mnie Arabowie i dotąd mnie nie rozkuli moi rodacy. O niewdzięczna ta ziemia!
(Halabardnik chrząka)
Milcz, milcz, bo ci wyrwą język! —
Tak, zaiste jestem ojcem cnotliwych godzin, które jak białe jagnięta wychodzą ze mnie na paszę, gdzie je wilk Czas pożera i nie wracają już. Przeto żal mię gniecie, że moją aureolą muszę uświęcać tę wyspę ziemną, gdzie wilk Czas omyje sobie pysk, zjadłszy me wszystkie godziny. O hej, hej!
PATRYARCHA: Będę myślał nad twymi słowami o białych jagniętach, które wydają mi się jednak zbyt ciemne.
CHOERINA: Namiestniku istniejącego dla długich uszu, lecz nie dla nędznego Rozumu Jehowy — proszę Cię o spowiedź in articulo (ciszej) morae.
Umrę (ciszej) niewnet.
PATRYARCHA: Niestety i ja śpieszyć muszę.
CHOERINA: Jedno słowo — ja wiem, że wy szukacie pretekstu, aby Nikefor nie wziął ślubu z kacerką.
PATRYARCHA: Kto ty jesteś?
CHOERINA: Wiedzący. Nikefor nie może być mężem, gdyż jest w pokrewieństwie chrztu z Teofaną. Ja sam podawałem sól i oleje, będąc zakrystjanem w Świętej Mądrości.
PATRYARCHA: Ktoś ty? Choerina?...
CHOERINA: Imię moje jest Pożyteczny. Sapienti sat. My, Rzymianie, niczemu się już nie dziwimy.
PATRYARCHA: Widzę, że dobrze kościołowi życzysz. Masz tu krzyż, niech on cię utrwala na twej drodze, nawrócony starcze!
(odchodzi)
CHOERINA: A ty chłystku — mnie starcem będziesz zwał? czy nigdy sobie zębów nie myjesz, ty niechluju, że nie wiesz o pieńkach, które w Cloaca Maxima twej gęby cuchnącej są jako słupy milowe wiodące do śmierci? Krzyż bez kamieni drogich, zwyczajny, wiodący do nieba — a mnie on na co? jak smyrgnę! — żeby choć mi dał wytrych, rozbiłbym te kłódki...
(do halabardnika)
Bracie kochany — chodź ze mną razem do Grobu Świętego! pomyśl... omyjemy się w Jordanie, ukażę Ci małą nieznaną nikomu furtkę w Raju — i tam wejdziem — tam jest piękna Magdalena, tobie ją oddam — moja zacna twarz nie kłamie, jak u Judasza?
HALABARDNIK: Wzruszasz mnie — więc uciekajmy —
(rozwiera dyby)
CHOERINA: Veni, vidi, fugavi!
(Bazyli Eunuch zbliża się i nagle Choerinę chwyta za czuprynę)
BAZYLI EUNUCH: Ty psie nabożny, coś tam naszeptał Patryarsze?
CHOERINA: Ja? (o jakże trudno wykonać ślub nabożny do Ziemi Obiecanej) niech mi to pacholę zaświadczy — nic złego!
BAZYLI EUNUCH: (do halabardnika) Prowadź go na tortury. Ty hyeno pustyni, czemu to Patryarcha rzucił się do kościoła, krzycząc, że ślubu nie da, bo jest krewniactwo —
Skąd on to wie?
CHOERINA: Mogę zaświadczyć, zaprzysiądz za dziesięć talentów złota, że Bazileus Nikefor nie mógł być Ojcem chrzestnym.
BAZYLI EUNUCH: Zaprzysięgniesz to za uratowanie Cię od śmierci, za całe gnaty, za nieobdartą skórę, niewyłupione oczy, niepodciąganie na słupku, nieuduszenie cię gałką — i jedną dziesiątą część talentu srebrnego. Naści. Otóż i burza!
(z kaplicy wychodzi Nikefor, sypiąc piorunami z oczu).
CHOERINA: (do siebie) Wartoż było po takim patryjotycznym czynie z Bazilissą, być kopniętym przez Patryarchę, więzionym przez mnichów, bitym przez Eunucha... Straciłem wszelką subtelność! tyle spowiedzi, tyle zwierzeń — całą bibliothecam occultam ludzkich łotrostw i słabych stron znałem na palcach — Bazileus Roman gdy wydychał ostatni wiatr ze swych płuc — nie mnież to ściskał łapownicę, mówiąc: Rozwesel umierającego Kosmokratora, przyjazny sodomito!
Ahem, niebo przestało być wolnomyślne!
(Patryarcha zbliża się w kornym pochyleniu do Nikefora)
NIKEFOR: Rozkazują dać mi ślub zaraz.
PATRYARCHA: (cicho) Zbłąkany człowiecze, gubisz swą dusze! (głośno) Jesteś, Imperatorze, w pokrewieństwie chrztu z Bazilissą.
BAZYLI EUNUCH: Jest ktoś, co zaświadczy, ze tak nie jest.
PATRYARCHA: Oto pustelnik nawrocony — mów — wszakże złączyła ich woda?
CHOERINA: Jako żywo kąpali się w Bosforze. Ty do chrztu.
PATRYARCHA: (daje mu w twarz) Krzywoprzysiązco.
CHOERINA: Wrono dziobiąca! gdybym służył Twej mściwości — byłbym gorszy od Twego Pana, co za niewinne jabłko opluł ludzkości jej urodzenie.
(Tumult w armii)
KRZYKI: Precz z Patryarchą! mączy nam wodza! na miasto!
PATRYARCHA: (do Nikefora) Milczysz! nie mów nic, dusza Twa zbawiona będzie wbrew woli Twej. (Ciszej) Uczynimy Cię Imperatorem bez Teofany, ją do klasztoru wiecznie milczących — —
NIKEFOR: Jeżeli to jest mój sen — za ten wielki sen zamienię świat wasz w ruiny! Ja ogłoszę się Patryarchą. Do mnie, stratopedarchy!
PATRYARCHA: Zginę, jako męczennik. Najpiękniejszy dzień mego życia!
(Podchodzi starzec blisko stuletni w randze honorowej Cezara, ojciec Nikefora)
CEZAR FOKAS: (do syna) Niech umarli grzebią swoich umarłych w tym mieście zadżumionych! Weź kobietę kochaną, jeśli ona w Ciebie wierzy — załóż Królestwo Nowego Istnienia, wojskiem zaś broń Ojczyzny jakakolwiek Ona jest.
Ale Ortodoksów omijaj zdaleka. Nie służ im, nie słuchaj ich, ale tymbardziej — nie wojuj z nimi. Poco ich ćwiczyć w mocy?
(z siłą i głośno, uderzając się w piersi)
Ja świadczą za Ciebie synu! ja Cezar! jesteś wolny wziąć ślub nietylko z Bazilissą gnijącego Konstantynopola, ale z całą ziemią!
Kto śmie nie wierzyć? mam lat sto, idę do mogiły. Nie kłamię!
CHOERINA: (całuje mu szatę) Oto człowiek, syn złodzieja Prometeusza!
Teraz puszczam sługę mego w pokoju, gdyż oczy moje oglądały cichą niewysłowioną Prawdą Ziemi.
(Przebija się nożem).
PATRYARCHA: (do Teofanu, która staje we drzwiach kaplicy i Nikefora, który bierze ją za rąką) W imią Wiekuistnego — jesteście Mężem i Żoną.
(Wiąże im ręce stułą).
ŻOŁNIERZE I DYGNITARZE: Wiwat Bazileus Nikefor!
CHOERINA: Czy nie zanadto pośpieszyłem, chcąc wcielić się w nich? Chciałem być wzniosły — i strzeliłem głupstwo! zdaje się nie do poprawienia! Jeślim ujrzał Promethidiona, trzeba było iść za jego przykładem i żyć do lat stu. Kochankowie bogów żyją długo i jeszcze każą się balsamować!
Aj, aj! a tom się dźgnął! eheu! eheu! rety, rety! eheu!
ŚW. ATANAZY: Czemże mogę Ci ulżyć biedna duszo?
CHOERINA: Jak Hieraklita natrzyj mię gnojem —
ŚW. ATANAZY: To łatwo uskutecznić — jeśli ulży cóż więcej?
CHOERINA: Odwróć mię tyłem do słońca, niech mu trzasnę w tę gębę uśmiechniętą.
ŚW. ATANAZY: Bliski jesteś nieba — gruntownie wyrzekłszy się królestw świata!
Wszakże wierzysz w nieśmiertelność duszy?
CHOERINA: Nie będę tak łgał ohydnie przed śmiercią, jak Sokrates. Moje ostatnie słowo — trzymaj się kupy dopóki jesteś Choeriną! świat zgaśnie — nie będzie go nigdy — kiedy Choeriny nie będzie.
ŚW. ATANAZY: Ty idziesz nawylot do piekła! umierać tak nie można! Ty! — zatrzymaj się — będę Cię ratował — pij ten balsam, ranę ci wygoję cudownym lekiem — nie możesz zjawiać się takim obdartusem przed boży Majestat...
CHOERINA: Przyznaję się w tym względzie do pewnej nieśmiałości.
(Po skończeniu modlitw, Nikefor wiedzie Teofanu)
NIKEFOR: Nucisz pieśń otchłani w jaskiniach Twej góry magnetycznej — odsłoń mi tajemnicę myśli Twej —
TEOFANU: Myśli mej rzuć do stóp świat z jego kościołami i Bogiem.
(Nikefor dobywa miecz — i jakby ważąc się na rzeczy ostateczne — rozrzyna szaty Teofanu od szyi aż do nóg końcem miecza. Teofanu stoi obnażona, krwawi się w zorzy jak dojrzały granat).
TEOFANU: Jestem żywe Słońce! Słucham i coraz głębiej słyszę! Jestem Niewinna Afrodis — a Ty, czy będziesz miał Wiedzę Maga — i żar Eleuzyjskiego pasterza?
(Nikefor bierze jej włosy i patrzy przez nie w słońce.
Czarny płaszcz wodza i purpura gwiaździsta Bazileusa staczają mu się z ramion, jak dwa skrzydła mitycznego bohatera. Teofanu nagi posąg mieni się od świtów. I nagle — jakby ujrzawszy wyrok głębiny nieba, podejmuje czarny płaszcz Nikefor, zakrywa ją nim. Nikefor staje na swym purpurowym).
NIKEFOR: Nie! nikomu z tych co żyją — i nikomu z tych co umarli, nie rozewrzyj bram śpiżowych myśli Twej, unoszącej się nad głębinami świata, na wieki umarłego.
J. CYMISCHES: Żołnierze, zanućcie tryumfalną pieśń! wyjąć miecze z pochew — strzały do cięciw — granaty z ogniem greckim bierzcie do rąk — i dalej, na Bizancjum! przeciw Martwemu Słońcu!
TEOFANU: (do Nikefora) Czemuż Ty nie masz żywego słońca w swej piersi — rzuciłeś na mnie wieczny, zimny cień od swego krzyża!
(Patryarcha idzie ze śpiewającem duchowieństwem — przedświt zalewa krwawymi potokami defilującą armię — jakby olbrzymiego pełznącego smoka.
Rycerz konny Jan Cymisches, zatrzymując się na wzgórzu, złowrogi rzuca cień na Bazilissy postać. W kaplicy od gromnic zapalają się makaty. Błyska surowy Despota-Chrystus mozajkowany. Nikt ognia nie gasi. Muzyka i śpiewy. Szczęk oręża. Niebo zasnuwa się chmurą).



OSOBY MISTERJUM.

BAZILEUS NIKEFOR, pustelnik.
BAZILISSA TEOFANU, przebudzona z letargu.
JAN CYMISCHES, więzień, b. Akritis czyli obrońca granic państwa.

X. TEODORA  mniszki.
X. ZOE

WELIA, matka B. Teofanu, czarownica.
KRATEROS, starzec, jej ojciec.
WSZEGARD, lnianobrody ihumen klasztoru.

CHOERINA  literaci.
RUMBAROPUL

ROMAN MELODOS, założyciel gminy w górach.
WIDMO DJONIZOSA ZAGREUSA.
PATRYCJUSZE, STRAŻ, MNISI, WTAJEMNICZENI, CHRYSTUS — ORFEUSZ, WOJE SŁOWIAŃSCY, KAPŁANKA BOGINI ŻYWIE, 12 KSIĄŻĄT OŚLEPIONYCH, UMARŁY RYCERZ, DŻUMA.
NIEZNANY RYCERZ.

Dzieje się w rok czasu po akcie II-gim, przy klasztorze, w górach Małej Azyi.
MISTERJUM.
(Mrok. Niczego nie rozjaśniając, błyszczy planeta Wenus. W ciemności mżą góry. Krajobraz to jesienny: mroczne fiolety, zmierzchła zieleń, tu i owdzie krwawi się drzewo. Wzburzone dzikie morze huczy.
Chwieją się monstra koniferów, lecz pod nimi jest cicho. W skale wysoko na prawej stronie brama monasteru, nad nią grecki czarny krzyż.
Schody kamienne. Jaskinie czy więzienia zakratowane. Jarzą pochodnie i relikwiarze w wielkiej magii klejnotów.
Bazileus Nikefor, w szacie brązowej pustelnika, otoczony ludem, — stoi przy pustym starodawnym sarkofagu, owitym w bluszcz i fioletowe glicynie.
Mroczna szczelina w ziemi, zdradzająca bliskość wulkanów. Z monasteru przez uchyloną bramą dolata ponury śpiew mnichów — melodja chórem niesiona wciąż wyżej z najgłębszego basu).

MONASTERNY ŚPIEW: Wiczny upakoj —
MONASTERNY ŚPIEW: Wicznywiczny upakoj —
MONASTERNY ŚPIEW: Wiczny upawiczny upakoj —
wiczny upakoj —
wiczny upakoj —  wiczny upakoj —

wiczny upakoj —  wiczny upakoj —  wiczny upakoj!
B. NIKEFOR: (modlący się z olbrzymiej księgi Vigiliae Mortuorum) Widzę, że najsroższy okrzyk bólu nie może już wezwać do życia naszej ukochanej małżonki Bazilissy Teofanu. Zniknęła ze sarkofagu, na którym była pod opieką relikwij, kiedy zapadła w dziwny, wielomiesięczny sen.
Nie wiemy, czy żyje jeszcze w górach, czy zstąpiła w otchłań, czy pochłonęło ją to szumiące morze?
Oto rozkazuję Wam już nie czynić daremnych wysileń, módlmy się jeno za wszystkich, co żyją tu lub tam w Otchłani.
TŁUM: Umarłą była, a jako u świętej ciało nie podlegało zepsuciu!
Djabeł nie mógł tam wejść, gdyż ciało było zamkniętym i zapieczętowanym relikwiarzem...
WSZEGARD: Miłościwy Panie, uchroniliśmy się tu przed Dżumą, której zapalczywość już do szczętu wytępiła żyjących, co pozostali w Bizancjum.
Lecz i tu, pod opieką świętych w górach, burze zimowe zniweczyły wszelkie drogi, wilki stadami napadają, wyjąc, a rodzice głodni rzucają im swoje dzieci.
Mówią — —
(klęka)
— — iż widziano świętą Bazilissę, która kocha Chrystusa —
(bije czołem)
— — z zakrwawionemi usty, okrytą długim włosem, pręgowaną, jak hyjena...
B. NIKEFOR: Znam to wszystkie oskarżenie.
WSZEGARD: Nie jestże to dziwne? Jej usta były w trumnie niby świeżo rozcięty owoc granatu!
Mówią, iż nie sama błąka się po lasach, z których wichura zdziera liście — idzie z nią wszędzie Myśliwy posępny z gór zimowych!
Wchodził on z nią razem do tej groty, gdzie zamieszkiwała Marja Medea —
B. NIKEFOR: Marja i Medea?!
WSZEGARD: Medea zamordowała tu niegdyś swe dziatki, lecz pustelnicy wzniósłszy klasztor nad piekłem jej zbrodni, zmienili w miejsce zbawienia.
B. NIKEFOR: Skalali to miejsce! Zbrodnia, jeśli wypłynęła z głębin serca — była świętszą —
Jakiś gwar?
WSZEGARD: Brumalia, przeżytek pogańskiej uroczystości: ludność górska obchodzi złowieszcze sabaty! wraz z larwami Hadesu tańczą złowrogą mszę wokół Djonizosa, dawniej boga, dziś wilkołaka!
B. NIKEFOR: Usłyszałem róg —
w tym wichrze posępnym, jęczącym na jednej strunie umarłych nadziei!...
TŁUM: Łowca dusz ludzkich zwołuje podwładne mu cienie: jemu to nucą zabyte orfickie pieśni, które Nonnus w swoich Dionyziakach przytacza, jako dityramby o Ukrytym Djonizosie... Jestto kozieł czarny — Hermes Trismegistos, który się narodził w podziemnych jeziorach Arkadyi, gdzie wyje Kocyt... Teraz wystąpił już w jawnym liku szatana: jemu odprawiają straszliwą mszę, wtajemniczeni jedzą mięso z boskiego chłopca, potem już nie biorą do ust żadnego źwierzęcia...
(Stłumiony wrzask: Hye! Kye!)
PATRYCJUSZE: Umysł nasz wstrząśnięty ponurością Twego opowiadania, sam nie wie już co myśleć o najświętszych pewnikach duszy... należałoby rozrządzić naprawę dróg, przywrócenie nam i ludności pokarmu.
WSZEGARD: A jeśli występek Hadesu zechce nadal paczyć boskie dzieło Mszy Zbawiciela, poskrom, Władco, choćby szeregiem szubienic, wściekłą chuć Belzebuba!
B. NIKEFOR: Nieszczęście ludzkie jest jedynym szatanem!
WSZEGARD: Nie odchodź, Miłościwy Panie, zanim ujrzysz sam na własne oczy Zagreusa — Myśliwego z gór zimowych! tu On przychodzi, kiedy na chwilę przy sarkofagu niema nikogo — i tu Oni się zawsze schodzili — —
PATRYCJUSZE: Opowiadasz bajki, któreś usłyszał od słowiańskich prządek przy palącej się łuczynie!...
TŁUM: Listopadowej nocy posępność niczem jest wobec melancholii i mroku Myśliwcy — on szuka towarzyszki, księżycowej Djany, która jest pogańską bladą śmiercią bez zbawienia...
(trwożnie) Mówią, iż święta Bazilissa jest tą właśnie boginią nagłego zgonu.
PATRYCYUSZE: Nie będziem walczyli z wilkołactwem, póki nasz umysł nie obłąkał się wraz z wami!
B. NIKEFOR: Idę czynić to, co zarządziłby na naszym miejscu każdy prawdziwy Monarcha i Cezar: ludność uchronię od głodu i jego chorobliwych przywidzeń!...
(Zaczynają rozchodzić się, wtem nagle oczy z przerażeniem zakrywają. Wicher silniejszym porywem odsłania w gęstwinie zeschłych winogradów i wiecznie zielonego bluszczu widmo Zagreusa: okryty skórą niedźwiedzią jeszcze krwawiącą, trzyma nadpękniętą wielką złocistą omszałą czaszę, twarz w potwornie smutnem zamyśleniu.
Z tej czaszy przechylonej wyciekają czarne przegniłe esencje leśne. Nad skronią dawnego boga wśród zbutwiałych liści zwinęła się żmija, migocąca języczkiem. Włócznia w jego ręce. Myśliwy Zagreus twarz swą o bladych i wymęczonych, lecz straszliwie groźnych rysach zwraca ku pustemu sarkofagowi B. Teofanu.
B. Nikefor, a za nim Wszegard i inni, rzucają się, aby chwycić Zagreusa, lecz uderzają tylko o tysiącletni pień platanu, stojącego tuż u krat więziennych).
WSZEGARD: Mam go! odkruszył się róg — — ha, trzymam w ręku jeno zbutwiałą gałąź, lecz mocą moich egzorcyzmów na tortury wzięta, gałąź ta wnet mi zacznie śpiewać!
PATRYCJUSZE: (udając spokój) Módlmy się! Niech Bóg Najwyższy nad ukochaną naszą Władczynią czuwa!...
B. NIKEFOR: Nie stawajmy się lekarzami tam, gdzie tylko Niewiadome nam Moce mogą zmartwychwznosić...
CHOERINA: Monarchosie — dozwól przynajmniej aby w Twej nieobecności mogło tu przyjść inne Satyrowe Misterjum: mimy, śpiewacy i wesoło bestwiące się zakonnice: cóż bowiem duszę zdoła uleczyć lepiej, jak nie taniec na wzgórzu Golgoty?
PATRYCJUSZE: Zaiste, dość już okropnego łoskotu wzburzonej głębiny, która wyrzuca na brzeg resztki okrętów i niezliczonością Charybd odcina nas od oszalałej z strachu i konającej ludności Bizancjum! Należy się nam wszystkim nieco wesela!
WSZEGARD: Będzie najlepiej, jeśli zamiast Misterjum...
B. NIKEFOR: (do siebie) Straszne to jest mieć za swego największego wroga wewnętrzną prawdę.
WSZEGARD: Zamiast misterjum powinien tu odbyć się trybunał religijny na wszystkich —
B. NIKEFOR: (z gniewem) Do czego ty zmierzasz?
WSZEGARD: Tyś niczego, Panie, nie zauważył? że niby ten Cień do więzienia...
PATRYCJUSZE: Duch to, który już porzucił więzienie swego ciała...
WSZEGARD: Nie, to któryś więzień wysyła do Bazilissy swego dajmona!
PATRYCJUSZE: Monarchosie, za mniejsze zuchwalstwa karałeś ścięciem!
WSZEGARD: Dziwnym trafem którejś nocy, tak — siódmej nocy temu widziałem jak Bazilissa, miłująca Chrystusa, szła z dwiema piekielnemi Hekatami. Muszę Ci Panie powiedzieć, iż klasztor nasz tyłem się schodzi z tyłem żeńskiego klasztoru. I tam rządzi Kasjana, niegdyś jedna z najpiękniejszych dziewic, którą wybrał wśród tysięcy nagich kobiet Bazileus Konstantyn — dla syna! lecz za jej zuchwałą odpowiedź o rajskim jabłku wyklął — zląkł się jej.
I ona założyła ten klasztor tu. I ona jest piekłem wabiącem wszystkich uczonych stolicy.
B. NIKEFOR: Co to ma do rzeczy?
WSZEGARD: Zaiste, nic, nic! ale właśnie gdy Bazilissa w krwawej postaci podeszła do krat, widziałem — (do B. Nikefora na stronie) Bazilissa — nieco odmieniwszy postać, wpełzła w loch podziemny, widziałem potem przez kratę, jak w rozpętanej chuci cudzołożyła z więźniem —
B. NIKEFOR: Jesteś warjat!...
WSZEGARD: Mówił mi stary Krateros, że tu jest pod więzieniem dawny kanał kloaczny — i tym można wejść do celi, gdzie siedzi najsławniejszy uwodziciel tych czasów —
B. NIKEFOR: (dusząc za gardło Wszegarda) Kończ!
WSZEGARD: Jan Cymisches — — duszą się!
B. NIKEFOR: (uwalniając) Będę cię jeszcze miał w swych ręku, jeśli łżesz, albo się mylisz...
Bo mnie jest wszystko jedno, czy Ty jesteś w zaślepieniu, lub czy mi Cię zesyła piekło: Bazilissa jest wilkołakiem i dziewką więzienną, albo Tobie każę wpuścić do gardła ołowiany żar, który ochłodzoną bryłą wyleci przez oponę brzucha. Przyjmujesz?
WSZEGARD: Tak, Panie.
B. NIKEFOR: Nikczemny, cofnij się.
(Wszegard milczy)
PATRYCJUSZE: Jako słowianin, nie rozumiesz zapewne mowy Bazileusa: On mówi —
B. NIKEFOR: To obłęd na mnie!
PATRYCJUSZE: On mówi o Zjawieniu Bożem, świętej Bazilissie... Wszakże trzy tysiące mszy jest odprawione za jej duszę — Hagiosofiści widzieli już ją w Niebie — za życia — —
WSZEGARD: (cicho do B. Nikefora) Mówię, iż otworem kloacznym schodzi się z tym więźniem...
B. NIKEFOR: Zabij mnie, ulituj się, zabij!...
WSZEGARD: Miej siłę dla zemst! o Panie!
B. NIKEFOR: Mam ją, będę tropił, zmienię się w nocne zwierzę — w hyjenę i w rysia.
Dalej, zaczajmy się —
lecz sprawy państwa — obrona granic? ach, któż może być wiernym synem Hellady, mając duszę miażdżoną przez młyn ciągłych zwątpień!
PATRYCJUSZE: Lecz ty coś plączesz? Zagreus — dawny bóg — nie jest chyba więźniem?
WSZEGARD: Właśniem to poznał, Miłościwi Panowie, czego filozofom się nie śniło!
Upiory bogów dawnych wędrują, bo kiedy św. Juda Tadeusz egzorcyzmował z posągów złe duchy — wypadło 70 murzynów ohydnych i uciekli, przeraźliwie krzycząc.
Wiem o inkubach, które nachodzą mniszki i tylko kostur świętego położony w łóżku, może je uchronić!
Św. Antoniemu djabeł ukazał się, jako dziecię czarne.
Św. Julianna chwyciła bestyję, który się kusił o jej cnotę, związawszy go, zawlokła i wrzuciła do wychodka.
Gdzieindziej, djabeł zmieniony w kota ohydnego z krótkim ogonem i nagim tyłem, z którego wychodził przeraźliwy odór, okrążał kobiety zgromadzone, błyskając ślepiami, z których wychodziły ognie — i drapiąc się po sznurze dzwonnicy zniknął — —
PATRYCJUSZE: (porywając się) Dość tych bredni —
R. MELODOS: (niewidzialny) Hańba religii, która taki ogon mroczny wlecze za sobą, zamiast mieć dokoła aureolę ze światła!
(Rozbłyska naraz mocne tęczowe światło, ukazuje się B. Teofanu, idąca nad przepaściami do groty Maryi Medei).
WSZEGARD: Widzisz teraz jawne czary! któż jej daje blask?
B. NIKEFOR: Przywiedźcie ją tu, ja nie chcę jej spłoszyć moim widokiem, czasem najbliższych boimy się najwięcej —
(Jeden z patrycjuszów biegnie ku Bazilissie Teofanu i jej coś przekłada. Bazilissa Teofanu schodzi tu w szacie prostej, lnianej, z pąkiem dzikich kwiatów nad głową. Wszyscy w najwyższym zdumieniu).
B. TEOFANU: Zaiste, dla Was jestem już umarła. Wy na moim życiu złożyliście kamień...
Idźcie, jeśli mnie nawet i który z Was kocha, obcą mu jestem od poczęcia światów.
Czytajcie z waszych wielkich ksiąg Vigiliae Mortuorum — bo u Was dżuma tam w kościołach bizantyjskich —
Wy z trumną przyszli po mnie — myśląc żem nieżywa —
Ja żyję — — i znów jak w niewinnej młodości zrywam kwiaty!
B. NIKEFOR: Posłuchaj mię Bazilisso! tak, wszyscy umieramy w tym strasznym życiu na taką lub na inną Dżumę. Lecz lud się trwoży Twym dziwnym zniknieniem — lud ma Cię za wampira lub za wilkołaka, który przelata krainę nocami i wypija dusze —
Tak mówią!... żywa lub umarła musisz wrócić z nami.
PATRYCJUSZE: Bóg jest lub go niema — nie nam tego zbadać.
WSZEGARD: Całe Twe życie protestem przeciw Niemu.
TŁUM: Wróć z nami — do tych co mają umrzeć!
B. TEOFANU: Nie wrócę.
(długie milczenie).
B. NIKEFOR: Słuchaj mnie. Bo jeśli nawet za chwilę umrzesz (nie wiem, co uczynić Bóg mi rozkaże!) musisz tu nawrócić się z piekła!
B. TEOFANU: Myślisz, że i tam będzie ktoś nademną?
B. NIKEFOR: Ja wielka prawda Chrystusowego krzyża kocham Ciebie.
Magdalenę miał Chrystus.
Jam jego namiestnik na ziemi — ja — Kosmokrator Chrześcijaństwa.
Przed Tobą, Pani moja Święta, schylam się w pokorze cichej biednego chłopa —
mówię Ci, nie opuść mnie w tej strasznej bezlitości, jaka jest Życie.
Tak, zbudził się we mnie Demon wszystkich żądz. W Tobie one znajdą prawo do Świętości. Inaczej ogarnie mnie obłęd. Będę tańczył na ulicach w nocy z kurtyzanami grając w srebrne trąby. Będę Twojego trupa gwałcił w tych cudnych komnatach, wśród ogrodów, gdzie łkają słowiki!...
MONASTERNY ŚPIEW: (przeraźliwy jak w Dzień Sądu Ostatecznego) Hospodynie pomiłuj! hospodynie pomiłuj! hospodynie pomiłuj!
B. NIKEFOR: (w rozpaczy i w grozie wznosząc ręce)

Hospodynie pomiłuj!
Hospodynie pomiłuj!
Hospodynie pomiłuj!
(mówi do B. Teofanu)

Jeśli to jest śmieszne, że ja Imperator największej monarchii świata tak żebrzę, to wiedz, iż mi pęka serce — łamie się nademną sklepienie jasne mego umysłu —
MONASTERNY ŚPIEW: Hospodynie pomiłuj! Hospodznie pomiłuj! Hospodynie pomiłuj!
B. TEOFANU: Żałuję!
B. NIKEFOR: Weźcie ją straże, złożyć w trumnie, trumnę nakryć wiekiem, niech tylko przez maleńkie szpary krat widzi jarzenie gromnic.
Ha, ziemia sama zrobiła tu mogiłę — jest otchłań.
Rzucam tę żagiew — leci — leci, staje się już iskrą —
WSZEGARD: Mówią, iż do piekła to wejście!
INNI: Do pałaców bazyliszka — —
B. NIKEFOR: Postawcie trumnę na tym sarkofagu.
Módlmy się.
A po skończeniu modlitw, trumnę strącimy tu w tę otchłań.
Kończmy!
B. TEOFANU: Poczekajcie, aż i ja ukończę.
(z kwiatuszków zaplata sobie wianek)
B. NIKEFOR: Zakryć ją w czarne prześcieradło — zawrzyjcie trumnę.
(Grabarze odziani czarno, zarzucają Bazilissie kir na całą postać i kładną do trumny. Wychodzi Roman Melodos, w szacie modrej z krwawiącym się rubinem na ramieniu. Włosy długie jak u kobiety, twarz natchniona sprawia wrażenie Chrystusa. W ręce harfa orficka. Tłum rozstępuje się przed nim w zbożnej trwodze).
R. MELODOS: (surowo do B. Nikefora) Nie zamykajcie Waszej żyjącej duszy w trumnie!
B. NIKEFOR: Duszy swej nie mam! zabrakło jej tak straszliwie, jak by mi kto zdmuchnął słońce.

MONASTERNY ŚPIEW: Wiczny upakoj —
MONASTERNY ŚPIEW: Wicznywiczny upakoj —
MONASTERNY ŚPIEW: Wiczny upawiczny upakoj —
wiczny upakoj —
wiczny upakoj —  wiczny upakoj —
wiczny upakoj —  wiczny upakoj —  wiczny upakoj!

PATRYCJUSZE: Nadmierną Twą boleść, Panie, niechaj ukoi Misterjum — otóż ono tu idzie i my łączmy się z nim. Wszyscy tu być muszą uczestnikami. Damy wielkoświatowe i mniszki obnażają swe piersi i zapalają pochodnie. Ach, to korowód Dżumy... jej straszny nadpąknięty dzwon targa nasze dusze i pobudza do płaczu. Czerńcy klasztorni mają ośmiorzemienne bicze i aż do krwi smagają kobiety po obnażonem ciele. W odwrotnym zaś nawrocie z góry — Katodos, kobiety żagwiami przypiekają mężczyzn, symbolizując 7 grzechów głównych. Ta mniszka dowpół naga — to ksieni Kasja. Ona wyobraża miłość grzeszną — chwyta się strzemion umarłego rycerza.
Złowieszczy rycerz na koniu, po bezwładności widać, że jest umarłym.
(Na czele Misterjum wysuwa się Roman Melodos — Orfeusz z harfą, postać jego wzniosła sprawia wrażenie Chrystusa. Tłum cały mówi melopeją, tj. przyśpiewem, zwracając się do B. Teofanu, która w kirze i kwiatach leży w trumnie).
ANODOS: (kobiety)

Niech spocznie od ciężkości
swej pracy i miłości —
dla niebiańskiego zjednania
ginęła —
już wpłynęła
w ciszę winobrania.

KATODOS: (mężczyźni)

W posępnej grobu celi
nad trumną migocą anieli
i odpędzają złe cienie.
Kres rozpaczy!
zobaczy
wśród błyskawicy — zbawienie!

(Ksieni Kasja uchyla swych szat i wpółnaga, chwyta się strzemion rycerza).
CHÓR:

Patrzcie, kto ten rycerz złowrogi —
umarły — któremu oczy świecą?
wichry z podziemia tu lecą —
Jezusowe idą wrogi!

MNISZKA-MIŁOŚĆ:

W grzechu z Tobą połączona
ukochałam to, co kona —
Kochanku mojego łona!
wolałam Twą nałożnicą
być — niźli w niebie Anhelicą!
miłość mi urzekła
duszę, co idzie do piekła.
Przy tym promiennym zewłoku
idę wdowa wśród mroku.
Z Tobą byłam szalejąca,
z Tobą w grobie będę śpiąca,
nie wrócę do Syjonu!
Zdejm krzyż ze mnie —
podziemnie
idźmy do Wielkiego Tronu!
Meteor w otchłań leci —
mój kochanku, Paraklecie!...
brzmią radośnie
kantyleny —
to są moje łzy i treny!
w piekielnej zakwitają wiośnie!

CHÓR:

Na wieki idą w ciemności
wyklętej przez Boga miłości:

dla podziemnego zjednania
ginęli —
wpłynęli
na morze wygnania.

(Wtajemniczone otaczają R. Melodosa, jako Chrystusa).
ANODOS: (kobiety)

Wyjdźmy, o córy Syjonu —
nie płaczmy więcej Mocarza!
Salomon nie był tak w chwale —
jak wśród mogił wirydarza,
błyszczącym świeci krwawieniem
Ten — ukoronowany cieniem!
Mocarz, zwycięstwo dający,
choć nie w zwyciężcy rydwanie,
perłami krwawemi lśni...
W męczarń Oceanie
gasimy czarne pochodnie —
nasze miłoście i zbrodnie.
Dłuto rzeźbiarskie ma w ręce,
by światów zatwierdził nim prawo —
nie zimny topór liktora,
lecz rokicinę łzawą!
gdyż, ach — od rózgi z żelaza
powiększa tylko się skaza!
Szata nieuroczysta,
którą włożyli mu gbury:
zgrzebło niewolnika,
niema tu z morza purpury!
On rzekł: Jestem robak ziemny!
w głębinie zabarwił się ciemnej!
Dawnego Fatum niewolnicy

mamy teraz Boga bratem!
Za przykładem Wieczystego
nie gardź tajnym Majestatem,
nie marznij, serce, uporem,
gdy w cierniach jest On — Dyktatorem!

(Na czoło pochodu wysuwa się Dżuma z klepsydrą, za nią idąca Śmierć bije w nadpęknięty dzwon, którego okropny głos szarpie wszystkie te serca w ciemnym padole. Wicher wściekły od gór porywa tłum jak zwiędłe liście, niektórzy padają w istotnej czy w imaginowanej męczarni dżumy. Dym od pochodni i gromnic snuje się ciężkim kirem. Tłum to wchodzi, to wychodzi, cisnąc się przez niskie, w podziemia wiodące wrota).
CHÓR:

Jak dym od wichru znikamy,
wypędzani wszyscy! nie wiemy
dokąd?! wśród mrocznej bramy
pod niskim sklepieniem — idziemy.
Palącym wichrem jest nam strach,
na oczach ciemna zasłona —
potniejem w zimnym pustkowiu,
wleczeni przez Charona.
W mieszkaniu tym podziemnem
ropuchy, żmije i widma tułacze:
tych biesiadników ma nasz dwór —
nasz koń jest czarny — i kracze!
Nad nami wyszepcą najbliżsi
zapomnień wiecznych pacierze,
miłość rozwikła swe sieci,
wróg nam dobytek zabierze!...

MNISZKA: (okuta już w łańcuchy i wiedziona przez straże. Mówi do krzyża. Kat zdejmuje jej koroną z cudnych włosów)

O, najświętszy Panie,
ból ciemności rwie!
mój najdroższy Jezu,
już oswobodź mnie!
W tym twardym łańcuchu
łamię się na duchu,
już biorą mnie.
Wzdychając, szlochając,
doziem się zginając —
cóż kocham?
wciąż szlocham —
nie wyzwolisz mnie!

ROMAN MELODOS: (z harfą jak Orfeusz)

Dlaczego walczy świat
o marną sławę?
wszak horyzonty
chmurne i mgławe!
Tak się rozwiewa
nasza potęga,
jakby rzucone na skałę
gliniane posągi!
Kto życia nędzy ubranej
w jaskrawe maski
ufa — niech pisze w piekle
tysiąc i jedną skazki!
Fałszem miłości bezsenne,
majestat króla w potędze,
złudne są mędrców sentencje,
przy lampie wyczytane w księdze!

Mówcie, gdzie jest Salomon,
Mag nad Abrakadabrą wiedzy?
gdzie Herkules i Jazon
półbogi greckiego narodu?
gdzie piękny Alcybiades,
który miał tyle kochanek?
gdzie goście ze Sympozjonu?
wszak wnet zaświta już ranek...
Gdzie łuk tryumfu Cezara,
może wy, Furje, wiécie?
gdzie Rzym, którego sława,
jak piorun zgasła w zenicie...
Xerxes, król nad królami,
który łańcuchem bił morze —
Arystoteles mędrzec,
który zbudował tron wiedzy —
o, pożywienie robactwa,
tacy książęta!
o łzy na Górach Świata —
wiekowe pęta!
Poznając wiekuistność,
zasłony ciemne rwąc —
szczęśliw, kto Mędrcem wyrasta
nad życia mroczną otchłanią!

(Wchodzą Książęta Oślepieni, przykuci do krzyża — niosą ikonę Matki Boskiej, za starcem Kraterosem idąc, którego prowadzi pies, — zwracają się ku B. Teofanu na trumnie siedzącej; wśród ciszy rozlega się gwałtowny łoskot morza).
KSIĄŻĘTA OŚLEPIENI:

Witaj królowo głębin,
Matko bez miłosierdzia,

żywocie goryczy,
rozpaczy nasza — witaj!
Do Ciebie wzywamy wygnańce, synowie Hewy!
Do Ciebie wzdychamy, umęczeni wśród mroku
tej niezbadanej, pełnej hańbiących łez, doliny zgonu!
Orędowniczko zbłąkanych na ziemi —
niemiłosierne oczy na nas zwróć
i zatratę, błogosławiony owoc z drzewa Twojego żywota,
ukaż nam — za kresem naszego wygnania.
O Najmędrsza, wiekuistnie żywa,
Gehenno zła, nielitościwa!

B. NIKEFOR: Usłyszałem tu słowa bólu, który jest mojemu podobny.
Uwolnijcie oślepionych książąt, niech każdy płynie do swojej ojczyzny, a kto jej niema, niech błądzi po świecie, marząc o niej jak Homer!
(Straże rozkuwają książąt, lecz ci idą nad morze i bezradnie krzyż ustawiwszy pochylony w ziemi, siadają pod nim jak czarne oślepłe kruki).
B. NIKEFOR: Teraz misterjum skończone.
Wzywają mnie sprawy państwa, na wzgórzach dalekich widzę strażnicze ognie, które donoszą mi o wtargnięciu słowian w granice Monarchii.
(patrząc w trumnę)
Gdybyś mnie Ty miłowała, nie byłbym tylko złowieszczym strażnikiem nieszczęścia.
(do tłumu)
Idę zebrać wojsko... nie czyńmy już daremnych prób uratowania tej Duszy z otchłani, w którą zstąpi!
(patrząc w trumnę)
Tak, na miły Bóg — pozostaniesz już tam jak Persefona przy swym Piekielniku!
Strąćcie trumną.
ROMAN MELODOS: Pod kirem słychać śmiech!
PATRYCJUSZE: Nie mogąc znieść grozy, zapada w obłęd.
R. MELODOS: Słyszą słowa: miłość prowadzi do karmienia i ja karmię!...
Monarcho, teraz i ja wyznam: Bazilissa ma dziecko trzymiesięczne!
PATRYCJUSZE: Bazilissa ma dziecko swe tam w grocie — — nie można zabijać dziecka, karząc matkę — —

MONASTERNY ŚPIEW: Wiczny upakoj —
MONASTERNY ŚPIEW: Wicznywiczny upakoj —
MONASTERNY ŚPIEW: Wiczny upawiczny upakoj —
wiczny upakoj —
wiczny upakoj —  wiczny upakoj —
wiczny upakoj —  wiczny upakoj —  wiczny upakoj!

R. MELODOS: Daje mu ambrozyi —
zrodzonemu z tej wielkiej miłości na wieży Hadesu, w czasie gdy wojska ginęły w boju piorunowej nocy!
B. NIKEFOR: Więc wygrałem szczęście! —
Czemże Ona była, kiedym ją zdobywał?
niezdolna aż po ostatnią wieczność już być moją —
a teraz chce się wywinąć z pod mojego gniewu?
Rozchylić kiry! (do Melodosa) Chciej wybadać. Czemu tak złowroga?
B. TEOFANU: Miłość mię przenika rubinowym ogniem.
Djonizos wtajemniczający w cudowność grozy tego życia, bo innego niema!
B. NIKEFOR: Jeśli nie Szatan!
B. TEOFANU: Sam nie wiesz, jak wzdrygnąłeś naraz moją duszą!
(w zadumie) Któżby jak nie Szatan? miał włócznię zieloną ze złotymi znaki — i on mnie spotykał w jaskini — jego namiętne chwytały mnie objęcia —
Mrok, którego ostrogi rzucały w nocy blask rubinowy, jakby z podziemi wychodził ogień, jakby pękła ziemia —
B. NIKEFOR: (do siebie) Lecz to szaleństwo —
Cymisches źle zamknięty, tu korzysta z wyjścia, a zbroja jego tu wisi jako wotum.
(głośno) Widziałem sam Cień Zagreusa —
B. TEOFANU: Widzisz, jakiś Ty dobry — tak, to był Djonizos...
Bóg Hadesu — w ekstazie pogrąża naraz miłości i złudy —
R. MELODOS: Nie jest to złuda! stawszy się matką wystawiłaś kolumnę w świątyni wieczności!
B. TEOFANU: Czy nie jest każda z kobiet morderczynią? Czy nie zabija tych wszystkich nasion, z których tylko jedno ocala od zagłady jakiś traf nieszczęsny?
Attyla wszak miał 600 dzieci, bo nigdy nie powtarzał nocy z tą samą... małżonką.
Jaźń ludzka powstaje wśród mirjady nasion, wśród setek uścisków — przypadkiem jedno maleńkie sperma wytworzy tę potworną górę Syzyfa, co się zwie Człowiekiem.
R. MELODOS: Tyś nie zabijała żadnej mocy w sobie, coś wzięła z chwili jednej — przekażesz wieczności.
B. NIKEFOR: Kończmy! już niema czasu. Tobie jest śmierć straszna — lub mnie umiłuj. Wtedy wrócisz do Bizancjum. Samodzielnie będziesz rządziła jak Semiramida lub królowa Saba.
Z tysiącem komnat pałac jest na Twe rozkazy. Ja chcę tylko jednej z Tobą nocy. Potem odejdę. I znów będę miał pod głową siodło, wicher w górze, u boku miecz, nad głową bezsenność — w sercu pustynię, przedemną wizję Ojczyzny, której nikt nie zmartwychwznosi zemną. Mów, że mnie miłujesz, Bazylisso, a ja bądą się kajał, żem pragnął Twej zguby.
To ile jest, straszno być na świecie samym.
Mogliśmy być ludźmi — Adamem i Hewą!
R. MELODOS: Weź Jej dziecię z uścisku skrzydlatego Ahura pustyni.
Zobaczysz, jak stanie się naraz dziewiczą, będąc Matką. Jak wspomni spartańskie dawne pieśni, któremi odradzała się wiecznie Hellada!
B. TEOFANU: (złowrogo) Jeśli tyle narodowości we mnie się zmiesza, grek, arab, Ormianin, tęsknota za słowiańskim Lokim —
zaiste, zagraża mi los wieży Babel:
nikt mię nie zechce — ukończyć.
R. MELODOS: Spójrz w Twoją duszę — jest w niej światło i ciemność, otchłań i gwiazdy, źwierzę na czterech nogach i Cherubim z skrzydlami bez liczby — wszystko to zwie się w Tobie — Człowiek!
B. TEOFANU: Człowiekiem jest ten, kto znalazł swoje dopełnienie. Zegnam Cię, Nikeforze!
R. MELODOS: Nie bądź tak kamienną! miej już serce zielone, jakby las majowy.
B. TEOFANU: Taka jestem, Panie, iż mam serce jedno: mogę dać je tylko w szaleństwie, w ekstazie modlitwy, w jasnowidzeniu wszystkich światów, w torturze nadwypełnień, w tej otchłani, której nie zdołają przemierzyć potworne skrzydła znikomości!
B. NIKEFOR: W nieszczęściu bezgranicznem pójdę wielkiego wyrzeczenia się, czując iż na wieki Jestem.
B. TEOFANU: Zaiste, nigdy większej miłości nie mógłbyś osiągnąć — nigdy z czystszym ogniem Prometeusza nie spotkasz się, Nikeforze!
Mówię to spokojnie, patrząc na to morze z góry, gdzie błysnął księżyc — i ukazał taflę macierzystego życia przerytą dziwnemi rzekami, które się zdają poematem kabalistycznym, a są siecią nurtów.
Tak, morze i dusza mają swe nurty.
Musimy przyznać jeden przywilej duszy — bez względu czy jest nieśmiertelna, czy zgaśnie jak iskra; przyznajmy duszy to, iż jej inna zrozumieć nie może!
Żegnam Cię, doprawdy.
R. MELODOS: Nie pójdziesz stąd z tym obłędem w oczach. Mów, czemu Go opuszczasz?
Dziecię Twe nie powinno Was grodzić! niewinne, cudowne dzieciątko, co ma całą twarz z oczu — z tych ogromnych dwojga kraterów, które widzą naraz wszystkie dziwa w ametystowej grocie świata!
B. NIKEFOR: Wzruszam się — nie jestem potworem. Kochaj je — i kochaj Djonizosa. Tego co jest nadczłowiekiem.
Tylko nie unoś ku swej wyżynie komedjanta — który nie jest wart być wężem pod Twoją stopą — małego człowieka — —
Muszę wieść flotę przeciwko Rossom. Jeśli zwyciężę, przeżyję, tu wrócę —
Kto wie?
lecz nie chcę siebie słabić marzeniami.
Lepiej nie! Nie!
Bądź więc do końca Panią swej ciemnej Gehenny!
R. MELODOS: (ukazując spadające meteory) Tak zaiste, należałoby płakać, lecz któż ma łzy dla gwiazd, lecących w otchłań? to ich przeznaczenie.
B. TEOFANU: Tu przy tym niedoszłym moim grobie — spełnią się dziś moje wyzwoliny. Tu rzucam czary na cały okrąg morza i wołam okręty ku mnie.
(B. Teofanu odchodzi nad morze).
WSZEGARD: (z za drzewa do B. Nikefora) Błagam Cię, Panie, czekajmy chwili dopóki Dusza ludzka Bazilissy nie ustąpi przed jej wilkołactwem.
Wyznam Ci, Panie, że chcąc tropić zaszedłem daleko — jestem kochankiem mądrej Pani Welii, bywam na sabbacie, lecz nie o tem mowa!...
Znalazłem medykament, który jest wybornym środkiem na wzbudzenie żądz — — możesz Bazilissie ofiarować w kwiatku, który wąchając — ujrzy tylko Ciebie na całym świecie — najjedyniejszego!
B. NIKEFOR: Milcz, mam pewien pomysł, którego satanizm głębszy jest, niż piekło!
(oddala się)
WSZEGARD: Coś mną pomiatać zaczyna Kosmokrator — a miałem właśnie tej nocy widzenie:
Wszegardzie, rzekł mi głos, powitaj Bazileusa, który jest w kloacznym kurytarzu.
Pójdę i powitam. Będę jak pasterz Betlejemski i zaśpiewam: (śpiewa)

Kto tam kołace
w ciemnym kurytarzu?

witaj —
dobry mój Cesarzu!

Lecz ponieważ sen jest symbolem, a w kloacznym kurytarzu mej duszy ja widzę siebie?
Widzę wszak w najciemniejszej kałuży zawsze moje własne odbicie!
Witaj więc Bazileusie, Wszegardzie I.!
Lecz co należy czynić, aby los się wypełnił?
Trzeba intrygować przeciwko obecnemu, tak lichemu władcy!
Witam Cię, Wszegardzie I! a potem — kto wie, Wszegardzie I?!
(Kilku literatów ze stolicy idąc rozmawiają, wśród nich widać Choerinę bardzo dystyngowanego i Rumbaropula obwieszonego szkaplerzami z workiem pieniędzy u boku).
RUMBAROPULOS: Roman Melodos zarzucił literaturę, gdy właśnie mógł w niej celować, dobijając się sławy jak ja — Rumbaropul, zwany Protobestiariosem Golgoty; podobnie Imci Choerina tworzy nową szkołę filozoficznosatyryczną i cieszy się już ogólnem poważaniem!
JEGO SEKRETARZ: Jak tylu innych kolegów Homera, św. Bazylego i Teodora Prodromosa!
CHOERINA: Dobrze uczynił Melodos, że od takich kolegów i znawców umył ręce!
Nie cierpię literatów: oni fałszują nam życie. Sami będąc ślepymi, wmawiają w innych swe majaczenia.
Zresztą w Bizancjum mają wielki respekt dla tandetnej literatury, ale Geniusze twórczy przed kościołami żebrzą, jak Ja i wódz Belizarjusz.
RUMBAROPUL: Czemuż ty nie oddasz się w opiekę
Kościoła — nie zginąłbyś! Kościół zawsze wyratuje! mógłbyś zostać chronografem!
CHOERINA: W celi zamknięty pisałbym elokubracje, naginając fakty życia wszechludzkiego pod ciasną i głupią formułę tego, co uważa mysi rozum Patryarchy za Objawienie w Starym i Nowym Testamencie! Największy czyn będzie pominięty, jako niegodny wspomnienia; każdy zaś ochłap rzucony kongregacyi, uważa się za mądrość tchnioną przez Boga.
WSZEGARD: (podchodzi, usłyszawszy te słowa) Czy i ty zostałeś heretykiem, adeptem djabła, nieposkromionym Bogoburcą? może jak Melodos, wybran jesteś prorokiem w jakiejś tu gminie górskiej?
Nasz święty Synod zdawna już ma przygotowany loszek dla Melodosa —
o tu —
obok Jana Cymischesa zamkniemy niejakiego psa oślepionego!
RUMBAROPUL: (dyplomatycznie) Ja myślę — zresztą to jest moje prywatne zdanie, że bądź co bądź nie są to już czasy Najświętszej Bazilissy Ireny, która kazała oczy wyłupić swemu synowi ad majorem Dei gloriam, w tej purpurowej komnacie, gdzie ujrzał pierwsze światło.
WSZEGARD: Bazilissa Irena była kobietą, a jak mówi święty jeden, kobieta jest to gnój w szatach!
CHOERINA: Bawisz mnie, dobry Wszegardzie, miło jest z Tobą szczerze pomówić — akurat, kiedy niema Twej przyjaciółki — ale już idź, bo widzę ten ździczały Melodos, adept djabła, mógłby Cię na rogach ponieść, aż przed tron Djonizosa w piekle.
RUMBAROPUL: Ulituj się nad sobą, Choerina, chcesz utracić beneficia i prebendy? Ty przy swym zdrowym rozumie zechcesz li stanąć w obronie tego trędowatego?
CHOERINA: Masz rację, jeszcze nas kto zadenuncjuje. Idźmy, właśnie proszę despotów i osobliwie Ciebie, Ojcze Ihumenie, na mały podkurek u mnie: na pierwsze danie krewety, białe raki morskie, ostrygi, pulardy ze szparagami, mureny gotowane w garusie z wnętrzności innych ryb na winie, tudzież cały wieprz ubrany w wątróbki z dziczyzny; na drugie danie, jeszcze ostrygi i ślimaki, lecz w sosie; zwierzyna jak jeleń, dzik, bekasy, kwiczoły, jaja żółwi faszerowane truflami; sałaty różnorodne i ciastka zimne, podlane sokiem z ananasów; na trzecie danie pieczone żórawie, pawie i łabędzie; dla amatorów specjalnie jądra nosorożca, gotowane w stuletnim winie Lacrimae Christi —
WSZEGARD: Winszuję Ci Choerina, skąd Ci to natchnienie?
CHOERINA: Z nieba. Komentuję obecnie wiersz z Pieśni nad Pieśniami: wyciągnął rękę dziurą i ułapił mnie. Na ten temat miewam wykłady dla kurtyzan, umajone przez rozbiór Ars amatoria i dzieł Atheneusza. Kto się odda w opiekę kurtyzan, też nie zginie.
(Przechodzi Mistos wraz z kobietą)
MISTOS: Jestem Syn Boży — anibyś się tego nie spodziewała? słuchaj mnie, będę tylko z Tobą sam na sam — z oba duszą, z Tobą kapłanko św. Hermafrodytosa, z Tobą duszo, duszo — —
CHOERINA: Duszą się już, idźmy gdzie dalej!
(Przechodzą wszyscy)
(Roman Melodos podchodzi ku morzu, opiera na ziemi harfę orficką. Podobien jest zaiste prorokowi: odziany w płaszcz modry z kamieniami rubinowymi na ramionach. Włosy czarne, wijące się, cera ciemna, oczy duże fosforyzują, wpatrzone w twarz Bazilissy).
R. MELODOS: W imię tego kwiatu, który zerwałem dla Ciebie na jeziorze Urmia wśród gór Kaukaskich! Księżyc tchnął w niego moc ożywczą!
(Bazilissa Teofanu nie patrząc nań, bierze kwiat położony jej na sarkofagu).
Dla Ciebie powędrowałem ku tym straszliwym lodowcom, gdzie żył Prometeusz! dla Ciebie tu przyszedłem, śpiewając misterjum, którego jedyną wartością jest ból w nim zawarty.
Misterjum to utworzyłem, jak św. Jan kładnąc głowę na piersi Mistrza —
B. TEOFANU: A teraz? uznajesz li Go jeszcze za Boga?
R. MELODOS: Mógłżebym wątpić?
B. TEOFANU: Uznaj Go za Człowieka — i jest to daleko więcej! za Człowieka pierwotnie wspaniałego, jakich znała starożytność w Indjach, kiedy Helleni byli jeszcze dziećmi mitologizującymi o miłostkach Jowisza; tam w Indjach 13.303 lat przed naszym Jezusem Panem był już pierwszy papież Brahmatma.
R. MELODOS: Skądże wiadome są tak odlegle lata, dawniejsze niż ziemia według lat Genezy?
B. TEOFANU: Indusi pisali na niebie: wielkie wypadki oznaczali w niebieskim Zodjaku: wiedz, iż gwiazdy względem planet mają zawsze swój układ jedyny, który się już nie powtarza, choć można go wyliczyć. Nasze lat wyliczenie, nasz pierwszy człowiek — to są igraszki w wielkiej Historyi Kosmosu, znanej starodawnym Egipcjanom, Chaldejom, Indom.
R. MELODOS: Lecz Chrystus był Zbawicielem!
B. TEOFANU: W Indjach był Kriszna, zdradził Go Angada i Tamten poniósł śmierć na drzewie!
Indje ożyły od wielkiej nauki, która wyzwoliła duszę.
Do nas przypłynęła tylko miałka, zmieszana z nadbrzeżnym mułem, fala.
W potępionych czterdziestu kilku apokryficznych ewangeliach wiele jest mądrości, idącej do nas podziemnym echem... nietylko w tych czterech uznanych za niewątpliwe...
R. MELODOS: Dawniej mówiłaś zemną jak Upiór-kobieta, teraz mówisz jako Wiedząca, groźna nosicielka światła...
B. TEOFANU: Nawet już nie wiemy, jak dalece nic wiedzieć nie możemy o tem, co jedynie pragniemy wiedzieć:
o Przeznaczeniu Człowieka!
(Dalekie echo: Hye! Kye!)
Myśleć — to nie wystarcza, aby już być sobą: jestto budować dom na gruncie pełnym wyżłobień pod ziemią: mozolna budowa osunie się w jednej chwili, i zmęczony duch stanie nad przepaścią, nie mając już nad sobą nieba.
R. MELODOS: Więc cóż mi zwieścisz Ty, Luciferowy Duchu? jaką masz wiedzę i pewność ostateczną?
B. TEOFANU: Żadnej!...
(rzuca kwiat w szczelinę).
Niechaj rozbudzi ten kwiat smoka pod ziemią — i ten niech przyjdzie wszystko życie pochłonąć...
(Melodos odchodzi).

(Trwa milczenie. Teofanu stoi wpatrzona w morze. Wtem odzywa się trzykrotnie puszczyk. Z okna więziennego wysuwa się Jan Cymisches, wybladły, z włosami splątanymi i czerwonymi, jak księżyc nad bagnem.
Zahuczał znów puszczyk).

J. CYMISCHES: Już idzie ta przebrzydła Teodora, jak zwykle co wieczór przed mą kratę!
(Wzdłuż murów przekrada się X. Teodora przebrana za wilkołaka, z wilczurą i w szacie purpurowej, na głowie korona imitująca koronę Bazilissy).
X. TEODORA: Ze wszystkich więźniów, Ciebie mają za najniebezpieczniejszego wichrzyciela.
J. CYMISCHES: Uczyń to, co obiecałaś!
X. TEODORA: Nie jest łatwo podłożyć ogień grecki pod te mury, aby się zetliły. Mogę być zabita przez straże, bo choć mnie biorą za wilkołaka Bazilissę, ale przecież który niedowiarek może puścić w potwora jaką skałką.
J. CYMISCHES: Proszę, objaw mi sposób, jakim tu z klasztoru Twego wchodzisz...
X. TEODORA: Nigdy! Trzymam Cię — jak kanarka w klatce!
J. CYMISCHES: Powiem, jaka nagroda czeka...
X. TEODORA: Nagroda? od zrujnowanego więźnia i banity?
J. CYMISCHES: Nagroda moich pieszczot... zali widziałaś, jak sykomora zanurza się gałęźmi w wodę?
X. TEODORA: Zimne pieszczoty, nie jestem topielicą!
J. CYMISCHES: No, to przysięgam, że jakby święta Słupnica —
X, TEODORA: Co?
J. CYMISCHES: ...wzniesiona będziesz do nieba.
X. TEODORA: Krótkie to są chwile!...
J. CYMISCHES: Co, krótkie? miesiąc miodowy i do tego z imbirem!
Ukażę Ci w lasach pod Araratem Centaurów, których świdrowaty uścisk stawał się rozkoszą zabójczą nawet dla bachicznych samic!
X. TEODORA: Mów to Kasjanie, ona lubi dobrą literaturę! Ja wyrosłam z bajek.
(Rozbłyska księżyc).
J. CYMISCHES: Potrójne nieszczęście, kiedy kobieta jest brzydka, głupia i złośliwa!
X. TEODORA: Co?
J. CYMISCHES: Myślę o Kasjanie...
X. TEODORA: Chcę w to wierzyć. Zanim zdołam zebrać tyle złota, by przekupić straże z mojego klasztoru — przeminą miesiące... Jest nadzwyczajny dozór w tej górskiej krainie, odkąd mieszka tu Bazilissa. Ja Ciebie samego wypuścić nie chcę, a kiedy będziemy razem, to ze strachu że Cię wydam, będziesz mi wierny. Bądź więc przez niejaki czas cierpliwym... ja postaram się umilać Twe noce. Lecz zima zabruka błotem nowej zawieruchy, nim Ci przyrzekam wyjście. Przez zodjak cały musisz być jeszcze cierpliwym.
J. CYMISCHES: Niech język Twój wyliże nawóz po wszystkich źwierzętach Zodjaku! obmierzła czarownico!
X. TEODORA: Ja obmierzła? tyłeś mię nacałował przez kratę...
J. CYMISCHES: Za ten czyn bohaterski należy się mi nagroda najwyższa na erotycznych igrzyskach... Gdzie niema aniołów, tam kobieta z Mardary może być też aniołem.
X. TEODORA: Niech Ci szatan nigdy nie sprawi takiej boleści swym ogniowym trójzębem, jak Ty mnie teraz językiem! Dobrze mówi przysłowie: ormiański przyjaciel — najgorszy wróg!
(odchodzi)
J. CYMISCHES: To mi się udało wywieść w pole tę małą, gdyby wiedziała na kogo ja poluję, dawnoby z mojej czaszki wrony miały puhar!
MONASTERNY ŚPIEW: Hospodynie pomiłuj!
hospodynie pomiłuj!
hospodynie pomiłuj!
Hospodynie pomiłuj!
B. TEOFANU: (mówi cicho, lecz przeszywająco) Wyjdź z głębiny mroku — Wiekuistnie Zły!
(Jan Cymisches wychodzi z podziemi — ubiera się prędko w zbroję, która wisi jako votum. Nagle na ramię kładnie mu rękę Welia, wysoka, istna czarownica).
WELIA: Ja zawołam straże i wydam spisek Twój z Teodorą! Ona umrze głodową śmiercią w lochu klasztornym, a Tobie wy łupią oczy i obetną ręce.
J. CYMISCHES: Mówisz niewątpliwie doskonałą prawdę...
WELIA: Jeśli będziesz wiernie oddany mej córce —
J. CYMISCHES: Sukkub, wampir, czarownica, stryga, empuza i baubo w jednej osobie błądzącej Bazilissy!...
Mówiąc prostym greckim językiem: szlachetną duszę Twą oddaj Xiążęciu Zagłady!
WELIA: Więc tu zgnij!...
J. CYMISCHES: Nie, doprawdy: cóź mi to szkodzi, że na mnie, jak na źwierzęciu, pojeździ noc całą ta Panieneczka, bijąc mnie łopatą i zapędzając po djabelskich jarach?... Wolę to, niż mam rozpęcznieć jak limba od nadmiaru żywicy...
WELIA: Nadpływają korabie Rossów — i tam jest kniaź, za którym tęskni moja córa —
Uwiadom go iż ona tu jest i że straży mało.
J. CYMISCHES: (do siebie) Jeśli zostanę cesarzem, będę wiedział, co należy czynić z wiedźmami, które mają piękne córy na lep dla awanturników!
WELIA: Ażeby zaś skutek był pewniejszy, daj mu ten pierścień od matki jego xiężny Olgi — niech włoży na palec Bazilissie —
J. CYMISCHES: Dobra matko wężów i turkawek, jeśli to ma wzniecić miłość, nie mogłaś znaleść w żadnym kącie tej planety lepszego posłańca. Jestem Wielki Kofta w tych wszystkich utarczkach, gdzie trzeba drabiny, namów i sennego ziela! W pierścieniu tym odgaduję ziarno mandragory, kamień z mózgu smoka, tudzież światło zbierane ze studni klasztornej w noc, gdy świeci Wenus —
WELIA: Mylisz się — jest tu żywa krew... zresztą to Ciebie nie tyczy, rozumiesz!
J. CYMISCHES: Czy działa to tylko na mężczyzn?
WELIA: Toż kniaź nie jest białogłową —
J. CYMISCHES: Lecz gdyby miał pewną w swej naturze lukę?
WELIA: Siarka pali mnie i Ciebie, toż ogień grecki pożera jednako Twe i moje ciało... lecz cóż ty jesteś za tępiec!...
J. CYMISCHES: Stępiałem w dowcipie, ależ naturalnie — cóż to mnie obchodzi!... Daj mi ten pierścień i mnie nie wydaj, a ujrzysz, jakim zaprzęgiem będziemy: kniaź, Nikefor i ja pod siodłem Twej córy — zawieziemy ją aż do kraju, gdzie Hekate najśliczniejsze w raju jabłko rzuca na pożarcie psu trójgłowemu, który trzy mordy liże i trzy podogonia...
WELIA: Jeśli nie dokonasz rozkazu, my zaklniemy żmiję, że Ci Twe serce obejmie kręgami, żebra Ci wygną i głowa wykręci się w tył, że będziesz chodził rakiem —
J. CYMISCHES: Poznałem Waszą moc słuchu, łaskawa Hekato, i chcę być z Wami w takiej harmonii, jak kradnący się w nocy kochanek z psem, księżycem, i skrzypiącym schodem.
WELIA: Spieszę do groty, by zapalić ognie, korabie Rossów niech poznają drogę wśród raf mirjady!
(odchodzi)
B. TEOFANU: (wciąż wpatrzona w morze) Ukaż mi drogę z żelaza nabijaną djamentami!
Moje serce jest rolą, którą Ty zasiej w smocze zęby: niech kłosy na niej zabłysną wyrokiem błyskawic niszczących Boga...
Nie będę mieć łez —
J. CYMISCHES: (podchodząc) Ohydna woda!
B. TEOFANU: (nie widząc go) Jam łuk o napiętej cięciwie, serce moje jest w ogniu, myśli me rozpalone do białości Syrjusza!
Jedną z mych strzał wymierzam w swą najgłębszą Miłość, która wisi na krzyżu.
J. CYMISCHES: (do siebie) Leżeć Ci się będzie dobrze zemną na krzyżu!
B. TEOFANU: Jestem Marją Medeą!
J. CYMISCHES: Mądrzejsze słowa słyszę, niż możnaby po takim wichrze, jakim ja jestem, spodziewać się!
Ona Medeą, Nikefor będzie Jazonem — a ja posiądę Złote Runo.
Pierścienia nie użyję, idąc sam do szturmu na zdobycie tronu i jeszcze trocha więcej.
Hola! do djabła! Jakiś Pan przy niej! Może to zwidzenie poświatli księżyca?
Lecz jeśli tak nie jest, mój sztylet uderzy go również prędko, jak Bóg błyska gromem.
Zbrodnio!
dlaczego masz ten urok, jakiego niema żadne białe prześcieradło cnót nieskalanych!
Szatanie!
dlaczego wszystkiemi zbrodniami mówisz tej nocy mrocznej do mnie? rozchyl mi jej duszę, jakby kolana kobiety ukochanej, które się rozchylą na mych warg pieczęcie! Zbrodnio dawnego Morza! tak, zbrodnio pradawna tej Macierzy mokrej, która spłodziła przed mirjadą wieków Węża Myśliciela!...
Już zniknął ten Ktosik. Więc to mi się zwidział?!
Wierzę w moc własną. Nie włożę jej pierścienia! —
Słuchaj mię Bazilisso! wzeszła gwiazda Wenus!
B. TEOFANU: Kto ty jesteś?
J. CYMISCHES: Strażnik Twych granic.
TEOFANU: Nie mam granic i nie znam Cię wśród mych dworzan.
J. CYMISCHES: Jam strażnik państwa romańskiego, biłem się z czarnymi, nieraz dni 15 nie miewałem w ustach pokarmu, zabijając lwy maczugą. A teraz pójdę z zabijać wszystko, co mnie przedziela od tronu Twojego.
TEOFANU: Jak śmiesz czarnym nazywać lud święty arabów?
J. CYMISCHES: Wciąż go przeklina nasza ortodoksja!
TEOFANU: Nie zdajesz się mnichem.
J. CYMISCHES: Jam przeor w klasztorze miłości.
TEOFANU: Wyszłeś z więzienia —
J. CYMISCHES: Odtąd nieujęty, aż Ciebie ujmę!
TEOFANU: Mówisz niepowściągle!
J. CYMISCHES: Bom spalił most za mną!
TEOFANU: Nie spaliłeś ognia!
J. CYMISCHES: Jestem jeleń pragnący!
TEOFANU: Nie tą drogą do mnie!
J. CYMISCHES: Jam wybrał zatracenie, droga ta nie zmyli.
TEOFANU: Rozmawiasz z posągiem, który się sam stwarza.
J. CYMISCHES: Jam piorun, który światem będzie wnet sterował.
TEOFANU: Świat jest mi nazewnątrz.
J. CYMISCHES: Ja Cię przerzeźbę w wnętrzach aż do głębi!
TEOFANU: Próżny człowieku, mówisz hyperbole!
J. CYMISCHES: Jestem mało człowiek i strącę Cię w hyperból!
TEOFANU! Ja nie mam nic ludzkiego!...
J. CYMISCHES! Mylisz się Hewo!
TEOFANU: Mylisz się skorpionie, mając się za węża!
J. CYMISCHES: Jam nie pełznący, jam ten, który strąca.
TEOFANU: Strąć na mnie niebo!
J. CYMISCHES: Niebo Twe strąciłem w czeluście wulkanu!
TEOFANU: Tyś jest co Seifa? —
J. CYMISCHES: Pchnąłem go oburącz!
TEOFANU: Zbrodniarzu, każę okuć!
J. CYMISCHES: Spróbuj — własne moce!
TEOFANU: Szalony!
J. CYMISCHES: Miłująca!
TEOFANU: Potworze!
J. CYMISCHES: Twój — i w Tobie!
TEOFANU: Czemu on Cię nie zmógł? musiałeś być z tyłu!
J. CYMISCHES: On wierzył w Allaha, że broni mu pleców.
TEOFANU: Ty zaprzeczasz Duchom?
J. CYMISCHES: Nie przeczę, lecz nie dbam.
TEOFANU: Utonąłeś w zbrodni, jakiej nie zna ziemia!
J. CYMISCHES: Idę wesół przedsię, wiedząc żem kochany od istoty gorszej, niżeli ja jestem.
TEOFANU: Mnie bierzesz za cel swój?
J. CYMISCHES: Jesteś mi wieżą, z której skoczę w górę!
TEOFANU: Mam zamek nad Eufratem i łoże z kamienia, który tak świeci, że mógłby rozjaśnić wszystką noc wszechświata!
J. CYMISCHES: Na ten mit znajdę dreszcz stokroć ładniejszy.
TEOFANU: Teraz Cię chwyciłam: kłamiesz! mit Mój płynie z serca!...
J. CYMISCHES: Które jest słonecznikiem przy cieple mężczyzny!
TEOFANU: Każę Ci przywiesić do nóg ciężary i usadzę na ostrej kłodzie, jak czyniono z niewolnikami, by wymódz zeznanie: skąd jest Twa zuchwałość?
J. CYMISCHES: Powiem Ci wieżo: nie dbam o Twe blanki.
TEOFANU: Mówisz jak żołdak z dolnej kurdygardy.
J. CYMISCHES: Wchodzę jak słońce na góry zmroczone!
TEOFANU: Tyś nie Djonizos!
J. CYMISCHES: Lepszy milion razy! jam jest Kusiciel i Wypełniacz razem! spędziwszy zemną noc tysiąc i drugą, zapomnisz, że byłaś kiedyś tam — Szeherezadą!
TEOFANU: Mów tak Teodorze!
J. CYMISCHES: Ona jest mniszką i zwykła do pokus!
TEOFANU: Lecz tyś jest djabeł nazbyt już realny!
(do siebie) Moja otchłani, jakże mi jest smutno!
(nagle rozbłyska tęcza)
GŁOS DJONIZOSA: Na strasznych Twoich grobach jam jest cudów tęcza!
J. CYMISCHES: Mówię ja! nikogo więcej niema.
TEOFANU: Mówi bóg za tobą — i mówisz ty marny!
GŁOS DJONIZOSA: Jam tylko pozostał: słup tęczowych ogni!
TEOFANU: Jam Twoja, o Najgłębszy!
J. CYMISCHES: Przeklęta gamratko, wydarłaś się z objęć!
TEOFANU: Tęcze zbawienia nad zamgleń górami!...
J. CYMISCHES: Jakaś moc broni Cię i mnie wyszydza.
TEOFANU: Odchodzisz, moje światło?
J. CYMISCHES: Już słyszę straże — przysięgam Ci zemstę! Na wszystkie furje świata! jeszcze nie było kobiety, która mnie by odtrąciła!
Jeszcze nie było tak okrutnej dla samej siebie, bo zemsta ma jest nieugaszona i długa jak męczarnie Nessusa.
Wkładam Jej pierścień.
TEOFANU: Moc mię odeszła.
J. CYMISCHES: Nareszcie, jesteś moją!
TEOFANU: Twoją, nigdy, lecz już nie jestem sobą!
(J. Cymisches porywa ją i unosi wśród skał)
(Patrzy w nich Bazileus Nikefor, który przy ostatnich słowach zjawia się, idąc z bramy więzienia).
B. NIKEFOR: Wiedziałem, że się tak stanie — i to jest ma zemsta!
(Wichura zaczyna trzaskać gałęziami, morze wprost wyje. Błyska — i nagle fundamenty nieba zwala na ziemią piorun! Bazileus Nikefor idzie za skały tam, gdzie poszli tamci —)
(Starzec wchodzi wiekowy, ślepy Krateros, prowadzi go pies na sznurze. Zbliżają się do książąt oślepionych, którzy siedzą wśród skał).
KRATEROS: Idźmy, Dostojni Panowie, niemamy już czego spodziewać się po życiu — lepiej runąć odrazu w morze!
I. KSIĄŻĘ: Wszystkie obłoki naszych tęsknot wsiąkły już w głębinę.
II. KSIĄŻĘ: Uciekajmy, uciekajmy przed myślami naszemi... jak straszny jest ich los...
III. KSIĄŻĘ: W mroku nieprzeniknionym występują świetlane postacie niby z palącego się różowego marmuru.
IV. KSIĄŻĘ: Ja poznaję po głosach: idą wtajemniczeni na misterja tajne Pryjapa.
WELIA: (wchodzi i mówi do Kraterosa) Znowu widzę tam w kaplicy Pryjapa jest ciemno — nie zapaliłeś lamp?! na szczęście masz jeszcze chwilę czasu, zanim korowód nasz przejdzie po lesie, szukając rozkwitłego w nocy kwiecia Mandragory.
Weź tą skrzynią i wrzuć ją do morza.
Weź ten niewielki ciężar — idź i utop w morzu.
KRATEROS: Co to? Ja niechcę!
WELIA: Przysięgam Ci, że to nic żyjącego! zresztą i tak nie ujrzysz, bo jesteś ślepy.
KRATEROS: Tu są kamienie?
WELIA: Bardzo drogie kamienie...
Zato dziś wieczorem uproszą do nas Anastazję, skulisz się u jej nóg i będziesz leżał.
KRATEROS: Już idę, idę — będzie Nastuchna! nie zawiedź, bo nigdybym Cię już nie usłuchał.
WELIA: (do siebie) Może i on za jednym zamachem wleci w morze!... krew zebrałam wszystką do fiali na uroczystość Djonisa, kropla ze serca jest w pierścieniu...
(głośno)
A nie zapomnij o lampach w świątyni Pryjapa!
(do książąt oślepionych)
I cóż wy tu będziecie tęsknić? przyłączcie się do naszego korowodu, po ciemku wybierzcie Afrodytę w jej tysiącznych odmianach!
I. KSIĄŻĘ: Każdy z nas gotów zaprzedać ostatnią suknię, pozwoli się bez trumny pogrześć i nago, ale weźmie za kochankę wprzód jedną z tych przepięknych — —
(maca)
Korybantek — — cór Pieprzowego drzewa i Wenery.
(szuka w ciemności, osypywany śmiechem przebiegających z klasztoru do lasu satyrów i bachantek)
II. KSIĄŻĘ: I ja... niechże mi która pozwoli się uskubnąć —
WSZYSCY KSIĄŻĘTA: My wszyscy oślepieni, jesteśmy tacy sami grzeszni ludzie, jak inni! na szczęście, nie lepsi od innych!...
(Czepiają się kobiet, — korowód wychodzi. Krateros wiedziony przez psa, idzie dźwigając skrzynię).
KRATEROS: Prowadź mię, poczciwy Darze, prowadź nad głębinę ku tej, bądź co bądź, świątyni, gdzie muszę zapalić czerwone latarnie przed uroczystością.
Jestem już zbudzony z ułudy, że ktokolwiek naprawdę może chcieć śmierci.
Umierający chcą jeszcze macać Afrodytę, uważając ją za talizman przeciw strachom.
Ja omywam swe stygnące serce w gwiazdach wiedzy Rozsłonionej Izydy.
Idę już, idę — —
wrzucę tę skrzynię do morza i zapalę lampy wszeteczeństwa!...
(Widmo Dżumy nożycami przecina sznur, pies ucieka. Krateros zapala lampy nad sarkofagiem, który wtedy okazuje się kapliczką Pryjapa).
Z tych blasków może korzystać mędrzec odczytujący hieroglify na grobach Sais, równie jak i rycerze śpiewający wiersz Simonidesa w Termopilach.
Cóż poradzić, jeśli pobożne bizantyjskie damy przy tych blaskach będą brały hostje czarne, maczane we krwi niewinnego dziecięcia?! Spowiadać ich będą nicponie mnichy z członkami trzykroć większymi niż zwykle i rozbestwieni tak, że deska mogłaby wypuścić ze siebie sok!
Kto to? o, na wóz Andromedy — to jakaś para, niech ich błogosławi Satyr! odejdę, bo mi wstyd mojej córki. Może ona nie zechce przyjść do naszego takiego domu? Kto mi odwiązał psa?
jakże teraz iść będę? najpierwej wrzucę do morza ten ciężar — — tak — a teraz lampy na wzgórzach zapalić muszę — lampy! bo jeszcze które z nich omglone żądzą, mogłoby upaść do morza — — Ludzie są obrzydliwie biedni — moje lampy oświetlą i udowodnią jawnie, że to co jest — jest. Teraz wrzucam ten ciężar —
(Wrzuca trumienkę do morza. Dżuma bierze go pod rękę, dodaje mu lekkości. Razem kagankiem zapalają lampy na wzgórzach i drzewach. Wbiegają z lasu dziwne półźwierzęce postacie i tańczą).
B. TEOFANU: (z groty) Jezusie, jeżeli jesteś — ratuj!
WELIA: Zamiast Jezosa, widzisz okręt Djonizosa!
(Okręt z wojownikami fantastycznymi wysuwa swą czerwoną rufę)
(Wbiega Bazilissa z rozwianym włosem).
B. TEOFANU: Kto widział dziecko me?! zastałam w grocie tylko garść kostek i krwi — — Kto je zabił? Któż inny miał prawo uczynić to niżli ja?
KRATEROS: Więc to był mój wnuczek?...
ja — zapalić muszę lampy — lampy!... choć tem okupię mą najtragiczniejszą omyłkę, jakiej nie znał Edyp!
(Wali się w morze. Nastaje mrok — z szczeliny bucha ogień i otacza Teofanu).
B. TEOFANU: Rozwarła się czeluść ziemna — i widzę w niej między gadzinami mą głowę... w ogniowym źwierciadle law.
Ciało odchodzi z mej piersi obnażonej, nogi są tylko dwojgiem chorych piszczeli.
Na głowie harfa promienistych włosów zmieniła się w wężar Meduzy.
Moje łzy, skamieniając się, wszystkie już światy druzgocą.
(Potężny odgłos trąb. Na schodach Monasteru ukazują się woje. Nieznany rycerz wychodzi z za drzew od morza. Zostaje w mroku — tylko nad hełmem jego świeci samojarzący kamień. Bierze Teofanu za rękę. Patrzy w nią).
NIEZNANY RYCERZ:
Nad brzegiem morza mrocznego olbrzymie stoją góry — i tu spotkałem się z Tobą, pod snu drzewami trzema!...
Przebyłem głębie katarakt, Hadesu znam tortury,
obłoki, dawniej różowe, wirują dziś już w burzy.
Moje pielgrzymstwo wieczne na zimnych śmierci opokach.
Wieczorny cień Lucifera, gdy słońce wzrok swój mruży...
Oto zostałem z Tobą, kiedy Mnie — Boga, niema!...
B. TEOFANU: O, prawda! mów, Ty mój wybrany!
NIEZNANY RYCERZ:
Kamienne nieme Sfinksy! z wielkiej ponurej terasy,
na smutną ziemię patrzę, pełną wesołych miłostek,
jakby z za grobu Achill lub indyjski Książę,
który został grabarzem... Tysiąckroć rozwiążę
zagadkę duszy — Edyp!... ten mroczny przejdę mostek,
aż w śmierci otchłań — tam idąc, zobaczę z gór — thalassę!
B. TEOFANU: Tak musi być!...
NIEZNANY RYCERZ:
Zbyt już krążyłem długo nad myśli mych Kaukazem,
i byłem królem widm — wiodłem Afryty, Gule —
w wielkich sklepień świątynie, w księżyca katedry — —
Lecz każdy kwiat zamarzał w śnieżne hektaedry,
kiedy go tknął mój wzrok... Pod miłości głazem
płynie wciąż moja łódź w ostatnią straszną Thule!
B. TEOFANU: I ja... z Tobą!...
NIEZNANY RYCERZ:
Nad brzegiem morza ciemnego kwitną rokicin badyle nad biednem ludzkiem sercem — lecz mówić to — dlaczego?
zwyciężam świata pół, przekraczam Termopile —
w miłości do Zjawienia na ziemi Nieznanego...
B. TEOFANU: W imieniu Boga i jego archaniołów, w których tak wierzę, słuchając Cię —
lecz czemu odchodzisz?
ten okręt ma Cię unieść?! Djonizosie!...
(Nieznany Rycerz znika wraz z okrętem, woje stojący na straży, w obłokach kadzilnych znikają).
B. TEOFANU: Mówcie, mówcie, kto był ten Rycerz? dlaczego tak zniknął nagle?
MISTOS I.: Nie wiemy, lub raczej ten zginie, kto wyjawi.
B. TEOFANU: Zali to nie był z północy kniaź? —
MISTOS II.: Ja poznałem brata mego w jednym marynarzu tego okrętu!
MISTOS III.: Naucz się milczeć (grozi mu sztyletem).
B. TEOFANU: Zabić pozwoliłam moje dzieciątko...
Teraz pogrążam w Hades moje marzenie! —
Za tę lub za inną cenę powstać jednak muszę z mego katafalku!
(Roździerającym jękiem rozlega się harfa Melodosa, który zbliża się, to znów oddala, wiodąc tłumy mistów w tanecznym bachicznym Katodos — ku otchłani, w którą zstępują i padają).



OSOBY AKTU IV.

BAZILISSA TEOFANU.
KALOCYR, poseł do krajów barbarzyńskich.
MAŁY EUNUCH, Kumera Ilady, słowiańskie pacholę.
KUBIKULARIOS (kamerdyner).
HARFIARKI.
BAZILEUS NIKEFOR.

JAN CYMISCHES  spiskowi.
BAZYLI EUNUCH LEKAPEN
AKYPOTHEODOROS
BALANTES

PATRYARCHA.
NIEWOLNICE, RYCERZE.

Za widownią tłumy mieszczan i żołnierzy, broniących Bizancjum przed hordami Rossów. Dzieje się wieczorem 10 grudnia 969 roku.
AKT IV.
(Jedna z tych przecudnych komnat wychodzących na park Bazileusów: komnata tworząca laboratorjum czarnoksięskie: trójnóg płonący, mnóstwo fial, księgi, skóry wężów i zaschłe kościotrupy.
Mozajka przedstawia krajobraz z nad Stygsu — olbrzymie mroczne góry i bagna, — ptaki z miedzianymi dziobami, lecące ku przepaści — i pałac Śmierci ze srebrnemi kolumnami wśród skał.
Kolumnada z ciemnych zielonych marmurów. Zachodzące słońce igra na drzewach rozkwitłych, wchodzących do komnaty pełnymi kiściami różanego szczęścia.
Z boku wielki mur i bastjony.
B. Teofanu w żałobnej czarnej szacie, twarz przeryta cierpieniem.
Chodzi Teofanu wzdłuż komnaty, to wsłuchując się w zgiełk walki, to gładząc rośliny wodne przy fontannie morskiej, czyli fiali Scyll — zdobi ją bowiem kilka posągów tych władczyń morskiego wiru. Harfy ich, zanurzone w wodzie wciąż wrącej, wydają tajemniczy dźwięk.
Mały Eunuch trzyma zwój pergaminów).
B. TEOFANU: Słyszysz te wyjące tłumy? to przeciw mnie. Ja jestem w ich mniemaniu powodem, że Miasto stało się oblężone przez Rossów! ja mój zły mrok rzuciłam na pola — stąd nieurodzaj! ludność okoliczna i miejska mnie złorzeczy, wycieńczana straszliwą dysenterją. Maligna ginących tysięcy w tym srogim boju — czyni ze mnie Upiora.
Czy niema w kronikach opisu, jak wygląda kniaź ruski?
MAŁY EUNUCH: Jornandes i Amien Marcellinus z V. wieku historycy zostawili nam opis Atylli i hunów. Myślę, że to będzie najwierniejszym obrazem teraźniejszej rzeczywistości!
(czyta)
Nieczyste duchy, spotkawszy się z wiedźmami, błądzącemi w pustyniach, złączyły się z niemi i porodziły ten barbarzyński naród.
Huny mieszkają za Meotyjskimi bagnami blisko Lodowatego Morza i swymi obyczajami przewyższają wszelką miarę okrucieństwa.
Ludzkie te hordy posiadają obyczaje wilków włóczących się po lasach stadami. Domy lub chaty są im nieznane: unikają ich jak mogił; żywiąc przestrach, aby dachy na głowy ich nie pospadały, hunny nie wchodzą do zakrytego budynku.
Odzież ich stanowi tunika ze zgrzebnego płótna i kubrak ze skór szczurów dzikich.
Tuniki swej nie zdejmują — gnije ona na ich ciele i spada niby sierść na zwierzętach w porze linienia.
Wiodą konną egzystencję, jakby przykuci do swoich szkap brzydkich i niezmordowanych, jak sami jeźdźcy. Przypadłszy do wąskiej szyi swego źwierzęcia, hunn w głębokim śnie marzy wszelkie możliwe widzenia.
Na koniach jadają, sypiają, odbywają rady swoje.
Nawet śmierć nie rozdziela tych niezdarnych centaurów: żołnierza i konia chowają w jednym dole.
Ani prawdziwa, ani fałszywa nie wiąże ich Religia: jedynie magiczne bębny czarodziejów budzą w nich niejasne pojęcie nadprzyrodzonych Istot.
W głębi namiotu Attyla śledzi konwulsje i wycia tych piekielnych tłómaczów.
Krępe ciała, potworna wielkość głów, spłaszczone nosy i szczęki, które są pokryte bliznami od umyślnych cięć, aby od niemowlęctwa przyuczyć do znoszenia ran.
Hunna twarz jest przerażającej czarności i podobna, jeśli tak można się wyrazić, do bezkształtnej bryły mięsa z dwiema jamami zamiast oczu.
Zagłada nasyca ich żwierzęce okrucieństwo.
Do rzezi przystępują jak do żniw zbożowych.
W pochodach swoich zagarniają po drodze sarmatów ludy, teutońskie plemiona i koczownicze hordy błękitno malowanych ludożerców.
B. TEOFANU: Już dość, jakże wyglądał sam Attyla?
MAŁY EUNUCH: Dziwna to jest postać ów Belzebub wojny.
(czyta)
Łączy on w sobie drapieżność dzikich zwierząt z niegodziwością despotów! jest okrutny jak przewódca barbarzyński i zepsuty jak stary radża —
posiada przytem gwałtowność mongolską zmieszaną z łacińską przebiegłością; jest w nim coś z wilkołaka i dyplomaty.
Na bizantyńskie cesarstwo uderza on nietylko postrachem, ale i podstępami. Tygrys igra z niedołężnymi cezarami, którzy władają światem niby figury malowane.
Wyzyskuje i szydzi, oszukuje i pochlebia, przestrasza ich i zatrudnia śmiesznymi poselstwami; wreszcie groźbą domaga się od nich niepodobieństw, na które się zgadzają.
B. TEOFANU: Jak dotąd, jest to zaiste dość trafne!...
MAŁY EUNUCH: Rzym i Konstantynopol usiłują wszelkimi sposobami dogodzić potwornym kaprysom tego rozpieszczonego czarta.
Cesarscy posłowie zbliżali się do drewnianego pałacu, w którym mieści się dziki seraj i liczna rodzina jego, przejęci strachem.
Zmuszeni byli długo błądzić, zanim ich przeprowadzono przez wały zbite z desek i palisady.
Poprowadzono ich następnie do Atylli, człowieka małego wzrostu, krępego, bez brody, o ciemnej twarzy, wśród której dwoje oczu paliło się wściekłością...
Spłoszone ludy uciekają przed tym pochodem roździczalej nawałnicy jeźdźców i rumaków, która grabi, pustoszy, łamie, morduje, ciskając w ogień przedmioty, których miecz nie zdołał zrąbać.
Ze wszech stron słychać było łoskoty walących się miast i śmiertelne chrapanie wyrzynanych narodów. Krew płynie strumieniem, tworząc potoki czerwone. Grody wyludniły się, gdyż wszystko zbiegło do lasów, a uprawną ziemię zrównała dłoń zagłady.
Rzekłbyś, że hunowie przywlekli ze sobą z głębi Azyi pustynie i rozpościerają je niby całuny nad trupem starożytnego świata.
Sam Atylla pośród tych uraganów ukazuje się w świetle palących miast pod postacią mistycznego źwierza — biskupi witają w nim Smoka Apokalipsy.
(B. Teofanu w przerażeniu cofa się).
B. TEOFANU: Kto tę trumienkę tu postawił? dlaczego tu?
MAŁY EUNUCH: To jest przywidzenie, racz Władczyni odwrócić swą uwagę na miasto zdobywane szturmem! Możeby, Wasza Wieczność, wzięła na siebie zbroję i jak Achilles zapaliła męstwo —? Ilekroć wyszłaś z mieczem, przebiegając szeregi, zapał stawał się bezgraniczny —
B. TEOFANU: (nie słuchając) Zabierzcie tę trumienkę! Niema jej, wiem to, ale ona jak potworne milczenie wyrasta przedemną.
KRZYK: (za bastjonami) Harpja! Eumenida! wabi nieprzyjaciół! Diabolos w koronie wrogom dodaje mocy! rzuciła na Chrystusa naszego czary, że już nie sprawia cudów!
B. TEOFANU: Skoro mnie tłum nienawidzi, moja nienawiść ustaje i zmienia się nieomal w życzliwość!
Kumera Ilady, jak myślisz, czy może się sprawdzać horoskop? — wiem, że gwiazdy nie mogą interesować się drobnymi pełznącymi istotami, lecz właśnie ten Absurd zachwyca mnie: wiązać los antropoidów z biegiem najdalszych gwiazd! lecz świat nasz nie wie niczego ponadto, co głoszą te pergaminowe mumie.
Jak mówił Mag na wieży? gwiazdy są większe niż ziemia i dalej, niż by mogło dziecko dolecieć, pędząc na tabunie koni skrzydlatych w ciągu tysiąca lat?
To piękne, to jedyne piękno — te niezmierne przestrzenie — i te bezgraniczne możliwości!
Niech grają harfy, niech Mytileńscy harfiarze utworzą mi śpiew czarownic nad światem.
Chcę zapomnieć o tej przemierzłej nędzy życia, co się wzajem wytępia... jak ścięte głowy w koszu, które wpijają się zębami jedna w drugą.
Drzewa zakwitły raz drugi, mimo późnej jesieni. Osypane kwieciem, jak oblubienice Chrystusowe czekają swego wniebowstąpienia — —
Jakież to żarze muszą przelatać ściętą głowę kiedy ona wgryza się zębami w drugiego trupa!
(Mały Eunuch, chyląc się w smutku, wychodzi).
(B. Teofanu wsłuchuje się w melodyjny szmer morza w jaskiniach Fiali Scyll).
B. TEOFANU: Przez wnętrza ziemi i wulkanów idzie moje Niewiadome Dzieciątko, nawołując mnie. W głębinie morze huczy męką.
(Rozlegają się w głębokiej dali dźwięki cytry i harf).
Już od wielu wieczorów słucham tej melodyjnej pieśni o Hero i Leandrze, tajemniczy rycerz co noc łodzią przepływa wzburzone fale Propontydy.
(Do niewolnic)
Zanućcie mi moją Pieśń nad Pieśniami.
NIEWOLNICE: (przy brzęku muzyki nucą)
Ogrodem jesteś zamknionym, siostro i kochanko moja —
źródłem tęskniącym wód żywych, co biją z ziemi głębokiej!
Powstań wietrze z północy (zwie cię dusza ma!)
a przyjdź wietrze z południa — przewiej ogród mój!
Któraż to jest? co wschodzi jako nad górami w mroku
mglący się miesiąc, gdy wicher śnieżny zakrywa niebiosa!
Wody wielkie wezbranego dziko morza, ni lodozwał zgonu,
nie mogą zgasić miłości, którą zapaliła gwiazda!
B. TEOFANU: Zamilknijcie niewolnice, nie zadawalnia mię tej nocy ani dźwięk srebrny, strącany z cytry, ani gniew harf, które mówią, że niema nikogo.
(Wchodzi Mały Eunuch).
MAŁY EUNUCH: O Bazilisso, jego łodzi nie widać na morzu — głębiny huczą jak piekło; u brzegów Azji pali się stos na kurhanie Leandra.
B. TEOFANU: Milcz, mój mały Kumera Ilady, nie mów o tem nawet we śnie do siebie samego.
MAŁY EUNUCH: O Władczyni — to nie jest miłość, która się pali na hurhanie —
B. TEOFANU: I ja tak myślę —
MAŁY EUNUCH: ale nieznajomy groźny człowiek idzie do tronu w kałużach płonącej krwi —
B. TEOFANU: Idzie ku mnie?
MAŁY EUNUCH: W niewiadomej komnacie duszy mojej ktoś mówi, że przejdą czarne opancerzone katy po nagim leżącym Twoim ciele, o Władczyni.
B. TEOFANU: Kto mówi w duszy twojej?
MAŁY EUNUCH: Nie wiem —
(po chwili)
Przymykam oczy — teraz widzę mały dom, który ma zamiast kolumny drzewo jodłowe nad brzegiem morza, gdzie fale wyrzucają miodowo-żółte bursztyny. O, teraz mię biorą piraci północni: mnogo i mnogo widzę fal morza — lądy, gdzie kwitną gaje magnolij, eukaliptusów; ludzie o ciemnej twarzy i gardłowej mowie: La Ilah ill Allah! Zrobili ze mnie eunucha; potem, jakby mię ktoś przeobraził, zapomniałem wiary — imienia; wiem, że tylko raz matka moja zawołała na człowieka w borze: Zwonimir!
B. TEOFANU: Tyś może jęty z dalekich Rugjan, co mają w Arkonie na wyspie swoją kontynę i Boga słonecznego z łukiem, o czterech twarzach?
MAŁY EUNUCH: Nie wiem, nikogo nie znam — co by mnie kochał.
B. TEOFANU: Mnie kochaj, chociaż mnie nie znasz.
MAŁY EUNUCH: Widziałem w kościele świętej Mądrości, jak rycerze, którzy chcą umrzeć w boju — kładli czoła swoje na stopy Matki Bożej Theotokos.
Daj mi nogę Twoją, Władczyni, abym nią zrobił krzyż na czole swym.
(Żegna się jej stopą).
B. TEOFANU: Ten rubin ze świętej ikony niech migoce na twym czole, gdzie uczyniłeś krzyż krwawiącą się w mroku na wulkanach ziemi stopą moją. Idź na wieżę, Kumera Ilady proś Maga, aby zapytał się u gwiazd o ich wyrok na mnie.
(Mały Eunuch wychodzi. W półcieniach jakiś człowiek skrada się i nagle klęka przed Teofanu).
B. TEOFANU: Wyjdź — lub zginiesz, gdy uderzę w dzwon!
KALOCYR: Jestem wysłaniec myśli Twojej, o Najjaśniejsza, na daleką północ.
B. TEOFANU: Myśl moja z gadu uczyniłaby latającego smoka!
KALOCYR: (wstając) I ja poczułem skrzydła! na strażach nocnych, o Bazilisso, widziałem Cię nad głębiną morza: nie odrywałaś oczu od ubogich korabli z rycerzami północnymi, o których mówią — że w czasie burzy nigdy nie wpływają do portu i nigdy nie piją rogu z miodem u ogniska domowego.
B. TEOFANU: Gdybym ujrzała cię wtedy, kazałabym strącić głową w dół na skały morskie, gdzie bielą się wiry.
KALOCYR: Daruj niewolnikowi, że podglądał Twoje marzenie! Z misją tajemną od logoteta ton secretón wiozłem złoto, szaty jedwabne i broń damasceńską kniaziowi ruskiemu. Wziąłem ze sobą skribonów, argyropratów i malarzy świętych ikon, aby odmalowali Twojej Wspaniałodostojności ów kraj Hyperborejski.
B. TEOFANU: Gdzież ikony?
KALOCYR: Wróciłem zaledwo samotrzeć, o Bazilisso! skarby moje i futra sobole, kły lwa morskiego i zbiór talizmanów, które czynią sybirscy szamani, a nawet nasza własna broń, malowane ikony i mistrze, słudzy, żołnierze, czółna, wozy i konie —
wszystko zginęło w tych stepach ogromnych, bezwodnych, gdzie przy 7 porohach trzeba było staczać 14 bitw, a gdy rozkuwaliśmy więźni i niewolników dla dźwigania łodzi oni zwracali się przeciw nam — swym panom! Z kurhanów leciały trujące strzały. W borach bagnistych żyją straszliwe Minotaury z grzywami czarnymi i rykiem podziemnego grzmotu!
Nie widziałem zresztą nigdzie pałaców: kontyny ich są z drzewa grubo ciosane. Ale kniaź ruski ma krainę nieprzebytą i mnogi lud. Jak tygrys w stepach — on goni wciąż za zdobyczą! Nigdy nie potrwa na miejscu, i ja te 5 lat musiałem go ścigać. Aż wreszcie w Perejasławiu, ujrzawszy miniaturę Twoją, o Bazilisso, którą ośmieliłem się wziąć z Twojej sypialni i nasłuchawszy się odemnie o cudach Bizancjum, przysyła Ci ten oto znak, że idzie. Lecz zaiste, nie wypuścił mnie aż teraz, kiedy jest już pewny zdobycia Bizancjum.
(kładzie jej do stóp żelazny łańcuch ze złotym medalionem)
B. TEOFANU: Mój własny medalion okuty w łańcuch!? a tu na drugiej stronie znak niezgrabny runiczny i jakieś straszydło z maczugą!
KALOCYR: Kniaź ruski, jak wszyscy z jego drużyny, wyznaje ponure przesądy odyńskie wraz z bezbożną religią dawnych hellenów, wierząc w Menady-dziwożony, w Gromodzierżcę Perkuna i w jakąś Walhallę — gdzie wszystkie żywioły walczą ze sobą. On pogardził memi ikonami, chce Cię mieć żywą. Tępiąc Bułgarów i paląc miasta po drodze, tu przyszedł z armią sieśćdziesięciotysięczną, której się nic nie oprze, gdyż Bazileus walczy na dalekim Wschodzie.
B. TEOFANU: I nie mając mnie — już mię okuł w łańcuchy!
(odrywa swój medalion z łańcucha i rzuca w przepaść).
KALOCYR: Dzięki mojej wymowie przyjmują Rossy —
B. TEOFANU: ponurą ortodoksję cienistą i tyrańską!
KALOCYR: Wcielą też za naszym przykładem religję w jednego samowładcę, a inowierców uznają za wrogów państwa. Ja złagodziłem gniew mściwej kniahini, matki Swiatosława — Olgi, która tu nie była przyjęta do stołu cesarskiego.
Twoja Wspaniałomyślności, pomnisz jak Herodot opisuje narody zjadające robaki w Afryce?
B. TEOFANU: Podobnie i Słowianie będą musieli żywić się tem ortodoksyjnem robastwem, które zjadło Helladę! Bizantyjska echidno... zatruwasz ludy dokoła, aby samej przewlec swoje Mene-Mene-Thekel!...
Czymże zapłacił za truciznę ducha?
KALOCYR: Spodziewałem się innej wdzięczności, o Bazilisso! Nie jestem już sługą Bizantynów — mianowano mię królem w Scytji, a po zdobyciu Konstantynopola — jego egzarchą.
B. TEOFANU: (pociąga sznur alarmowy — wbiegają oficerowie i straż) Napiętnować mu rozpalonym żelazem na czole: Marzyciel!
KALOCYR: Miałem się za sługę Twoich marzeń!
B. TEOFANU: Moich? więc przywiązać go do grzbietu karego scytyjskiego ogiera — niech go poniesie przez obóz Rossów w szalonym tętencie dni i noce — na tym gnijącym cielsku zaczną kruki siadać. W dali, wśród niezgonionego Królestwa Scytyi szkielet sam już będzie fosforyzował w mroku bezbrzeżnych lodowatych pustyń, jęcząc łańcuchem, który mnie był przysłany.
KALOCYR: Milczę — aby mnie nie spotkało jeszcze coś gorszego, gdyby mnie ujrzał Bazileus.
(Oficerowie zakładają mu na głowę łańcuch i wyprowadzają. Zostaje Kubikularios — kamerdyner — w niebieskiej szacie z jednorożcem na piersiach).
KUBIKULARIOS: Imperator!
B. TEOFANU: Alboż nie walczy teraz ze zbuntowanem królestwem Alepu?
KUBIKULARIOS: Tu jedzie sam — zostawił wojsko, które oblega warownię nieprzyjaciół, sam przedarł się z małym oddziałem, który wyginął.
Jedzie konno spokojny i nieruchomy, jak Trajan z bronzu; noc i burza zimowa nad Nim.
W uliczkach krętych tłum rzuca w Niego kamieniami i błotem, monachy rozbijają posągi, krzycząc, że Bazileus trwoni skarby na wojsko, a żałuje na klasztory. Tak zniszczyli Atenę, konia Nilowego i orła, co dusi żmiję w powietrzu. Umartwiający się zeszli ze swych słupów i przewodzą rzeszom cyrkowym; pneumatycy w natchnieniu czynią go Antychrystem; nawet hezichadzontes wyszli z kontemplacji i chcą wziąć w ręce cugle państwowej kwadrygi. Trzęsienie ziemi, które przepaść wykopało pod zwaloną częścią pałacu (choć również wiele kościołów i dzielnic miasta leży w ruinach) uznanem jest za przewidziane w Apokalipsie i czekają, aż się roztworzy pod pałacem jezioro siarki.
Dwie kobiety, którym podusili się kochankowie w zgiełku ulicznym, wysypały na Imperatora garnek z popiołem.
B. TEOFANU: Megiery te uwięzić i spalić żywcem.
KUBIKULAR: Patryarcha wiedzie procesje z krzyżami, a za nim cały hieratikos katalogos; jak pełznąca gąsienica zostawiają jad swój na sercach wiernych Nikeforowi — i podgryzają liść sławy Bazileusa, stawiając go już w piekle niżej Judasza, za to, że nie pozwolił zapisywać ziem Trójcy świętej i skłania klasztory ku ubóstwu.
B. TEOFANU: (zamyślona) „Kto ręką wyrwie z jam życia, już ma ją przegryzioną“.
KUBIKULAR: Patryarsze doniesiono, że dał ślub nieprawy Bazileusowi i Tobie, Władczyni, a to, że komnaty Twej sypialnej nie przekroczył Bazileus — uznanem jest za heterodoxję manichejczyków, którzy chcą wstrzemięźliwością i postami uwolnić promień niebiański, zawarty w materji.
B. TEOFANU: Kończ —
KUBIKULAR: Władczyni, oto znak Isztar chaldejskiej — byłem w świątyni, gdzie Twoja Przesławność odprawiałaś wielkie zaklęcia, wzywając Złego Myśliciela.
(Teofanu ujarzmia go wzrokiem).
Wprowadziłem wojowników, przebranych za kobiety, do gyneceum — ukryłem ich w kryjówkach ściennych.
B. TEOFANU: Więc ten nieznany mi śmiałek, co nocą przepływał morze —
KUBIKULAR: to był za każdym razem ktoś inny — —
B. TEOFANU: Kłamiesz!
KUBIKULAR: Ten spisek utworzył wypędzony z wojska przez Kosmokratora magnat, który kryje swe imię pierwszy rycerz tych czasów, zdegradowany na stanowisko podrzędne zarządcy komunikacji — mieszkać musi na tamtym brzegu Azyi; kiedy w mroku każdy z nich podpływał pod wieże zamku, Ty spoglądałaś w dal z balkonu — dlatego straż ich wpuszczała, myśląc — Wchodzili nocą w labirynty pałacu; myślałem — iż mają tu...
B. TEOFANU: Cóżeś ty myślał?...
KUBIKULAR: Tak było za władczyni Teodory, każdej nocy wchodził ktoś inny — i strącano go, kiedy już wracał. Władczyni Teodora mówiła zawsze — jak to wieść pewna głosi — mówiła temu, kogo skazywała na śmierć: do widzenia! W ciemnym kurytarzu nagle zapadała się pod Upojonym Śmiałkiem podłoga — i leciał w czeluść piekielną... w otchłań, gdzie wrzało morze.
B. TEOFANU: Nacóż tu ludzie zbrojni, ukryci?
KUBIKULAR: Ty wiesz, o Bazilisso, nie męcz mnie —
B. TEOFANU: Nędzny, mów!
KUBIKULAR: Umawiali się, że mają wyjść na śpiew martwych słowików —
B. TEOFANU: Tu powietrze mrowi się widmami zdrajców. Śpiesz do kyriopalata Leona, aby ruszył do miasta z oddziałem żołnierzy. Weź straż pałacową i biegnij na ratunek Imperatora; jeśli się spóźnisz — mam w więzieniu twoją matkę, obwinioną o knufijskie czary.
KUBIKULAR: Zmieniam się, jak chorągiewka, w myśl władczego wiatru.
(Wychodzi).
B. TEOFANU: (do niewolników, których przyzwała giestem) Oznajmić, że Kosmokrator przybywa — niech Mytileńscy harfiarze wybiegną na jego spotkanie — wschody czarne granitowe zamienić w ogród — niech w kuchniach pośpieszą z ucztą na 2000 osób; zaprosić tu patrycjuszów i znaczniejszych w mieście oraz tych, którzy mają zalecony wypoczynek po trudzie walki na murach.
(Niewolnicy wychodzą).
Marzenia moje przybierają postać widm z głowami Harpij — żmije oplątują każdy posąg myśli mojej skrętami jak Laokoona.
Muszę z mordercami iść, co czyhają w sypialni — ja zdradziłam Helladę dla żelaznego łańcucha — (patrząc w ikonę Matki Boskiej) wszak jestem w głębinie mej duszy, jak Ty — matką nieziemnego ideału! Lecz nie, dość tych marzeń — jestem Pazifae — nimfa co w skórze krowy oddawa się bogowi. Mnie zapładniał mrok. Tysiąc i druga to noc, jaką mi przyrzekł Djonizos. Kiedy leżałam w omdleniu, nagle On znikał...
Widziałam Djonizosa, rycerza św. Jerzego... Minotaura, Briareusa o stu ramionach — w osobie tych pachołków i zbirów... Oh, me oczy przeklęte, oh kłamstwo marzeń, które mnie czyniły ślepą... Teraz pójdę ku memu piekłu: świadoma nienawiści dla Nikefora!
Teraz jestem potwór zrodzony przez Noc: Madonna Piekieł. Krew, morderstwo i bestjalskie żądze...
Ja Stygs — w pałacu mym ze srebrnemi kolumnami u stóp gigantycznych skał...
Straszno mi — słyszę jakieś szepty.
(Podchodząc do fontanny Scyll).
Umiałam dawniej wróżyć z wody — Scylla, nawpół kobieta, nawpół potwór morski, pieni się wirami w głębokiej cysternie — ha — krew! burza szalejąca głowa ścięta w mroku — Nikefor!
(Drzwi się otwierają, wchodzi Bazileus Nikefor. Milczenie długie).
B. NIKEFOR: Zgadłaś!
B. TEOFANU: (maskując twarz) Głębiny są w duszy ludzkiej — —
B. NIKEFOR: Tak, niestety!
B. TEOFANU: Można zajrzeć w przyszłość, jak do świątyni Furyj —
B. NIKEFOR: a mimo to jechać spokojnie na koniu wśród lecących kamieni i wycia tłumu.
B. TEOFANU: Ha, jesteś wielkim mężem.
B. NIKEFOR: Miałem wieść, że ruszają się wilki z północy i już są tu pod Bałkanami. Zostawiłem wojsko oblegające twierdzę mahometan; jechałem konno dni i noce w żarze, sieczony wichrem, lecz tu zastałem już miasto oblężone. Pod Twym oknem —
(podaje jej miniaturę, która, będąc rozbita, odsłoniła drugą)
B. TEOFANU: Tak, to mój medalion — oprawiony wraz z drugim — jakiś nieznany mi? oczy wielkie błękitne, nos płaski, wąsy spadające aż na pierś, kolczyk z rubinem w uchu, brwi gęste, na ogolonej głowie tylko długi czub istny herszt! czemuż nie nosi piór na głowie?
B. NIKEFOR: Omijając wschody, zmienione w tropikalny ogród — wyszedłem na brzeg morza. Słone fale, kłębiące się na skałach, zamgliły mi oczy — błysnął i upadł mi do stóp ten fallus pogański — ohydne bożyszcze z napisem: „w ruinach Bizancjum, na ołtarzu świętej Mądrości wzniesiona Teofanu — zorza nowej Chuci —“.
Widocznie ktoś chce spełnić, czego ja nie potrafiłem.
B. TEOFANU: Byłoby lepiej dla ginącego bizantyjskiego świata, gdyby morze przyjęło tę moją ofiarę i okryło swemi głębiami.
Tak więc, rzucony los, gwiazdy zaćmiły się — i w mroku błysnęła Twoja głowa!
B. NIKEFOR: Niech będzie uwielbiona wola tej konieczności, która gasi nam duszę!
B. TEOFANU: Zwalczając Wschód, uczyniłeś się sam mędrcem Wschodu?
B. NIKEFOR: Zaiste, poznałem przepaście, mogiły i milczenie mogił.
B. TEOFANU: Nie mówmy aż do dna!
B. NIKEFOR: Nie mówmy aż do chwili, gdy ziemia ta będzie już doliną zagubionych.
B. TEOFANU: Lękasz się spojrzeć w zwierciadło, aby nie ujrzeć Meduzy i nie skamienieć?!
B. NIKEFOR: Widzę twarz Meduzy i biorę ją za moją tarczę.
B. TEOFANU: Ty męczenniku, załóż kamień węgielny pod królestwo nieśmiertelne! Ty jeden z licznych synów Bożych, władaj duszami — ja na czarnym okręcie wypłynę — nikt ze mną! morze i mrok...
B. NIKEFOR: Grzechem staje się wola, która nie wychodzi ze Złotego Pałacu marzeń. W nadmorskim parku na falach kołysze się czarny okręt — jego napis jest: Saga północna. Ona Cię wzywa — idź — i nie wracaj!
B. TEOFANU: Tam wypłynę — w te noce nad bezbrzeżnym oceanem, gdzie kołyszą się w melodji fal góry lodowe. Nagle lazurowe światło roziskrza się — rozsiewa mosty, kolumny i świątynie z płomieni — falują zasłony rubinowego ognia; niezliczone schody z lodowych gór wiodą do coraz głębszej Tajemnicy —
(Rozlega się szum wzbierającej fali).
GŁOS: Nieszczęście idzie za Nikeforem i forteca nie obroni go!
B. NIKEFOR: Słyszałem głos — jakby z otchłani!
B. TEOFANU: Zaiste, tam z głębiny morza dobywał się głos niebiański, jakby tysiąc było w nim indyjskich Gandarbów!
B. NIKEFOR: Idzie za mną nieszczęście i forteca nie obroni mnie. Na zakręcie uliczki zjawił się mi kenobita, starzec parękroć stuletni. Poznałem go: ten, który wywróżył niegdyś djadem mnie i Janowi Cymisches.
B. TEOFANU: Djadem już świeci na Twym czole.
B. NIKEFOR: Cymischesa pustelnik wtedy ostrzegł, aby nie przyśpieszał losów krwawym występkiem.
B. TEOFANU: My ludzie nie rozumiemy głosów z tamtego brzegu.
B. NIKEFOR: Ten starzec podał mi pismo i znikł.
B. TEOFANU: I cóż?
B. NIKEFOR: Bolą mnie oczy od żaru pustyni i błota, którym ubryzgano mi twarz w stolicy mojej.
(podaje kartkę Teofanu)
I cóż?
B. TEOFANU: Masz ostrzeżenie, że w komnatach moich są mordercy.
B. NIKEFOR: Kenobita musiał zachwiać się w swojej wierze — wszak w piekle najmożniejszym jest Bóg. Jutro o brzasku wyjdę z legionami.
B. TEOFANU: Ja o północy wypłyną — Monarchini widm.
B. NIKEFOR: Idźmy — na Ostatnią Wieczerzę.
B. TEOFANU: Na Ostatniej Wieczerzy — usiądą u Twych stóp. Odpoczną, zanim pójdą po stopniach Mroku Niezwyciężonego!
(wstrząsając się w śmiechu utajonym)
Żyjemy jak dwa ptaki na wierzchołku tajemniczych gór — nad otchłanią, gdzie wiruje mglisty Malsztrem. Ja, łabędź krzyczący do słońca, zbłąkałam się wśród Hadesu — — nie dolecę! weź mnie, na swoje wielkie skrzydła orła czerwone —
B. NIKEFOR: Zdaje się mi, że niema nikogo we wszechświecie tylko zagadka nas Dwojga — —
B. TEOFANU: Nie jestem już Panią mrocznych nieprzystępnych wyżyn, serce moje krwawi się na wszystkich nędzach istnienia — chcą iść ku memu Panu Bogu — drogą grud zamarzłych i bosonóż? czy po kolana w kwiatach? jak mi On da...
(patrząc w krzyż, uśmiecha się nieznacznie z cynizmem)
Lecz już z miłością tak prostą i tworzącą wieczność... Czemu Ty nie spojrzałeś na mnie — jako na prostą dziewczynę, wtedy w kościele Myriandrion, lecz jak na Matką Bożą? i dla mej duszy wybudowałeś mur niedosięźności!
Ulękłam się tego, że ty mnie tak naprawdę czcisz! bo czyż warto? trochę wyżej nad inne istnienia — i tak nisko wobec Tajemnicy!
Przed tą czcią Twoją uciekłam do miłości z tysiąca i jednej nocy gdzie jakby kwiat złowieszczej Mandragory kwitnęłam w lesie kolumn tego wielkiego Djonizyjskiego meczetu miłości...
B. NIKEFOR: Wiem, ie miałaś więcej kochanków niż Teodora... lecz tylko w myśli swej.
B. TEOFANU: Teraz jestem trawą nad cichym ruczajem: wierzę Chrystusowi i Tobie, Was obu będę miłowała. Naprawdę: miłowała jako matka i kochanka naraz.
Każdą drogę Twą ja przeżegnam mym ofiarnym krzyżem. Kładąc się z Tobą w łożu mym, będę słuchała Twego serca — jakby rytmicznej spowiedzi wszechświata.
Ty, Człowiek, będziesz mi więcej niż wszystko niedosiężne, bo Ty masz w sobie Źródło Wiecznych Wiar.
B. NIKEFOR: Ciemnico Hadesu, dziwnie naraz rozsłoneczniona!
B. TEOFANU: O tak, wcale już nie mroki, nawet nie wyniosłe niebo konstelacyj, ale maleńki zakątek ziemi, z której zeszedł już śnieg...
(ukazuje na zmierzchający zachód słońca)
widzisz, słońce zachodzi krwawe, rozsiewa blaski złotych jezior na oknach — u stóp mrocznych jodeł bronz pozłacany i pompejańskie tęczowe szkło... Tak mieni się ono w ostatniej swej tęsknocie...
Widzisz, tam w tym mrocznym lesie wspaniałego ogrodu krwawe wyzłociło nam przejście, idźmy w tę rozchyloną zasłonę cudu.
Wierzysz mi?
B. NIKEFOR: Nad wszelkie niebo wierzę Ci.
B. TEOFANU: Tej nocy będziemy już w bezmiarze ogromnej prostoty: tam i Chrystus na Olimpijskich igrzyskach — i Jowisz zjawieniem swego majestatu piorunujący Semelę — — i prosty ateński lud na misterjach! nadewszystko Helios, który dawał śmiech grekom w chwili, gdy nadciągnęła straszliwa nawałnica perska!
(z udanym smutkiem)
To wszystko niemożliwe! jak mogłam tego nie widzieć odrazu! jakby się zaśmiał z tego Szatan!
B. NIKEFOR: (wstrząśniony) I On musi być?
B. TEOFANU: (zmienionym jak noc głosem) Kiedy mnie już wszystko opuszcza, On jest zawsze mną.
(Chmura zakrywa niebo, w komnacie nastaje mrok, tylko wierzchołki drzew tlą się jak gromnice).
Muszę iść na pokład Sagi północnej, zniknę za horyzontem Twym, nie zostawiając Ci nawet utęsknienia!
(łagodnie)
Weź kniazia ruskiego siostrę, Białokniahińkę Jantarną — z nią utworzycie dynastję wspaniałych władców od Morza Islandzkiego aż w dół ku Indjom...
B. NIKEFOR: Chce Ciebie mieć, królowo Stygijska!... ja winien jestem mojej Otchłani... bo zgotowałem sercu memu mąką najsroższą — nie wierząc, abym mógł być już nieskończenie szczęśliwym — —
Hybris to jest dawnych tytanów:.. pycha męczarni! Teraz nie myślmy już o przełamaniu natury nam nieznanej, którą nazywamy grzeszną —
nie miejmy wyrzutów sumienia —
rozgrzeszmy się tak, aby nawet myśl o złem nie przepłynęła nad wielkiem morzem naszych wiecznie falujących dusz...
Teofanu, chcę Cię mieć za moją świętą Marję Medeę!
B. TEOFANU: (chyląc mu się) Wyczekiwałam tej chwili! choć zanadto piękną będzie dla jednego z nas tysiąc i druga noc!
Wszakże byłeś mi wierny, prawda? — nie mnie, lecz Memnonowi swych myśli?...
a ja —
też jestem Afrodis Niewinna — ha ha!...
narodziłam się z uciętego sierpem fallusa, który płynął morzem — z fallusa, który utracił Uranos — Niebo, podczas uścisku swego z Matką Ziemią.
B. NIKEFOR: Więc w Tobie zupełnie zatracił się już Duch?
B. TEOFANU: Zupełnie!... nienawidzę Go!... nie dbam oń!... pogardzam złudzeniem!...
B. NIKEFOR: Są źródła, które na czas jakiś ustają — ogród raju zmienia się wtedy w obmierzłą pustynię — i dusza wydaje się nicością...
Lecz ufajmy potęgom życia, które wszystko odrodzą.
(po chwili)
Dobrze, iż kazałaś tu przybyć wojownikom na ucztę.
Oni są mi wierni. Umocnię mą władzę, zanim ich poprowadzę w śmiertelny bój przeciw Rossom.
B. TEOFANU: To będzie Ostatnia Wieczerza... Odpłyńmy razem na Okręcie w północ... tak nie rozstaniemy się już nigdy.
KRZYK: Miasto zdobywane szturmem! Palą się cerkwie. Szturm od morza i lądu — Światosław żąda Bazilissy!
B. TEOFANU: (do niewolnic) Gdzie moja zbroja? dajcie mi zbroję Apollinową — tę ze słońcem na jednej piersi, i z księżycem na drugiej.
(Ubierając się w pancerz, do B. Nikefora)
Ty idź bronić bastjonów od lądu. Ja pójdę tam nad morze, gdzie Światosław uderza z niezliczonymi korabionami swymi.
(ciszej, grożąc Nikeforowi)
Muszę ujarzmić Ciebie, rozkapryszony Czarcie — twym własnym ogniem!
Nie będę potrzebowała uciekać na czarnym okręcie w pustynię Wiecznych Lodów.
(wbiegają żołnierze).
KRZYK: Bazilissa nas wiedzie!
Meter Koros! święty wizerunek Chrystusa z Edessy ma na swej chorągwi!
Zwyciężymy barbarów! Bazilissa zwycięża!
(Rozlega się śpiew słowika)
B. NIKEFOR: Dowód, że tu w Bizancjum pory roku są już kalendarzowym przesądem: wszak drzewa w ogrodzie rozkwitły raz drugi mimo grudnia — i zaczynają śpiewać słowiki!!
B. TEOFANU: Rozkazałam bratu Twemu, kyriopalacie Leonowi, aby tu sprowadził oddział.
(B. Nikefor patrzy w nią badawczo).
B. NIKEFOR: Łuczników przeciwko ptakom, lecącym zbyt wysoko?
B. TEOFANU: Czemu patrzysz na mnie z taką nienawiścią?
B. NIKEFOR: Ja Cię nie nienawidzę, — ja Tobą pogardzam!
(wychodzi).
B. TEOFANU: (sama śmiejąc się) Nareszcie domyślił się, że jestem w zmowie przeciwko światu całemu!
Lecz uśpić jego czujność? naodwrót, chcę widzieć lwa broniącego się z całą zajadłością!
Ha! jeśli przebudzony — niech się już sam umie strzedz! Fatum roździeliło trzy jestestwa, które jak trzy monstra oszalałej Chimery — muszą się wzajem wytępiać.
Ja jestem wężem, Nikefor lwem, Cymischesowi zostaje — wspinający się wysoko, lubieżny półkozic...
Jakiż to urok magiczny, że widząc jakim jest — [mały człowiekoźwierz...] Cymischesa tak niepojęcie miłuję!
(oddala się za fontannę).
(Rozlega się znowu śpiew słowiczy. Ostrożnie wychodzi Jan Cymisches, za nim spiskowy Jan Balanthes i Akypotheodoros. Jan Cymisches nasłuchuje. Akypotheodoros do złudzenia naśladuje miłosne łkanie ptasząt.
Wchodzi Bazyli Eunuch).
BAZYLI: Spóźniłem się, wybaczcie — poprostu mówiąc, choruję ze strachu tej nocy, nie wiedząc, czy uda się?
J. CYMISCHES: Idź więc do łóżka.
BAZYLI: Tak chyba uczynię. W łóżku najmężniej zawsze myślę. A wy macie rąk i mieczów dość. Napiszę rewolucyjny manifest. Należy się nam zbroić w mądrość, iście Czarta!
J. CYMISCHES: Nie zbroić, lecz nakryć się kołdrą mądrości.
BAZYLI: Mój kapitanie, tasiemiec ze swego miękkiego stanowiska więcej umie szkodzić, niż kruki, które kraczą na grobowym drzewie!
J. CYMISCHES: Wierzę w twój rozum. Będę go w każdej potrzebie szukał.
BAZYLI: (klęka) Podpisz! (podaje pergamin).
J. CYMISCHES: Ja — Bazileus — Kosmokrator Jan Cymisches naznaczam wodzem głównym Bazylego Lekapena... Naco?
BAZYLI: (wstając z klęczek, czyni psztyczka na pergaminie) To możnaby czytać również i tak: Ja Bazileus Kosmokrator Nikefor w nagrodą za wierność Bazylego Lekapena, który uwięził i ściął więźnia banitę Cymischesa — —
J. CYMISCHES: Daj pióro... (podpisuje). Mianuję Cię wodzem! Mimo wytrzebienia, wiem że nie jesteś człowiek, który dwa razy powtarza, iż obetnie głowę. Zresztą, Ty nienawidzisz Nikefora.
BAZYLI: Niewdzięczny Bazileus zbyt długo mnie pozostawiał w cieniu! Czyż mam być gorszy od cynika Djogenesa? Wszak dowiodłem, że jestem tęgim wodzem, mimo że „wódz eunuch“ brzmi to dziwnie! I umiem robić przewrót. I umiem, gdy chcę, rewolucję naraz stłumić. Ja porywam tłumy w cyrkach. Mam zresztą 3000 niewolników i majętności. Mała to armia, lecz wściekła i karna, jak stado wilków względem maciory. Nie siłę się na porównania, ale kiedy boli brzuch, Muzy milkną.
J. CYMISCHES: Czem uspokoimy zagniew kościoła?
BAZYLI: Zagniew udany! powiedz, ewangieliczną mściwą radość z powodu, że bogacz ducha zostanie do piekieł strącony! Otóż i sam Patrjarcha. Udaje, że nas nie zna. Poczciwy staruszek! zmędrzał, od czasu jak był tylko świętym na pustyni. Z nowej grani ogląda teraz świat.
(Patryarcha przechodzi).
BAZYLI: Święty, święty, święty jest pieniądz, dan kościołowi!
PATRYARCHA: Kto jesteś, synu?
BAZYLI: Ten, który z powodu naturalnej czystości, nie może być księdzem.
PATRYARCHA: Tu jest dużo rzezańców. Zostań z łaską Najwyższego.
BAZYLI: Ten, który ma nieobrzezane pomysły i nieobrzeza worka Patryarsze.
PATRYARCHA: He he... filut z jegomości... jakie Trójca miłościwa Nam dopomaga? podejdźcie, natrę Was relikwiami!
(Spiskowi klękają)
Błogosławię Was ością z Lewiathana, w którym spędził trzy noce Jonasz. Jest to symbol Grobu Pańskiego. Jest to moc dla wszystkich, którzy muszą się taić. — Błogosławię sutkiem Judyty, która spała w łożu rozpustnym, lecz chwalebnym ze względu na cel! — Błogosławię iskrą z pieca ognistego, gdzie płonęli młodzianie.
Janie Cymischesie, Bazyli Lekapenie, Balantesie, Akypotheodorosie! miłujcie się między sobą, synaczkowie. Niechaj jeden drugiego nie zdradzi, gdyż byłby przeklęty jak Judasz, który się obwiesił i Kore, którego poiarła ziemia.
Święcę was na Djakonów czerwonych.
A tę ladacznicę babilońską — która co noc spółkuje z innym — która jak Teodora morduje niewinnych tysiącami, jak Messalina zagrzebuje na arenie cyrkowej całe pułki swych kochanków —
Ta, bogdaj nie wróciła zwycięska z pola bitwy! bogdaj umarła...
(Rozlega się cicho: Amen! Wszyscy oglądają się przerażeni, w mroku widać B. Teofanu).
BALANTHES: Zginęliśmy...
PATRYARCHA: Dzięki Ci, Najwyższy, za śmierć męczeńską! Mówimy tu o czystym Józefku i Zuzannie — przepraszam, Najświętobliwsza Władczyni, że wysłowiłem przy Tobie tę niewiastę nieskromnych obyczajów!
J. CYMISCHES: Akypotheodorosie, wywiedź tego pijanicę, który się przebrał za Patryarchę!
Balantesie, podaj rękę Bazylemu Lekapenowi, który się musi śpieszyć.
(Tamci wychodzą).
I cóż?
(B. Teofanu w zbroi, z djademem na hełmie stoi w poświetli księżyca. Milczy, drżąc).
Milczenie bywa często krzykliwe! Widzę, że waćpani się wstydzisz, jak heroina z cnotliwego miasteczka, że mogłaś zakochać się tak nieoględnie — jeszcze przed ślubem?...
(B. Teofanu drży coraz silniej)
Uczuć Twoich Ocean nieustannie szaleje?
B. TEOFANU: Kocham Cię coraz straszliwiej.
To jest tak proste, jakby słońce runęło z firmamentu i świat naraz zapadł w obłęd.
(Dotyka jego włosów drżącymi końcami rąk).
Ty, co miałeś tysiąc kobiet, nie możesz kochać najsmętniejszej?
J. CYMISCHES: Ciebie nie można kochać, nie stając się nadczłowiekiem, bogiem! Ja nie chcę wyżyn.
B. TEOFANU: Ty nie chcesz być na gór wierzchołkach?
J. CYMISCHES: Nie.
B. TEOFANU: Nie chcesz iść do najgwiaździstszych źródeł piękności i prawdy, jakie osiągnęła dusza?
J. CYMISCHES: Obywam się bez prawdy, nie znoszę zbyt szczególnej piękności, Życie jest krótkie, poco je tracić na nieurzeczywistnialnościach?
Świat, który istnieje realnie, t. j. dostępnie ludzkim zmysłom — zawiera ponęty.
Piramida nie przedstawia mi się wyższa od tej szafy. Zobaczę — zdobywam i rzucam.
Misterjum znika, kiedy zjem mięsa z krwią, wypiję czarnego Cypru i przyjrzę się zbliska tancerkom.
Dokądże to wybierasz się w zbroi — naco ta chorągiew?
B. TEOFANU: Zdobędę wyjazd na pełne morze. Idę przeciw Rossom.
J. CYMISCHES: Których sama przyzwałaś! Logika inna niż Arystotelesa!
B. TEOFANU: Nie znałam jeszcze Ciebie.
J. CYMISCHES: I cóż we mnie upatrujesz osobliwego?
B. TEOFANU: Masz w sobie piękność Upadłego Anioła. Jesteś skałą, na której rozpryskują się moje kryształowe skrzydła i pęka moje, niezłomne jak Mrok, serce.
J. CYMISCHES: Zatem, Upadłym Aniołem stajesz się Ty.
B. TEOFANU: W otchłani grzechu zawrotnej i zgubnej, już bez dna.
J. CYMISCHES: Gdzież Twój Prometheizm?
B. TEOFANU: Odwrócił się wierzchołkiem wgłąb — nie, wdół!...
J. CYMISCHES: Ty wiesz, że mam Twe przyrzeczenie!
B. TEOFANU: Kiedy mnie porwałeś, niosąc wśród skał — ja rzekłam, że Ci jedną noc oddam, jeśli mię wtedy pozostawisz wolną...
Masz teraz wybór wśród jedynej nocy.
J. CYMISCHES: Wybieram więc — Twe milczenie.
Masz nie zdradzić jednym drgnięciem powiek tego, co w duszy Twej się dzieje — aż do chwili, gdy ujrzysz mnie — na wirchu góry świata.
Daj mi Twą chorągiew.
Pod kapicą mnicha mam zbroję.
I daj mi Twój dyjadem.
(Teofanu dyjadem rzuca na ziemią i depce. J. Cymisches marszczy się).
Nie wolno Ci tak uczynić z chorągwią, gdzie jest wizerunek Chrystusa z Edessy! Daj mi ten znak, w moim ręku dźwignie się on nad zdumionym i uradowanym tłumem.
B. TEOFANU: Chorągwi tej nie oddam.
Chcesz z nią iść na Nikefora!
J. CYMISCHES: Chce z nią iść po Ciebie!
B. TEOFANU: (śmieje się) Dziś okręt mój czarny wypłynie na najdalszą północ.
J. CYMISCHES: Daj mi chorągiew — pójdę z walką przeciw tyranowi, jak rycerz nieposzlakowany!
B. TEOFANU: Nie oddam. Zamorduj bez pomocy Chrystusa.
J. CYMISCHES: Więc krew morderstwa z moich rąk niech spadnie na Twą głowę!
(odchodzi).
B. TEOFANU: Trzeba wciąż głębiej iść — do piekła!
(Wchodzą niewolnice).
NIEWOLNICE: Władczyni, już czas, abyś ubierała się do uczty.
B. TEOFANU: Upnijcie mi Afrodyzyjski pas na biodra z wodospadami djamentów, wśród których błyszczy Lucifer —
Te szaty, które mi utkały księżniczki indyjskie, zabierzcie, wolę mój czarny habit.
Dosypcie tu do kadzielnic lauru, haszyszu i werbeny.
Jest mi zimno! zawieja śnieżna łamie drzewa rozmodlone nie w porą w swym śnie kwietnych Oblubienic. Niech Mytileńskie harfiarki grają mi pieśń czarownic, lecących nad światem.
(do jednej na stronie)
A ty, zaufana, przynieś mój pierścień z trucizną.
(Niewolnice wychodzą, wrzuciwszy kadzideł do trybularzów).
W tym trzasku łamiących się drzew już słyszę szum podziemnego Stygsu.
(Teofanu stoi chwilą w zadumie najgłębszej. Pas Afrodyzyjski mieni się na czarnym habicie.
— — Z chorągwią podchodzi do ognia na kominie — z nienawiścią patrzy w twarz Chrystusową — kładzie do ognia chorągiew wraz ze świętym Ikonem. Wydobywa już jako czarną tlącą się żagiew, zakreśla dokoła siebie ogniste wiry, kręgi i spirale o liniach rozchodzących się ze środka — i znowu wracających do środka.
Muzyka tragicznie-głęboka rozlega się jakby z podziemi, złączona z ponurą symfonią burzy wstrząsającej kolumny pałacu.
Z kadzielnic wybuchają dymy i zasłaniają ją w tym milczącym zaklęciu Czarownicy, wyzywającej Ducha).



(Zasłona spada).



OSOBY AKTU V.

BAZILISSA TEOFANU. BAZILEUS NIKEFOR.
ŚWIATOSŁAW, kniaź ruski. X. OLGA.
ICH WOJE. BOJARYNIE. WRÓŻE.
DIED z lirą i 12 STROJNIKÓW, jako posłowie bulgarscy.
WITEŹ ŻÓRAWJON.
KALOCYR.
TERPNOS (podczaszy). AKSJOMACI (urzędnicy).
PATRYCJUSZE. KUPIEC Z NOWGORODU. AMBASADOROWIE ARABSCY. NIEPRZEBRANE TŁUMY GOŚCI I DWORZAN. NIEWOLNICY.
LIUTPRAND, historyk, biskup niemiecki.
BAZYLI EUNUCH, magnat.
LEON, brat B. Nikefora, Kyriopalata (czyli majordom).
NORMAN SWENOLD, hetman Światosława.
PATRYARCHA.
ROMAN MELODOS i X. ZOE, jego kochanka.
J. CYMISCHES. BALANTES. AKYPOTHEODOROS, ogółem 40 spiskowych. W tej liczbie 12 MORDERCÓW przebranych za harfiarzy, kenobitów, weteranów i t. d.
MAŁY EUNUCH. CHOERINA. MAG.
ŚW. ATANAZY i jego mnisi.
WIDMO LUCIFERA.

Dzieje się nocą 10 grudnia 969 roku. Miejscem: Złoty Pałac w Konstantynopolu.
AKT V.
(Nocą — w stronie pałacu, wychodzącej nad morze. Kolumna mrocznieje wśród skał.
Morze szturmem wspienionych wężów uderza o schody granitowe między drzewami.
B. Teofanu stoi przy jarzącym się ołtarzu, który rozświetla głąb morza i odrzwia wielkiej bramy z bronzu).
B. TEOFANU: Olbrzymie chóry świata

z olbrzymią płyną pieśnią,
bo cóż jest nad bagnem życia,
jak nie wzniesienie rąk?
Olbrzymie nucą chóry,
płanetne ognia kręgi,
dokoła mnie.
Przeklęty marny wieszcz!
przeklęty jest marny myśliciel!
przeklęty marny ksiądz,
przeklęty marny bohater,
nadewszystko:
przeklęty jest marny miłośnik.
Tylko ponadwaga —
olbrzymiość uczucia,
pragnień — myśli —
i zdobytej, już na wirchach, potęgi —
wytwarza Życie

promieńmi błogosławiące!
Tylko Prometeiczna moc
rozjarza w tej jaskini losu człowieczego — ogień.
Oh, z mej ręki spełznął padalec —
czarny, demoniakalny —
opętujący brudem złośliwej miłostki,
jakoby krostą: zaraźliwszą
nad lues, i gorszą nad trąd miłością — do błazna!
Teraz jestem znowu wolna Walkirja,
jak niegdyś —
gdy z ciemności niebytu
raz pierwszy ujrzałam się: Jaźń —
i zaślubiłam się z Wolą — na wieki.
Teraz ogarniam znów wszechświat —
nieskrępowana łańcuchem stadnego instynktu!
Lecz dookolny lud — nie jest moim ludem:
tu złowrogie katakumby,
gdzie stał się Chrystus oprawcą
i jak wzbogacony plebejusz, lśni złotem,
które wydarł nędzy!
tu uczty Trimalchiona-Boga
wśród sprośnej orgii Jego niewolników;
tu wielkie monstrualne kłamstwa,
rozpięte nad otchłanią zmroczeń! —
tu człowiek grzechu stał się człowiekowi — Djabłem!
I cóż zostało
nad tym złośliwym grzęzawiskiem,
jak nie wzniesienie rąk?
Niech będą pochwalone nocne godziny,
kiedy Człowiek jest sam
w otchłani strachu i męczarni,

kiedy poznaje piekło swego istnienia,
i jak Demon — zamyśla się
nad światem, w którym musi zginąć!
Tak — widzę — że niemam sobowtórów:
zmierzchli już bogowie Olimpu,
i umarł — naprawdę umarł — Nazarejczyk!
Lecz, za lodowym Oceanem,
gdzie na wyspie buchają kratery
wre Niflhajmr — wir tytanicznych żywiołów
tam Baldur jest w największej czci:
genezyjski to promień mądry, przenikliwy,
w jasnowidzeniu twórczy — jakby moja Jaźń
Błogosławione te Niflhajmru głębie,
w których się męczy Baldur!
i kiedy już ma wyprzeć się samego siebie,
kiedy najczystsze kryształy gwiazd
rozbił o mury piekielnej katowni —
w mroku poznaje, że świeci,
że promienieje od wewnątrz
najświętszym Gralem swej Jaźni.
Takie królewskie gody ma zarówno więzień,
jak trzykroć co dnia w rzece Hiamawatu
myjący się Purohita —
tę chwilę, kiedy zbudzony ze snu
widzi się w otchłani —
i otchłań śpiewa hymn — Niewiadomemu
w Nim —
teraz we Mnie! —
Tak, z mojej duszy spełznął już padalec
czarny, ohydny, demoniakalny,
opętujący brudem złej namiętności

jakoby krostą zaraźliwą —
gdyż nad lues i nad trąd gorszą jest miłość —
do Marnego Człeka!

(Wchodzi Bazileus Nikefor z obnażonym w ręce mieczem)
B. NIKEFOR: Widzę, że tu płonie jakiś ogień. W jego świętych blaskach będę mógł zakończyć swe istnienie. Mieczu, byłeś w mych ręku srogim rozcinaczem drzewa życiowego!
Jakkolwiek powstała Dusza — jest mi już Absurdem: smutnym ciężarem niewinnych zbrodni, wiecznem nieporozumieniem Woli — z jej urzeczywistnianiem.
Zejdź z moich pleców pako przegniłych okrętowych lin — nie chcę, o Życie, czcić dłużej Ciebie, ty nędzo Syzyfa!
(Miecz opiera o pierś obnażoną).
(B. Teofanu wstrzymuje mu rękę, tę rękę całuje, przyklękując).
Co czynisz?
(wyrywa rękę)
Jadowita tarantulo, ukłuj otwarcie mnie śmiertelnym hakiem — lecz nie oplątuj jedwabistymi sieciami swych jakoby w nieskończoność lecących wejrzeń!
Ty, —
gdybyś chodziła po ulicach, sprzedając swe wdzięki za jednego i pół solida — mógłbym nad Tobą się litować — i przeznaczyć do Monasterionu z pracą wśród ogrodów. Lecz jesteś nędzniejsza od najnędzniejszej rzeczywistości — Ty Majo, Niebycie, odziany w szaty, nabierający istnienia dopiero w łożu z lichym komedjantem!
Ty Bazyliszku — czy masz Ty serce choćby dla swojego ludu?
wprawdzie odwiedzasz więźniów, którzy przykuci na krótkim łańcuchu gniją za żywa —
i jeśli wyjdą z lochu — są już złamanymi starcami.
Ty chodzisz tam, jakby do rzymskiej łaźni po ciepłe wzruszenie z krwi i umęczeń!
Ty, gamratko w purpurze, masz ciało jędrne, jak pęd wiosennego drzewa, bo Cię wymasowały spojrzenia cynicznych żołdaków!
Jeśli chcesz mnie do furji przywieść, że Cię za nogi chwycę i rozbiję Twój mózg o skały, jak Polifem ludojad uczynił z towarzyszami Ulissesa —
to pomyśl na jedno mgnienie! zdradź błyskiem oka to pyszałkowate mniemanie — że ja Nikefor, Mistyk i Kosmokrator, chciałem życie sobie odjąć z powodu niewywzajemnionej miłości od Ciebie, Chimery: wężu, kocico — i biedna oszukana — kozo!
(chce odejść).
B. TEOFANU: Już wszystko wyjaśnione.
Przez łzy uśmiecham się, patrz — liche źwierzątko, co mi ssało serce, już zeskoczyło —
patrz w moje oczy —
zali tak wygląda miłośnica lichego człowieka?
Nie miłość to była, lecz urzeczenie.
Teraz zauważyłam obcy sygnet na mojej ręce — lecz sygnet ten pod wpływem Ognia na Ołtarzu — utracił już swą złoczynną moc.
B. NIKEFOR: Sygnet z mej ręki? —
ha, pomnę — dałem Welii, aby mi zaczarowała:
chciałem zdobyć miłość niedosiężną!
Tak, były to straszne czasy, gdym wierzył w wilkołactwo i w Trójcę — —
Rozumie ludzki, w jakiejżeś zasadzce — po tych omamieniach nie mam już sił uwielbić wielką chwilę Prawdy!
B. TEOFANU: Ten sygnet rzucam w morze.
B. NIKEFOR: Tak czy inaczej, moje serce już skamieniało, nie mogę już Ciebie — Ty znaleziona Arjadno, miłować! Zbyt długo błądząc w labiryncie, zmieniłem się sam w Minotaura!
Jedyna mi rzecz uśmiecha się jeszcze — widziałem na starogreckim Mauzoleum walczącą Amazonkę: weź topór i uderz! zabijając, patrz we mnie oczyma tak szczerymi, jakbyś wyznawała miłość.
B. TEOFANU: Na płycie Eleuzyjskiej tu widzisz dwie kapłanki-boginie, kładnące dłoń na głowie nagiego mężczyzny, który wtajemnicza się w Miłość i Zgon.
Ja, przysięgam, że choć odnalazłam się dopiero tak niedawno odnalazłam się naraz cała jak Atena z bronzu, lśniąca końcem ognistym włóczni.
Chodź ze mną świat inny utworzyć!
B. NIKEFOR: Niech się stanie jasność!
B. TEOFANU: Na wieki. Lub na tę chwilę, którą można nazwać: wieczność.
B. NIKEFOR: Idźmy. Światosław przysyła posłów. Całe Bizancjum upojone radością napłynęło do Mrocznego Pałacu. Nie ukrywajmy już naszego blasku.
B. TEOFANU: Idź sam. Jest mi zbyt szczęśliwie teraz w tych mrokach — z jarzeniem w duszy, jakiego nigdy nie miałam. Niedługo wrócę do Tronowej Sali.
B. NIKEFOR: Powiedz mi coś jeszcze...
B. TEOFANU: Mam łzy lazurowe szczęścia!
B. NIKEFOR: I ja!
(Patrzą w siebie, jak posągi, mówiące twarzami, gdzie wszelki wyraz „łzy“ „szczęście“ jawi się tylko lichym symbolem bezgranicznego Nieba. Teofanu kładnie się przy ołtarzu, którego blask coraz silniej wybucha ze smolnych potężnych wykrotów, posypanych bursztynem, ambrą i zlanych indyjską somą).
B. NIKEFOR: Zasnęła. Widać nie spała już wiele nocy. Z tej chwili wielkiego uspokojenia niech ona korzysta. We mnie nie rozwikłały się jeszcze potworne oploty Eumenid.
(W zamyśleniu najgłębszem).
Nikomu nie wierzyłem już — nie wierzyłem nawet sobie już —
bo człowiek ma potworne otchłanie kłamstwa i złego, jak natura skorpionów ma jad; człowiek wyższy nad wszystkie źwierzęta — jest wyższy tym, że wszystkie ich fałszów i okrucieństwa tajemnice w sobie zawiera.
Świat poznałem, lecz zawierzyłem tylko miłości mej. Wierzyłem, iż Boga może nie być, słońce może nagle zdradzić wszystkie świtów czekające poranki —
lecz kiedy Ona rzeknie tym głosem, który jest najwyższą Muzyką wśród nicości świata, kiedy Ona rzeknie, tak! objawione zostało aż po wielkie bezkresy mroków Prawo, ważniejsze niż to, co rządzi odległością i ciężarem gwiazd! Lecz jeśli ona jest z tejże gliny kłamliwej, co ludzie (ja tak boję się na głos to powiedzieć) — że ona jest ani mniej ani trochę więcej — niż biedna, okłamująca siebie i mnie Przyroda! może tylko mnie?
Umysł mi się plącze.
Boga niema, to wiem już.
Ale, przez litość, niech mi da pewność Duch tej nocy tajemniczej, że ja się nie mylę co do Niej!
Wszystkie potężne rusztowania mej duszy drżą: kościół strzelisty nie trzyma już naw — w najwyższym szczycie zabrakło zwornika —
Kościół ma runąć! niema w nim prawdy!
(Zjawia się przed nim, jakby ze ściany wyszedł J. Cymisches. B. Nikefor uśmiecha się nagle).
Witaj, stary druhu!
J. CYMISCHES: Panie, doprawdy nie myślałem, iż znajdę tak łatwe przebaczenie.
B. NIKEFOR: O cóż to nam poszło? jakiś drobiazg... ja Cię kazałem uwięzić ty chcesz tronu? tylko tronu?
J. CYMISCHES: Panie, znaną ci jest natura orła, że musi krążyć Sam w bezdeniach nad górami. Chcę Ciebie prosić: daj mi legion, — daj mi stare okręty, które stoją w porcie, rozbite, niegodne. Ja pójdę z nimi i zdobędę sobie jedno z królestw na Wschodzie: oto kalifat groźny tworzy się nad Eufratem. Dalej są Indje. Mówię tak jasno, bo przeznaczenie nam obu się objawiło: ja chcę mieć też Djadem — lecz nie chciałbym iść przeciw Tobie.
B. NIKEFOR: Weź legion, którym dawniej dowodziłeś. Weź okręty w porcie.
J. CYMISCHES: (wstrząśnięty) Jestem Twym bratem. Chcesz tego Kosmokratorze?
B. NIKEFOR: Nie, gdyż sam jestem i nie idę z nikim.
J. CYMISCHES: Masz mnie za nikogo? jednakże Ciebie czczę od tej chwili, jak mego Ojca. Źle mówię!
Cóż mi dał Ojciec? prócz życia tej trochy krwi?
Ty mi, Kosmokratorze, wracasz wiarę w moc i piękno wierzchołków duchowych.
(Chce odejść)
B. NIKEFOR: Tylko jedno. Ty znasz dobrze Bazilissę Teofanu — tak czy inaczej się to stało, poznałeś ją. Mówmy ze sobą, jak jodła mówi z jodłą o ptaku baśniowym.
J. CYMISCHES: (do siebie) Potwór... On wie wszystko! Szczęściem mam kolczugę, nie oddam łatwo życia.
(Głośno)
Znam, Panie, Bazilissę, bom w jej rysy patrzał. W jej oczach wyczytałem —
B. NIKEFOR: — właśnie, co w jej oczach?
J. CYMISCHES: — nic właściwie. Jest piękna, lecz zbyt uduchowniona, nie działa na zmysły. Jej oczy są jak dwie lampy w kościele nad grobem. Nad czyimś wielkim grobem, i nie obchodzi mnie to, czyim. Nie jest to w żadnym wypadku kobieta „moja“.
B. NIKEFOR: Ty masz genialne krótkowidztwo. Z genialną prostotą bierzesz świat. Należy ci się tron. Jakiś tron nad mężnymi źwierzętami. Idź, korzystaj z legjonu i okrętów. Weź ten rozkaz mej władzy —
(Pisze kilka słów)
J. CYMISCHES: Dzięki Ci, mój Mistrzu.
Pierwszy raz od dawna jest mi zacisznie. Dobrze jest mi zawsze, lecz teraz jestem, jak kapitan okrętu, kiedy wśród burzy już ominął rafy.
(Przyklęka na kolano)
Hołd mój dobrowolny! Mogłeś mnie kazać uwięzić, ściąć mnie, żem przekroczył zakaz Twój zjawienia się po tej stronie morza — lecz Ty mi dajesz możność oddychania górnem powietrzem dla mych płuc.
(Wstaje)
Nie obraź się, Panie, lecz tej nocy wzeszło drugie słońce nad światem!
(Wchodzi Leon Kyriopalata, brat Nikefora).
J. CYMISCHES: Pozwól, Kosmokratorze, iż odtąd iść będą ludzie za mą wolą.
Nic bardziej królewskiego nie mogłeś popełnić. Tylko wschodni władcowie bywali czasem tak błogosławiący wyżynom życia.
(Odchodzi).
LEON: Co widzę, bracie? Ty mu przebaczasz?
B. NIKEFOR: Słuchaj. Ty wierzysz w przeznaczenie?
LEON: Nie. Tnę mieczem lub nie tnę, zależy od mej woli.
B. NIKEFOR: Lecz to, jaka Twa wola — nie zależy już od Ciebie. Mniejsza o spór myśli, które nie dają się zgodzić. Masz dozór nad Zamkiem. Otóż nie dozoruj zbytnio.
To znaczy — miej w pogotowiu dwie legje weteranów moich. Jeśli usłyszysz mą świstawkę, wpadaj do zamku. Pozatem, nie dbaj o nic, wszak lubisz grać w kostki? żyj bez niepokoju. Bo ktoś odpowiada inny za wszystkie wydarzenia w świecie.
Bazilissa ma dziś w ręku wszystko moralne władanie. Złe szlaki i dobre. I wybrała jaśniejsze od djamentu, — świętsze nad przemienienie na górze Tabor.
LEON: Słucham Cię, bracie, budzi się Bazilissa.
(Odchodzi).
B. NIKEFOR: Nie gniewasz się, żem nad Tobą czuwał?
B. TEOFANU: Tęskno mi za Tobą.
B. NIKEFOR: Ja znów męczyłem się niewiarą. Już minęło.
(Z wybuchem)
Objaw mi te olbrzymią prawdę Twego serca: kiedy mówisz o miłości dla mnie, Ty kłamiesz?!
B. TEOFANU: Mówię prawdę. Uśmiecham się, radośno mi aż do łez, że tak możesz cierpieć z mej przyczyny.
(Patrząc w morze)
Jest studnia niezgłębiona, w niej świeci oko olbrzyma. To nie księżyc przegląda się w Oceanie to światło mej Jaźni patrzy w mroki przeznaczenia.
Zawierz mi. Jestem z Tobą aż po ostatnią wieczność.
B. NIKEFOR: Amen.
(Patrząc w niebo)
Słyszysz nas Ty? Ty!
(Bierze za rękę B. Teofanu)
Idźmy już.
B TEOFANU: Idź. Jestem bezwładna, niechcę widzieć ludzi. Nie chcę być w Pałacu. Tu jest mi dobrze słuchać Morskich fal i Ognia. Kiedy powrócę, będę znów Bazilissą.
(B. Nikefor odchodzi).
(Bazilissa, ku niej, jak nietoperz, wlecze się Choerina).
CHOERINA: Tak, Monarchini!... żyję ja w tym pałacu, badając mikrokosm ludzki — poznaję tajemnice uczt, tajemnice łoża, tajemnice mszy, tajemnice spowiedzi, tajemnice milczeń klasztornych, które me zdradzą się nawet w błysku nagłym pochodni w twarz, kiedy ręka podpisuje spisek...
Ty nie znasz tych podstępów i kłamstwa. Ty nie wiesz, czem jest Gehenna hipokryzji, na którą się zdobywa ambicja i pobożność!!
Ty wybrałaś górę i wierzchołek — a ja pełzam... wśród leżących ciał pod stołem lub na torturach.
Oboje razem tworzymy — cyt... unikajmy zbyt wielkich pojęć, bo wielkość ma w sobie coś, kłócącego się z pojęciem życia.
My oba węże, tylko że Ty wznosisz się do księżyca, ja pełzam wśród zadżumionej przemierzłej realnej ojczyzny. Cóż Ci rzec jeszcze? czterdziestu jest tych spiskowych, którzy posiadali Cię, którym Ty oddałaś lotus swego ciała.
B. TEOFANU: Milcz!...
CHOERINA: Mnie nie potrzebujesz się wstydzić — chcąc opętać mą chuć, uczyniłem się — eunuchem. Żelazo mię pozbawiło dzikości, lecz zostawiło miłość androgyniczną ku Tobie.
Stałem przy Twej komnacie — słyszałem namiętne uściski, słyszałem hymny potworne bachiczne, które śpiewałaś każdemu z nich.
B. TEOFANU: Przenikam Cię... — chcesz mnie upodlić w moich oczach, aby — — nie rozumiem już, na co?
CHOERINA: Zrozumiej: — kałuża jest tym samym, co słońce, kwiat nie jest wyższy od tasiemca — wszak znasz Trismegisty szmaragdową tablicę o tożsamości Tego co jest w górze z Tym co jest w dole —
(szepcąc)
— — nasycić się wszystkiem... tworzyć braterskie związki...
B. TEOFANU: Każda myśl w słowach twoich nabiera tej ohydy, jaka panuje w kryminale u kurtyzan. Trismegista mówi o gwiazdach w górze i gwiazdach w dole... wszystko co demoniczne, musi być osamotnione! Idź precz!
CHOERINA: Nie wypluwaj migdału — przeto iż kora gorzka... Chrystus — kiedy go Judasz opuścił, musiał marnie zginąć. Każdy Geniusz musi mieć szarlatana — ktoś to rzekł! Ty Afrodyto niewinna, Ty indyjska Nanaa Pao, Ty gwiezdna Akerene — miej mnie, Choerinę, za cień broniący Cię, wykonujący wolę Twą na ziemi. Jeśli Bóg może mieć takiego Polieukta? —
lecz zdaje się, że mówię nie dość prosto. Mam głuchoniemego słowiańskiego atletę, który turom ukręca łby; jest używany podczas ważnych konferencyj by ich nie słyszał, a bramy strzegł, lub czynił koniec z tym, komu uczynią w pewien sposób znak na „dowidzenia“!
Wszakże tu jest mrowisko eunuchów i mnichów... więc nie dziw, że tu są lustra, które oślepiają, krużganki, które się zapadają, wina, które trują bez śladu męczarni, lub z męczarnią jakiej piekło nie zna nawet u Kaina; jam poznał kielichy z ciałem i krwią, które na wieki czynią obłąkanymi, znam piece, w których dzień i noc żarzą się cęgi na wyrywanie języka i sztangi na oślepianie — —; tu w piwnicach klasztorów żeńskich znajdują się całe cmentarze dla niemowląt, tu rzucają dzieci na dach zgłodniałym kotom.
Natęż chuć swą, ona Ci labirynt życia objawi — a ja pomogę.
B. TEOFANU: Czego ty chcesz dla siebie?
CHOERINA: Zezwól mi być szczerym: Ciebie.
B. TEOFANU: Ile jest bram w tym zamku?
CHOERINA: Czterdzieści...
B. TEOFANU: Ha, będzie to więc taniec 40 bram, przez które wyjdzie 40 karawanów...
Nawałnica śniegu połamała wszystkie rozkwitnięte drzewa w mym ogrodzie... lecz ja nie dam tak łamać drzew mojej duszy.
(Patrząc przenikliwie)
Ty jesteś jeden z tych 40! i na wypadek jeśli się nie powiedzie im, chcesz władać mojem zaufaniem?
CHOERINA: Chcę widzieć Twój tron czarnym, chcę abyś oddała się Szatanowi w czarnej mszy — jak bogini egipska ze swym bratem rządząc... Bo ty możesz być gorsza, niż wszystko co świat wymyślił — niż Messalina, Teodora, Medea i Hekate, lecz mnie weź za praeceptora.
B. TEOFANU: Nie uda ci się uczynić ze mnie twego medjum.
Jestem góra, którą przenika tysiąc źródeł i strumieni, lecz nieprzenikliwa jestem dla twych magnetyzmów, jak adyjamant.
CHOERINA: (dwornie kłaniając się) Chciałem rozerwać tylko Twą melancholię, o Bazilisso! umierający Kosmokrator, Twój pierwszy mąż, uczynił mnie naczelnikiem zabaw. Ty zaś uczyń mnie korybantem w tańcu 40 bram!
B. TEOFANU: Choerina, masz wielką zasługę, iżeś mi przywrócił świadomość realnego życia. Z podłymi i szalbierzami nie należy zrywać — wy jesteście oknami na istotne ludzkie instynkty...
Patrz, tam czai się X. Teodora — pewno chce ciebie wypytać, czyś mię zwiódł.
CHOERINA: (idąc na ubocze) Kiedy ją przywali góra, Ona ugnie się, aby górę podnieść aż do gwiazd.
Znajdzie jednak małą garść prawdy, która jej złamie krzyże.
Bądź co bądź, wolę być zbankrutowanym na talencie, lecz zato najpoczytniejszym moralistą w Bizancjum, niż nieuznawaną Duszą!
X. TEODORA: (na uboczu) Choerina, przysyła ci Patryarcha ten złoty kałamarz w formie kaplicy z mistycznym satyrem — i obiecał w 200 papyrusach nieznaną hebrajską pornografię. Jesteś bardzo ceniony, Sobór biskupów wielbi twe dzieło... Jeszcze umrzesz w odorze świętości.
CHOERINA: Mnichno, pocóżeś mi śmierć przypomniała? wiem już co jest odium theologicum... Idę z wami — osobliwie, te dwieście papyrusów z pornografiami!
Lecz warunek — Melodosa musicie usunąć! On chce być czytanym za lat tysiąc.
Trzeba mu ułatwić nowe wcielenie niech umrze z próżni.
X. CHOERINA: Chodź ze mną.
CHOERINA: Naco?
X. TEODORA: Wszak wiesz, że kobieta boi się próżni.
CHOERINA: Powinna byś się zatem w pewnym względzie i mnie lękać. Co widzę? jakiś smok nadpływa — lepiej wsiąknijmy w ciemność.
(Znikają).
B. TEOFANU: (mówi śniąc z otwartymi oczyma).

Zobaczyłam mego ojca we śnie —
siwiuteńki, ze smutkiem na twarzy —
i spogląda gdzieś w dale bezkreśnie,
mając serce, co nigdy nie skarży.
Czarne smutki odkryły się we mnie
mego serca, co nigdy nie wskrześnie —
życia mego zwiędło pół, daremnie —
(Księżyc wschodzi ponad wody leśne...)
a pół życia mego leci z burzą,
jak olbrzymie nad chmurami pieśnie!

Widzę w chatce, co ma nóżkę kurzą:
mego ojca! błogosławi we śnie.

(Korabion czerwony przystaje do skał. Kniaź Światosław, pozostawiwszy zdała przy masztach z czerwonego jedwabiu wróżów, bojarynie i drużynę, stoi na rufie okrętu, trzymając w ręce obosieczny topór. Za nim dwaj gęślarze-wróźbici).
WRÓŻE: Kto zejdzie ku niej — duszę straci!
WRÓŻE: Kto ją ominie — jest już trup!
KNIAŹ ŚWIATOSŁAW: Możnaby ją porwać, zanim by się zbudziła i narobiła wrzawy. Przysiągłem sobie ją zdobyć — lecz nie będę jej woli kradł.
Bazilisso, zwróć na mnie swoje kopalnie szafirów!
B. TEOFANU: (powstając) Wy jesteście morscy piraci?
ŚWIATOSŁAW: To obłęd na mnie: taka piękność, i taki majestat, i taka słodycz!...
Wprawdzie, wysłałem posłów o rozejm, lecz wiarołomstwo popełnione w imieniu najwyższego życia jest tylko odparowanym ciosem włóczni.
Nikt mnie tu nie zna.
Witeziowe imię Światosława nie będzie w hańbie.
Zresztą — gotów jestem ożenić się z tą Marzanną i żyć w piekle!
(z siłą)
Miłuję Cię —
(Wyskakuje z korabionu — lecz B. Teofanu dotknięciem sprężyny w drzwiach bronzowych sprawia, że nagle olbrzymia żelazna krata spada z góry, Światosławowi przygważdża do ziemi płaszcz i ostrogi, tak że krata oddzieliła go od towarzyszów, on sam poruszyć się nie może.
B. Teofanu spokojnie odchodzi).
ŚWIATOSŁAW: Wyrąbcie te kraty, hej drużyna!
(Rzucają się mołojcy, lecz nie mogą osilić żelaziw)
Zapóźno, już idzie straż po mnie.
Jakaż hańba! nawet zabić się nie mogę, gdyż jestem bezbronny.
STRAŻ BIZANTYJSKA: (biorąc go do niewoli) Najmniejszą karą na piratów jest wyłupienie oczu i odcięcie prawej ręki!
ŚWIATOSŁAW: Bogdaj ogień Perkuna zapalił ten kobiecy dzióbek, który w mojej sławie tygrysa wykłuł taką szpetną dziurę!
(Mocuje się ze strażą).
WITEŹ ŻÓRAWJON: (fantastycznie ubrany w żórawiowe skrzydła wychodzi z korabionu).
Kniaziu, chrapliwym dźwiękiem
dobywa się w Tobie wyznanie!!
słuchaj, bo ja łzawię jękiem:
kocham, ach kocham nad księżyc tę uroczą Panię!
Jam z kraju Enthuzjastów,
gdzie czuje się tak szlachetnie!
gdzie w chacie bożych Piastów
nawet kwiatuchny najuboższej w doniczku się nie zetnie!
Ja, Witeź Enthuzjasta,
dam wziąć się do niewoli,
i będę w lochach, gdzie boli —
myślał, że cudem nad wszystkie zjawienia — jest niewiasta!
Jam pewny, Ona przyjdzie —
barwinkiem umai mi skronie,
i spłomieniona we wstydzie
wyzna to, co wyznały już na harfie skarżące się dłonie!
(do kniazia)
Rozchodzą się nasze szlaki:
Ty grozisz krwawą pożogą —
mnie feeryczne ptaki
przyniosą same tego Kopciuszka-królewnę Niebogą!
Ty chcesz iść do Miłości
w żelaznej czarnej kolczudze —
Ja: jękiem, tak pełnym ładności —
wzruszę Ją, ździwię, rozrzewnię —
(w zachwycie)
niebiosami znudzę!
(Przeciska się przez kraty, gdyż jest nadmiarę szczupły; straż bizantyjska, zdumiona, zapędza go końcem włóczni. Jednocześnie za bramą z bronzu rozlega się wielka muzyka organów, chóry sławią Kosmokratora Boga i Kosmokratora Cesarza.
Zwolna — jakby wykazując olbrzymią masywność bramy, dźwierze rozsuwają się w dwie przeciwne strony i ukazują baśniowy oślepiający przepych Bazileusowego Pałacu.
Terpnos, podczaszy, uprzejmem Keleuzate! (rozkazujcie!) zaprasza wojów słowiańskich, jako gości.
Tam stoją w łańcuchach: kniaź Światosław, mający opuszczoną przyłbicę — nieco opodal Witeź Żórawjon.
Nieśmiało, trochę stropieni woje Światosława i bojarynie zasiadają na ławach dokoła pod rząd, nie dając się skłonić, aby usiąść przy stole.
Wraz z muzyką organów śpiewacy kościelni nucą rozpoczynający wszelką uroczystość ceremonialny hymn).
HYMN: Wysłuchaj nas, Panie! mnogich lat Nikeforowi! Nikefor Augustus!
On jest pobożny! Bóg dał Go nam! Bóg błogosławić Go będzie nadal! On zostanie wiecznym zwycięzcą wrogów Chrystusa i swoich!
NARÓD: Mnogie lata, mnogie lata, na mnogie lata!
ŚPIEWACY: Mnogie Wam czasy, Boskie Mocarstwo!
NARÓD: Mnogie Wam czasy, Boskie Mocarstwo, mnogie Wam czasy, mnogie Wam czasy!
ŚPIEWACY: Mnogie Wam czasy, namiestnicy Najwyższego, mnogie Wam czasy wraz z Augustami panującymi i w porfyrze urodzonymi dziećmi.
Długoletnim Wam umocni Bóg świętą monarchię Waszą na mnogie lata!
NARÓD: Mnogich Wam lat, wybrańcy św. Trójcy! Święci, święci, święci!
ŚPIEWACY: Mnogich Wam lat, monarchostwo Rzymian!
NARÓD: Długoletnim Wam umocni Bóg monarchię Waszą na mnogie lata! Święci, święci, święci!
(Podchodzi ku jeńcom słowiańskim w więzach — za mnicha przebrany Kalocyr, udając iż nawraca ich do wiary, ukazuje im wszystko i objaśnia).
KALOCYR: Za rozblaskiem tej sali Złototronowej mrocznieją wieże fortecy Bukoleont, postawionej dla obrony Bazileusów przed wściekłością ludu.
Straż pałacu jest zbyt słaba, aby mogła podołać rozwścieklonym partjom cyrkowym i tym potwornym, walczącym z ortodoksją, sektom Monofizytów, Nestorjanów, słowiańskich Bogumiłów, i ile ich tam jest!
Nad czeluściami Gehenny miasta krwawi się we wschodzącym księżycu kościół Świętej Mądrości z dziewięciu kopułami i krzyżem złotym, który widać daleko aż na Egiejskim morzu.
Dobrze, woje, iżeście tu spoczęli, bo nadpływa chmura mroczna i wichrowa, mnie samemu przemokły nogi aż do kostek!
Ta nad salą olbrzymia kopuła przedstawia niebo, — w środku zielonego kryształu migoce krzyż. Mozajka: stworzenie świata.
Duch unosi się nad chaosem żywiołów. Nad cysterną rajskie drzewo usiane klejnotami.
(ukazując na lewo)
Wschody z dwudziestu czterech stopni wiodą do tronu jeszcze nie zajętego, przy którym jest ołtarz, płonący ogniem błękitnym, nad nim Nike — Zwycięstwo skrzydlate, tudzież Smok indyjski.
Święta Bazilissa Teofanu wprowadza indyjskie pojęcia i symbole. Nad tronem krąg zodjakalny iskrzy od całej Golkondy kamieni.
Te 7 lamp złotych na łańcuchach — są to planety okrążające tron Bazileusa —
Na ścianie, obok Archanioła w nadnaturalnej wielkości, oglądać możecie wspaniałe, groźne wizje Apokalipsy: piekło, idące za śmiercią! siedmiogłowa hydra zwycięża świętych! Babilon, stający się strażą wszelkiego Ducha i Ptastwa nieczystego! Anioł otchłani z łańcuchem!...
Na chórach ustawieni śpiewacy z kościoła świętych Apostołów, oraz hagiosofiści z liturgicznemi księgami.
Heliakones, balkony — z zielonymi kolumnami, wychodzą to na kościół — to na cyrk — to nad morze.
Tam labirynt przejść. U wrót cesarskich Archanioł z księgą Przeznaczenia, tam Bazileus Nikefor rozmawia żywo ze strategami, którzy też są świeżo z walki pokrwawieni. Uważcie, jaka pycha!
Was, jeńców Bazileusa Sfentoslaba przyjmują jak zwykłych drabów, ukazali Wam miejsce obok hagarejczyków, sycylijskich normanów, nieomal jakby wasalom, którzy się zbuntowali!
Tam szumiące morze daje znać o sobie symfonią gniewu. Odpowiada to i memu nastrojowi, bo strach opowiedzieć, com przeżył, kiedy uwiązany do stepowego konia leciałem przez wasz obóz — lecz — o niesłychany cudzie! — wasza strzała bystrzejszą okazała się od konia, koń upadł, mnie wyzwolono — i znowu Waszemu kniaziu służę. — Kawał ściany prawej ukazuje statuę gnostyczną świętej Mądrości Bożej, u jej stóp rzeźby potężne wszystkich kultów pogańskich i chrześciańskich. Te jednak nie są w łasce u Jej Wieczności, świętej Bazilissy, która oby jaknajprędzej zgniła bez śladu w niechrzczonej ziemi!!
Niezmierne kaszemirskie i syryjskie zasłony rozwieszają się przez całą salę, przesiewając fantastyczne światła kolorowych lamp rzezanych z 12 biblijnych drogich kamieni. W sali narazie wzrok nie może rozejrzeć się wśród mnóstwa ciał kobiecych na pysznych wezgłowiach i skórach tygrysich, wśród bezliku bizantyjskich i barbarzyńskich możnowładców, którzy będąc wodzami klanów, otoczeni klientami i satellitami, gardzą wszelkim prawem. Tu są archonty, biskupi, którym usługują rabowie choriaci. Ucztują tu wszystkie wyznania świata: paulinianie i manicheje, bogomiły i judeje, którzy chcą rossów nawrócić, jak nawrócili kazarów. Doszli do tej siły, że w Antjochii oni prześladują chrześcian. Dlatego chwytamy żydów i pogrążamy w wodzie zbawczej. Ale teraźniejsza władza nie jest od Boga. Dawniej Cesarze dyskutowali z judejami, lecz posyłali ich na stos, gdy zabrakło argumentów. Teraz widzimy, iż żydzi — będąc serca nieobrzezanego zwrócili się do swego wymiotu. Ha, bielić darmo negra!
Tu jest Islam i słowianie z Macedonii i Peloponnezu, tu dawna helleńska religja wśród góralów z Magny, tu sabeizm persów, nestorjanie ormiańscy i szamani mongolscy, tu ludojady etjopy, Pieczynhy i Wągry, tu wyznawcy Odyna w Walhalli. Na ustroniu siedzą w ekstatycznej hipnozie Omfalopsychici, którzy oglądają światło na Taborze, patrząc w pępek.
TERPNOS: (zapraszając do jedzenia) Keleuzate!
ŻÓRAWJON: (ukazując łańcuchy na rękach) Jakie mam jeść? obłudnikowie!
KALOCYR: Złote i kryształowe półmiski, wazy, amfory, na podłodze niewolnicy ustawiają kandelabry, te same, które były w świątyni Salomona.
Blask ich odbija się w ciemnych, mozajkowanych głębiach kopuły, gdzie wicher zalatujący od morza porusza zasłony i skrzydła Nike Skrzydlatej.
Wśród tej muzyki organów Wielki Eunuch przez drzwi z kości słoniowej, złota, elektronu i bursztynu wprowadza ambasadorów cudzoziemnych mocarstw, bizantyjskich rycerzy i patrycjuszów, arabskich sztukmistrzów, indyjskiego księcia, właścicieli menażeryj, atletów i woźniców ze srebrnemi koronami na głowach, oficerów, kenobitów, archierejów, ihumenie, oślepionych książąt.
Terpnosy z ukłonami wskazują gościom ich miejsca.
Udana to słodycz! Zodjakalne wklęsłe lustro nad tronem Bazileusa porusza się i tak odbija promienie, ie nim ślepią na wieki jeńców.
Was, moi słowianie, czeka ten sam los!
Dlatego kazałem wam patrzyć na te rajskie barwy, bo za chwilę — będzie noc w oczach waszych.
WITEŹ ŻORAWJON:

Oh, mnie przepych nie porywa —
wolę nasz biały pierwiosnek,
który, gdy narzeczona nieżywa, —
tu mi brak rymu!

TERPNOS: (przechodząc) Jest baranina i czosnek!
WITEŹ ŹÓRAWJON: (wącha) Golgotą jest życie!
(chwyta się za pierś i znowu pozuje)

Dla Ciebie, moja Włado,
Władczyni, Władzico, Właduchno —
cierpiałem tak, że aż puchną
me włosy, różaną zwilżone pomadą!
Dla Ciebie, o Ty bez ciała,
bez jednej maleńkiej kosteczki,
przeżyłem sześć godzin, jak skała,
w więzieniu — bez Twej, Arjadno — niteczki!
Lecz ty — okrutna kochanko,
nie przyszłaś do mnie z bukietem,
nie zapłakałaś dżetem
swych czarnych łez — o bizantyjska Cyganko!

KALOCYR: Wysoki jest Twój okrąg myślenia, rycerzu Artusowegu stołu, i z pewnością na sławnej w gędźbach górze Muzobrzęk upierzysz swe gniazdo!
Tymczasem zapłać mi choćby tym rubinkiem me poświęcenie i podziw.
(Witeź Żórawjon odwraca się z goryczą).
KALOCYR: (do siebie) Zdaje się, że to parweniusz.
(Znów czyniąc honory).
Teraz uważcie, bo chwila jest najuroczystsza!
(Z za kotary obok Wrót Cesarskich wchodzi Patryarcha, niosąc πιστέως σύμβολα (znaki wiary) i modlitwę czyta. Z latarnią w ręce modli się Patryarcha i śpiewa półgłosem psalm:
Wejdę w dom Twój...
B. Nikefor staje na malachitowej płycie ze świecą i oddaje mnichowi ze św. Zofii wór złota, podany mu przez Prepozita. Patryarcha kładnie mu koronę i naciera oliwą skroń, zamiast berła podaje krzyż i akakje, worki ze ziemią).
PATRYARCHA: W pełni wszechwładztwa Twego weź ten znak śmiertelności Twej — wory ze ziemią i pyłem.
B. NIKEFOR: Biorę je — jako znak Zmartwychwstania.
PATRYARCHA: Weź tę laskę Mojżesza, którą rozdzielił on Morze i Faraona zatopił.
(Podaje mu klejnotami sadzony kostur. Mnisi ubierają Bazileusa w loros (pas) złożony z kilku części ciężkich i kosztownych, z korony zwieszają się krzyżami wielkie perły. Nikefor całuje się z Patryarchą. Ten mu podaje latarnię. Patryarcha i Bazyli Lekapen wiodą na tron i tu chcą go owinąć w powijaki dokoła ciała, lecz B. Nikefor miecz ustawiwszy przedsię, owinąć się nie daje).
PATRYARCHA: (tłumiąc gniew, głośno) Oto jesteś teraz jako Chrystus w grobie. My zaś Duchowni, Patrycjusze i Magistry wyrażamy Twych apostołów.
B. NIKEFOR: Oby zabłysnął dzień, kiedy rozwalę Wam i sobie ten grób.
(Przez cały czas tej obrzędowości chóry psaltów i tłum śpiewają półgłosem liturgię, teraz naraz głośno z porywającą mocą).
ŚPIEWACY: Z wyżyn nieprzystępnych promienie zabłysnęły umarłym, rozjarzyły się tym co są w ciemności. Chrystus pojawił się umarłym w grobie, własną śmiercią unicestwił zgon.
On zachowa chwałę Waszą, o święte Władztwo, na całą długość Waszych dni.
(Wszyscy razem powstają, kiedy Nikefora, siedzącego na tronie okrążyli trzykrotnie, nie mogąc owinąć w powijaki).
WSZYSCY: Oto rozbłysła gwiazda ranna, zasiadł na tronie Eus!
Rozdaje nam swym spojrzeniem promienie słońca! Śmierć blada Rossów i Saracenów — Nikefor Medon! Władcy Nikeforowi długich lat!
Narody, jego czcijcie, jego wielbijcie, jemu zginajcie szyje!
(potężnym okrzykiem)
Mnogie lata, mnogie lata, na mnogie lata!
(Prepozites daje znak milczenia).
BAZYLI EUNUCH: Najświętobliwszy Bazileus za zwykłą łaską Boga odparł hordy Rossów!!
B. NIKEFOR: Naród niechaj wie prawdę!
Hufce nasze były rozbite!
i nie wiem, jak objaśnić to nieznane we fizyce zdarzenie: kręgi ognia zaczęły uderzać w tłumy Warangów i Rossów. Kniaź Światłosław w burzy tych świateł odpłynął, hetman jego Swenold ma tu przybyć, prosząc o rozejm.
PATRYARCHA: Gotów jestem tych zatwardziałych pogan zwrócić na drogę Pokuty i Miłosierdzia!
LIUTPRAND: (do swych zbirów — ukazując na straże Waregów) Puklerze cienkie dość, włóczniami nędznemi ozdobni. Nikt niema złota ani gemm — prócz Nikefora, którego cesarskie ozdoby czynią jeszcze szpetniejszym!
OKRZYKI TŁUMU: Słońcu Niezwyciężonemu! Słońcu Niezwyciężonemu!
(Nikefor w całym przepychu Władcy — dla życia umarłego — mieczową ręką ukazuje zasłonę, gdzie tron Teofanu. Na znak W. Eunucha, wszyscy trzykroć przyklękli, zasłaniając oczy dłońmi, jakby przed blaskiem słońca. Kopuła z gwiazdami i planety lamp zaczynają wirować).
B. NIKEFOR: Tu jest Słońce!
(Rozchylają się zasłony przy tronie. Wśród egzotycznych roślin migoce radosna Teofanu; na głowie jej mistyczne miasto Lucifera. Jak morze fosforyzujące w swych mrocznych błękitach, nieruchoma, lśniąca, zapatrzona w odległe światy.
Staje u tronu Bazileusa, dając mu lotus — potem idzie, wciąż radosna, na swój pobliski tron wkształt komety z czarnych agatów, topazów i ametystów; u nóg wschody z marmuru bezcennego czarnego, krwawymi piętnami znaczonego, zwanego Sangarius. Rzesza kapłanów podsyca ogień w kadzielnicach. Na stopniach klęczą, trzymając symbole bóstw, czarne indyjskie księżniczki. Goście w udanym lub szczerym uniesieniu chylą się aż do ziemi i na stuknięcie laską W. Eunucha wstają).
B. TEOFANU: Niechaj tu wchodzą przez wszystkie 40 bram ubodzy i rycerze błędni, ja we wszystkich 40 bramach rozdawać będę złote monety.
Pozwól mi, Bazileusie, iż tanecznym korowodem przebiegać będę wszystkie zakątki Naszego Pałacu, wchodząc to w podziemia grobów, to na kondygnacje wież, to do kaplic, to w zimowe ogrody pod kryształowemi sklepieniami...
B. NIKEFOR: Twoje lico przybladło jeszcze — podobne jest do księżyca wśród chmur lecącego śniegu...
Daj mi iść za Tobą.
B. TEOFANU: (złowieszczo) Nikomu nie wolno tam iść, kogo Anioł Otchłani nie zawoła...
Nie jestem już z tych, którzy idą we śnie, którzy działają jak medja pod magnetycznymi rękoma Mai, złudy. Ja sama biorę na siebie wszelkie odkupienie zła, w które oślizga się i w którem krąży życie człowiecze.
Ja odkupiam tej nocy wszystko morderstwo, wszelką zbrodnię Złotego Pałacu. Jestem Słońce, które wznosi i zabija.
Wierzaj mi — ten Pałac w krwawych przedświtach stanie się już białym.
(Niosąc Agni w trybularzu, otoczona kapłanami wschodnimi, idzie między ucztujących, to wchodząc w bramy z kości słoniowej, ze złota, z żelaznego drzewa lub elektronu — to zjawia się na krużgankach zawsze z kimś innym blisko siebie, który nagle znika. Ucztującym zagląda w twarze, jakby je sobie przypomnieć chciała.
Uczta jest zmięszanym rozgwarem głosów, staje się coraz podobniejszą do huczącego dziko morza — które istotnie huczy też w Złotym Rogu).
PREPOZITES: (zdumiony do B. Nikefora) Kosmokratorze — nigdy jeszcze święte Augusty nie mawiały wprost do ludu.
(B. Nikefor marszczy się. Prepozites wydaje rozkaz podwładnemu).
W. EUNUCH: Rozkazujcie, zacni goście — oto wnoszą wam potrawy. Zabawiajcie się z radością. Jakże zdrowie żon waszych, Przezacni Ambasadorowie?
AMBASADOR ARABSKI: Jak miewają się żony Kalifa? ale o tem pomówimy na ucho.
BAZYLI EUNUCH: Spójrzcie, o mili goście i wy jeńcy najmilszego nam Sfentoslaba — w ten tron, który Was obdarza laską!
(Nachyla zodjakalną tarczę nad tronem, przejmujący krzyk Witezia Żórawjona, który chwyta się za pierś).
WITEŹ ŻÓRAWJON:
Wyłupili źrenice! — aczkolwiek trochę widzę —
widzę wcale bystro — ja rycerz bez strachu,
na duchu zwyciężyłem — iw męstwa, w mądrości lidze —
kłaniam się wszystkim — w tym gmachu!
WOJE SŁOWIAŃSCY: Prawda, nie ludzka to była moc!
PATRYARCHA: Święte Pępkoduchy nasze musiały uzyskać tę łaskę Nieba, iżby nie mogli wyjść bez podziwu nieokrzesani barbarzyńce.
BAZYLI EUNUCH: Niebu czy figlowi ją zawdzięczamy, radujmy się!
TŁUM: Radujmy się —
(Niewolnicy wwożą na wózkach góry półmisków, amfory z winem, kratery z palącym się ponczem i mrożonymi sorbetami, zamki z cukru podawane wraz z żywym Waregiem, jaskinie z bakalij, gdzie tańczą bajadery, lwy faszerowane i t. d.).
(Wchodzą masy ludu, wśród patrycjuszów osłupienie i nieukrywany wstręt. Podchodzi biskup longobardzki Liutprand, poseł Ottona niemieckiego, z towarzyszami).[5]
LIUTPRAND: Nie dali nam, biskupowi, konia, musieliśmy wlec się pieszo wśród wylewanych nieczystości — w krętych smrodliwych uliczkach, przemarzli od wichru, zwleczeni z łoża.
Spójrzcie no, większa część gości dla chwały Nikefora bosemi idzie nogami.
WOJE SŁOWIAŃSCY: Opojne Longobardy. żarłoczne Saxony! mieszka oddawna w szopie za miastem ten biskup Liutprand ze swymi zbirami, którzy się zwą leones, podobnie jak ich godny król Otton — Lwem Czerwonym! Bizantyni mają ich w nienawiści — bo Niemcy napadli Italję, Rzymian jednych mieczem, drugich wygnaniem zniszczyli.
LIUTPRAND: A wy jesteście lepsi, dzikie tauroscyty? Gdyby nie to, że jestem osłabiony przez złe jedzenie: najgorsze, że niema co pić! Ich przeklęte wino z rodzynków, smoły, sadła i gipsu!
ZBIR: Żeby się który ze strażników ulitował i sprowadził choćby o tę!
LIUTPRAND: Niech cię kto nie usłyszy — to ihumenia! niczego w kłębach zakryła twarz, aby ją lepiej w figurze oglądać; dalibóg, nie mam takiej wśród moich konkubin!
(Wysuwa się z tłumu katihumen Wszegard i Xięż. Teodora, jako mniszka).
WSZEGARD: Wybornie, doszliśmy aż tu galerją 40 męczenników, która prowadzi od św. Zofii. Może chcesz, to uwolnimy tej nocy inne twe siostry?
X. TEODORA: Nie, za dużo os — miodu nie wystarczy. Wracaj przez morze i przywieź resztę spiskowych. Gdzie jest Jan Cymisches?
WSZEGARD: Z kilkoma okrętami uderzył niespodzianie na flotylę Rossów. A tak, uprzedzi Nikefora, zanim ten okryje się nową chwałą.
W komnacie Bazilissy jest pewne Misterion: tak jest zbudowane sklepienie, że każde słowo tam wyrzeczone szeptem, słychać w celi Patryarchy i ja tam słyszałem, jak Teofanu wyznała miłość Janowi.
X. TEODORA: Co? wydrapię mu oczy!
WSZEGARD: Lecz ten nowy Józef wzgardził Putyfarową — he, zuch?
X. TEODORA: O głupiec, nienawiść uczyni ją straszniejszą dla nas, niż wszystkie straże fortecy Bukoleontu!
(Spotyka się nagle ze wzrokiem straszliwym Bazilissy Teofanu, która twarz Teodory oświetla pochodnią, lecz pogardliwie się uśmiecha i odchodzi).
PATRYCJUSZE: 1-szy. Ja mówię, że jestto Atena! choć stroi się długo i lubi towarzystwo w kąpielach — przecież ma większy wpływ na państwo, niż Nikefor.
2-gi: Nie jestto zgoła człowiek: niespokojny, w szatańskiej pracy, nie je, nie pije, jedną godzinę wśród nocy wypoczywa, oddając się myślom i rozpuście.
4-ty: Ale podźwiga jednocześnie setki szkół, akwedukty, nawet hodowlę jedwabników —
2-gi: ba, i natęża śrubę podatkową dla wyduszenia złota, aby zbudować z krwi, zdrady, kłamstwa i jęków Antychrystową wieżę Babel papieża-Samodzierżcy!!
1-szy: Widział go urzędnik ze straży nocą — Nikefor był sam w tronowej sali: raptem, twarz jego zmieniła się w bezkształtną bryłę mięsa nie było widać brwi ani oczu, potem głowa ta podniosła się w powietrze i zawisła nieruchomo, kadłub sam przechadzał się — bo cesarz nie jest nigdy w spokoju.
3-ci: Mówią, że po śmierci on stać będzie w morzu z okropnym pragnieniem: wyssie prąd, a za nim Pontus, morze Egiejskie — tak, że wszystko stanie się suchą pustynią. Nie mogąc jeszcze ugasić pragnienia, wypije rzeki lądowe, nareszcie zlewy i kloaki Carigradu.
2-gi. Matka Teofany wyznała, że przychodził do niej w nocy demon — i czynił to, co mężczyźni z kobietami.
4-ty: Fu, wspominać imię nieczyste! fu! fu!
a ja mówię, że nigdy nie było tak źle jak dziś: wprawdzie Teofanu założyła dom pracy dla heter, urządziła im ten Monasterion pięknie, aby nie uciekły — lecz na to, aby największa arystokracja — (tak mnichy mówią —!) — —
(B. Teofanu daje znak Patrycjuszowi Nr. 2 i ten idzie za nią w czołobitnych ukłonach).
URZĘDNICY: 1-szy. A cóż aksjomaci myślą o tym obecnie miłościwie nam panującym Nikeforze? zaprosił tu plebs nikczemny, a nam ujął pensyjek —
2-gi: Religja nie w czci! klasztorom zakazał legować ziemię!
3-ci: I słusznie, bo już większa część bizantyjskiego państwa jest w ich ręku — tłumy idą do klasztorów na łatwy chleb: nicponie, ciemnota, zarozumialstwo. Zwą się pustelnikami, a jeżdżą w karetach i do swych skrzyń zagarnęli wszystką pracę narodu helleńskiego. Co się tyczy Nikefora. pomięszaliście go z Justynianem! dawne kroniki czytając, nie wiecie, co się dzieje właściwie teraz.
1-szy: To ikonoklasta, odsuńmy się — oho! należy, aby się znalazł w proskrypcji — pst!
(Pije haust wina, w którym umoczyła swój krwawy lotus Teofanu, i twarz mu się wykrzywia agonią).
KUPIEC: (do tłumu) Wracam z domu zajezdnego — pochwalić! bezpłatnie wszystko dla mnie, mych niewolników i 13 koni —
JEDEN Z TŁUMU: To nietylko dla Ciebie jednego, gościu zamorski, lecz dla 500 ludzi — i 500 koni. Tu Wenetowie zajmująą całą dzielnicą św. Mamasa — rząd daje im jedzenie. Choć prawdą rzekłszy, kupcy wasi są piratami w jednej osobie. Trzeba się was strzedz —
KUPIEC: Widziałem dom dla trędowatych i szpitale dla chorych — pięknie, pięknie!
Z TŁUMU: A ty nie z Kijoaby?
KUPIEC: To jest miasto odrazy waregskiej — ja z Nowogradu słowiańskiego.
TŁUM: Z Nemogardy? opowiedz no, tam ludzie rodzą się podobno ślepymi!
KUPIEC: A wy za to umieracie oślepieni! (Chce odejść).
AMBASADOR ARABSKI: Poczekaj ty, Weneto — czy nie kupisz odemnie pereł i drogich kamieni?
BAZYLI EUNUCH: Stój, przyjacielu hagareński — me ochłeś swego towaru jak należało!
ŚPIEW PSALTÓW: Sława Bogu, który zatryumfował nad Hagarejczykami, który zburzył miasta arabów, zniszczył tych — co znieważali Matkę Boską —
AMBASADOR ARABSKI: Cokolwiek śpiewacie na nas, my lubimy się z bizantynami — bo my i wy jedni jesteśmy w tym wieku ludźmi wykształconymi.
BAZYLI EUNUCH: Masz istotnie dowód — wasze meczety są w Bizancjum, zato łacińskie kościoły nie mogą tu być cierpiane, bo nędzną kuchenną łaciną pieją o delicjach żywota Matki Boskiej...
(Nad kondygnacją filarów staje sama z pochodnią Bazylissa Teofanu i oświetla krwawą łuną dwoje kochanków: Romana Melodosa i Xiężniczkę Zoe).
ROMAN MELODOS: Upaja mię jeszcze woń tych wzgórz, w nurtach topiły się smętne lasy cyprysów.
ZOE: Małymi stadami ptastwo, w którem są dusze potępionych, przelatywało Bosfor i ginęło w lazurowych przestworzach, szybując na drugi pełen wzgórz, zatok i skał malowniczych, wybrzei Chalcedonu.
R. MELODOS: A miasto dziwnie zdala szumi, jak rój pszczół. Szliśmy w ciemnych od janowca i lauru wąwozach; wozy nienasmarowane prarzymskie z czasów Cyncynnata, wydając ton jeden, przeciągły, jękliwy — tworzyły monotonną melodję, jak miłosne elegie Propercjusza.
ZOE: Na ruinach pałaców bezimiennych piął się bluszcz i kaprifoljum, ostrym mieczem wystrzelały aloesy, w powietrzu woń żywiczna sosen z długiemi igłami, pachnącemi, jak fjołki.
R. MELODOS: Pojąłem dziś Trójcę Świętą — milczenie moje — oczy Twe — i niebo wśród nas.
ZOE: My dwoje — to niebo!
(Idą na balkon).
KENOBITA: (ukazując kochanków) Piekło jest w ludziach! Bizancjum jest miastem otchłani, grzechów i ciemności!!
(Chce odejść, lecz B. Teofanu strąca nań kandelabr i zabija. Tłum, uważając to za przypadek, ucztuje dalej.
STARSZY OFICER: (do towarzyszów) A co myślicie? mój syn służy w bukkelerach! Wyszła czarownica słowiańska, podniosła kieckę z bezwstydnymi giestami, rzucała przekleństwa i nie mógł jej żaden z łuczników ani procarzy utrafić. Wtedy posłuchali rady mnicha: rozkrajali żywot matce przed rozwiązaniem i wyjęli płód, ugotowali — w wodzie tej maczali ręce, okrwawionemi rękami strzelali. Od pierwszego żeleźca trafiona czarownica — zleciała wśród wycia polanów.
I. OFICER: Obroniła nas święta Tyche — krzyż z łańcuchem na słonecznym wozie.
II. OFICER: Hm — dawnego Heliosa?!
ale mu na czole wydrapali krzyżyk — ha, ha, ha! bestje te mnichy! wszakże i ta sala jest według kościoła św. Sergjusza i św. Bachusa zbudowana — ha, ha — św. Bachusa!
(B. Teofanu kładnie wianek laurowy Starszemu oficerowi i ten zasiada dumny do uczty, lecz po chwili zaśmiał się nieprzytomnie i runął).
ŚPIEW PSALTÓW: Oto idzie gwiazda ranna — wychodzi Eus!
Przyniósł nam swym wejrzeniem promienie słońca.
Śmierć blada Rossów i Saracenów — Nikefor Medon!
Władcy Nikeforowi długich lat!
Narody, jego czcijcie, jego wielbijcie, jemu zginajcie szyje!
BISKUP LIUTPRAND: (do katihumena Wszegarda) Ileż prawdziwiej zaśpiewaliby:
Zgaszony węglu! jamo brzuszna leżąca w powijakach! Sylwanie z mordy! chłopie! miejsce żarłoctwa i lubieżności! koźlonogi rogaczu! mieszańcze z podwójnym członkiem! dziku zeszczeciniały! nienauczony w liturgji! spustynizowany żołądku! nieokrzesany, kosmaty, buntowniczy —
WSZEGARD: A ja dodam jedno słowo: Kappadocyjczyk!
X. TEODORA: Wszystko to jednak nie dosięga prawdy i nigdy Bizancjum nie miało skąpszego i bardziej bezwstydnego władcy, który się ożenił z córką karczmarza w miesiąc po zgonie męża bazileusa. Ale został ukarany, bo ona woli djabła inkuba, którego nosi przy sobie we flaszeczce!!...
CZŁOWIEK Z TŁUMU: Czarna złośliwa żmijo!
X. TEODORA: Ludzie — oto jest kara na tego, który śmiał urągać Bazilissie!
(Chwyta go za język i odcina. Człowiek z tłumu charczy i bluzga krwią).
MNICHY: Co tu się dzieje? przygryzł sobie język? po pijanemu? wyprowadzić — oto co znaczy plebs w pałacu!
(Człowieka z tłumu wyrzucają).
OFICER STRAŻY: Mniszka z nożem? — to musi być przebrana morderczyni, ścigajcie ją!
TERPNOS: Tu jest wino ze Samos — tu z Chio — tu z Naupakty: jedno czyni mądrym, drugie szczęśliwym, trzecie pobożnym.
LIUTPRAND: Dajcie mi szczęśliwego, bo mądrości i pobożnych uczynków dość się uzbierałem.
HAGIOSOFISTA: (usiłując przekrzyczeć gwar) Homelja świętego Cyprjana o zarazie w r. 253.
LIUTPRAND: Mnie Niemca tu źle traktują — dali mi szopę, gdzie przewiewają wiatry —
HAGIOSOFISTA: — ... dalecy od skarg, zdobywamy nowe siły. Te wielkie wypróżnienia, które nas męczą — okropne zapalenia gardła, które nam głos zmieniają — częste wymioty, oczy iskrzące się i napełnione żarem — te członki gnijące, które należy obcinać — ten jadowity chłód choroby, która nas pozbawia władzy nóg — słuchu — widzenia — wszystko to służy dla wzmocnienia naszej wiary.
LIUTPRAND: Moich leones głodzą i trują złym winem.
PATRYCJUSZ: Czemuż twój książę nas grabi i zabrał nam Rzym?
LIUTPRAND: Chcesz powiedzieć, oswobodził Rzym z dworaków i wytrzebił rozpustników?
PATRYCJUSZ: Niemiec jest synonimem grubjanina.
LIUTPRAND: U nas Rzymianin jest przekleństwem.
PATRYCJUSZ: To się sprawdzi, gdy waszego pseudo rzymskiego cesarza zapoznamy z naszym rzymskim Vae victis!
LIUTPRAND: Ha, przeklęte wino z djabelskiego ziela bahunu! Czemże ono jest wobec napoju dawnych bogów Germańskich!?
(Wypija cały krater).
PATRYCJUSZ: Mówisz o piwie z jęczmienia? niema go! Boleść twą chce ułagodzić święty Patryarcha, przysyłając ci ze swych najdelikatniejszych jedzeń tłuste koźlę, nadziewane pistacjami w sosie z kawioru.
LIUTPRAND: Co, ten chudy wieprzek? z którego sam zresztą nadjadł!! czosnkiem, cebulą i porami faszerowany — ze sosem rybim — nie, z pijawek! sałaciane trawsko, olejem ohydnym skropione! wino, jak sól!
KYRIOPALATA LEON: Zaiste, straszniejsi jesteście, jako goście, niż jako wrodzy.
LIUTPRAND: Owszem, chcemy pokoju: przyjechałem po księżniczką, wiozą dary.
LEON: A za wiano chce Italji Twój landsgraf! muszą to być cenne dary?
LIUTPRAND: Skromne dary, lecz świadczące o gospodarności Niemców: materje ciepłe, naszywane paciorkami —
BAZYLI EUNUCH: Zmyliłeś adres, to dla starych wiedźm w Laponji!
LIUTPRAND: Przywiozłem też pekeflajsz, konfitury z marchwi i piwo, które bogowie giermańscy — — —
BAZYLI EUNUCH: Wzamian mój Kosmokrator każe posłać twemu komesowi dzikiego osła! i to jeśli komes twój zgodzi się cofnąć swoje hordy.
Pierwszy w Niemczech bądzie miał prawdziwego onagra.
(Śmieją sią).
X. OLGA: Z pustej głowy łatwo wylatuje wiatr śmiechu. Pokazujecie barbarzyńcom arabskim relikwie, a dla zaimponowania nam wzięto z kościołów św. Zofji, z 12 Apostołów, ze św. Sergja i Bachusa, oraz z Nowej Matki Boskiej złote i srebrne łańcuchy, kandelabry i świeczniki.
BAZYLI EUNUCH: Czegóż to, matuszka, tak się na nas sierdzi i trzyma z Nemetsoj przeciw nam?
X. OLGA: Znam wasze piękne słówka... Grzegorzowi, memu duchownemu, mieliście bezczelność dać pięć miliarezów, mnie kilkanaście dukatów, ze mną nigdy Bazilissa nie raczy rozmawiać, tylko daje mi towarzystwo patrycjuszek — — albo i zwykłe żołnierki!! Na przyjęciu lada prepozites naszepce mi do ucha jakieś obietnice i wydmucha mi dynie na brzozach — a ja za to mam nawracać całą Ruś na wasz obrządek?
BAZYLI EUNUCH: Matuszka, nie wstrzymałaś Igora, męża swego, ani Światosława od napadów — za cóż mamy Cię wielmożyć!
X. OLGA: Zaco? a braterstwo religii to nic?
BAZYLI EUNUCH: No, miej za wygraną, że pierwsza z twego narodu pójdziesz do nieba...
X. OLGA: Nad tem jeszcze dobrze się namyślę, nim z tobą się tam zechcę spotkać!
BAZYLI EUNUCH: Ale, ale, matuszka — — obiecałaś ty jeszcze zeszłemu Monarsze przysłać bogate dary: niewolników, wosku, futer i wojska na pomoc — —
w kancelarjach o to się bardzo upominają!
X. OLGA: Kiedy ty poczekasz i twój Bazileus razem ze swą kancelarią tyle czasu na mej rzece Poczajnie, ile ja stałam u Ciebie w porcie Cargradzkim, to Ci dam obiecane i jeszcze dodam trzy gołębice z siarkowymi pakułami u ogona — takiemi gołębicami zapaliłam całe miasto Drewlanów!
BAZYLI EUNUCH: Mściwa jesteś skandynawska amazonko!...
LIUTPRAND: Piję Twe zdrowie: jesteś mądra, Archontisso ruska, jakbyś była conajmniej pfalcgrafinią (czka) Aaakwizgrańską...
LIUTPRAND: Ha, przeklęte wino — w gardle od niego zasycha — dajcie więcej.
WIELKI EUNUCH: Posłowie Bulgarji!
(Wchodzą: Died i 12 strojników jako posłowie).
LIUTPRAND: Niechrzczeńcy! z łańcuchem miedzianym zamiast pasa — brudni — z włosami urżniętymi, jak u dzikich Węgrów!
BUŁGARSCY POSŁOWIE: Hospodynie — ulituj się nas!
B. NIKEFOR: Mówcie!
BUŁGARSCY POSŁOWIE: Światosław, kniaź Rossów, zasiadłszy w Kijowie — przeszedł Dunaj, wymordował nasze miasta i wsie, wbił na pal tysiące niewinnych dla samej rozkoszy męczenia — wzniósł szubienice. Wilki z północy, zwabieni jak do ścierwa — daruj Kosmokratorze, blaskiem Twej złotej Bizancjum —
KRZYK GOŚCI: Miasto strzeżone przez świętą Mądrość i świętą Czystość — płaszczem swym okrywa je Theotokos zniszczony będzie ten, kto śmiał wznieść wzrok piekielny —
B. NIKEFOR: Już raz flotę Igora z wielu tysięcmi ludzi zniszczono ogniem greckim — syn jego próbował szczęścia rozbójniczego od lądu i otóż jest pokonany.
BUŁGARSCY POSŁOWIE: Mylicie się, o narodzie Bizantyjski i Ty Kosmokratorze! Światosław dopiero idzie! Światosław wozów niema ani kotłów. Mięso w cienkie plastry krajane pieką na węglach. Namiotu nie mają, sypiając na końskim czapraku. Kniaź z drużyną nagłymi chodzi skokami, jak pantera — i chłepce krew. Gdy ma napaść, wysyła oddział, oznajmiając: „Chcę na was iść!“ I runął gniewem na niewinnych nas po drodze — tu idąc! Car Piotr, gdy ujrzał rzeź niewinnego ludu, porażony atakiem, odjęta mu mowa i przytomność. Błaga Cię, abyś wspomniał, o święty Bazileusie, że on był zawsze Tobie wierny i od was przyjął religję miłości — (gorzko) a poseł świętej Bazilissy Teofanu, Kalokyros, podmówił Światosława, aby napadł na Bulgarję — patrz, aby kniaź, nachłeptawszy się krwi — jak smok nie uderzył żelaznymi skrzydłami i na waszą, niebu podobną, Monarchję!
B. NIKEFOR: (do Teofanu) Zaprzecz!
B. TEOFANU: Chciałam usłyszeć dziką pieśń zniszczenia i wiernie Kalocyr sprowadził mi tę muzykę z północy!
WSZYSCY: Krew nasza na Ciebie!
(W niepohamowanej wściekłości goście zrywają się z miejsc, niewolnice otaczają tron Teofanu, zakrywają ją jak listki róży stulistnej i poczynają nucić. Sabejscy czciciele gwiazd i indyjscy kapłani uderzają w harfy, tworząc z nich jakby skrzydła olbrzymie).
KAPŁANI WSCHODNI:
Twoja piękność pali się, jak gromnica w mroku,
Miłość Twoja jest jak Sąd Ostateczny.
Włosy Twoje, jak skorpiony i jak węże,
lub jak namiot purpurowy czcicieli słońca!
Czarne tęcze Twoich brwi
nad studniami Babilonu,
nad morzem upojeń gwiazd Kanopy!
Twarz: to Boża Tajemnica! — —
to jest Biblja — Koran — to są Wedy!
to jest wyrok losu, pożar świata,
to jest księżyc blady na pustyni!
Wargi: to Duch Boży — to Pan Jezus,
to studnia, gdzie czerpie wodę życia niewiasta z Samarji!
to kopalnia rubinów, to ziejąca rana duszy,
to pieczęć magiczna króla Salomona!...
Szyja jej — to kość słoniowa;
pierś — to listki białych nenufarów.
Wzniesiona jest, jak kolumna wiary
lub cyprysy wśród grobów. — Nad morzem wyjącym
w ciemności świeci, jak morska latarnia.
Środek ciała jest tysiąc i drugą nocą
Szeherezady! jest anegdotą królów
i legendą w podziemnych indyjskich świątyniach —
o dziewicy, którą porwał Smok i obronił święty Georgios!
Biodra, gdy się zaczerwienią — to drzewa kwitnącego mango,
to mihrab czyli nisza w meczecie, gdzie się czyta Koran;
to wąwozy Cylicyi, wiodące ku Macierzom Azyi.
Teofanu jest wierszem światła ze szmaragdowej tablicy Trismegisty.
Jest to świątynia wszystkich bożyszcz!
Głowa Jej: to źwierciadło prawd najgłębszych —
to jest zorza borealna —
i deszcz słowiczych łkań w powietrzu — na wyspie strzeżonej przez tytanów!
To źródło wieczne z gwiaździstego łańcucha gór! —! —!!..
Nie wypowie Jej tu nikt na ziemi —
bo Jej obraz utworzył, błądzący wśród komet, Zły Myśliciel. —
B. TEOFANU: Nie dochodzą nawet do połowy mego Wirchu — dymy waszych pochwał. O wiele głąbiej, o wiele samotniej, o wiele straszliwiej!...
PATRYARCHA: (do B. Teofanu) Teraz posłuchaj, Najjaśniejsza Wspaniałodostojności — jak Kościół Ciebie uwielbia!
Zastanawialiśmy się nad tajemnicami Twej duszy — i oto do jakich najwyższych nasz Sobór doszedł wyników:
Niech Twoja Dobroć przeczyta, Rumbaropulu.
RUMBAROPULOS: Traktat w Dekalogach o tem, że Bazilissa, Najjaśniej wszechwspaniałodostojniejąca, zwolniona jest od klękania podczas przyjmowania prosfory.
B. TEOFANU: A czyż ją przyjmować muszę?
PATRYARCHA: Opowieść Twego wysokiego wzniesienia duchem wypowie Gnostyk świętego Sfinksa, uznany przez tychże 395 teologów — natchniony darem mądrości i chwalebnie myślący, Wielebny Choerina.
B. TEOFANU: (do Choeriny) Nawet Sfinksa Ty już pomagasz im chrzcić?
CHOERINA: Złotą księgę pokornego charisterion o takiej duszy jak Twoja w nieskończonosciach — składam u Twych stygmatycznych nóg.
B. TEOFANU: To będą jakieś straszne dotknięcia!
CHOERINA: W wyżynach tam żyje głębia — Bythos.
Ma potęgę wszechistnienia w sobie, jest myślą kwintessencjonalną i radością smaków pełną naraz.
Tam jest ona też Milczeniem.
Lecz nieposiągalne głębiny są milczeniem wiecznem —
posiągalne zaś stały się słowem — aktem woli i ta wytworzyła eony.
Ostatni eon — to przekrasna Sofia-Mądrość.
Lecz ona zapragnęła bezpośrednio oglądać Pragłębinę i nieohamowanie dąży w bezdno.
Niemożliwość jednak przeniknąć tam, pogrążyła Sofię w smutek, w strach, w zdumienie i w tym stanie utworzyła ona istność nieokreśloną i męczącą się. Spotkała wieczny kres — Oros, który był krzyżem oczyścicielem. Lecz dziecię Sofii wygnane — Achamot — męczyło się w mroku.
Jeszcze soczystsze jego zwątpienia, niż Matki Sofii.
Morze — to ich pieniące się łzy.
Światło — to wspomnienie ich dawnego nasycenia.
Skały — są ich niestrawną męczarnią.
Z ich strachu rozpłodziły się demony.
Z ich myśli — wysiąkli skrzydlaci Demiurgowie.
W tym co wytrawne, pomagał jej św. Paraklet. Achamot zaślubiona będzie, odpływającemu w roskosz, Maharadży-Chrystusowi.
B. TEOFANU: I cóż jest w końcu tego metafizycznego romansu, który kradłeś z Bazylidesa i u kucharzy?
CHOERINA: Materjalny świat ze szatanem i ludźmi świata, jakby pieczeń wonna, zaniedbana na ruszcie, zgorzeje!
(ciszej)
Daj mi choćby jeden zameczek z Twej ręki, a będę bardzo zadowolony.
B. TEOFANU: To jest przynajmniej jasne, lecz nie wiem, czy pomagał ci w tem Paraklet?
Masz zawsze umiejętność być na wierzchu, Choerina.
PATRYARCHA: Bardzo piękne są te myśli, o Bazilisso? ja bo nie rozumiem ich, ale jest tam coś — jest tam coś...
B. TEOFANU: A Ty Melodosie, który pono się stałeś alchemikiem i przyrodoznawcą?
MELODOS: Życie ludzkie jest wydzielaniem złota. Mogiła jest putrefakcją, gdzie dusza przebywa sublimację. To co oczyszcza złoto, uzdrawia ciało. Jad jest względny, zabija zdrowego, leczy chorych.
Poznaj mnie w dziełach: Apokalipsa chemii, Rydwan tryumfalny Antymonu, Wielki kamień prastarych mędrców, Ostatni Testament.
B. TEOFANU: Powiedz mi pocichu coś naprawdę!
MELODOS: Poznałem bizmut, czystą rtęć, cynk, cukier ołowiany, złoto wybuchowe, żelazny kobalt — i miłość!
B. TEOFANU: Poznawać i Ja będę bliżej cuda przyrody, kiedy zakończę szczęśliwie uświęcenie 40 bram.
WIELKI EUNUCH: Posłowie Światosława!
B. NIKEFOR: Niech mówią!
(Występuje wysoki, okuty w żelazo Skandynaw z hełmem, z przyłbicą spuszczoną, migocą tylko oczy. Za nim kilku dzikich barbarów).
B. NIKEFOR: Kto jesteście?
NORMAN: Jesteśmy nie nędzni rzemieślnicy, żyjący z pracy swych rąk, lecz szlachetni wojownicy, chciwi przelewania krwi. Jestem król Warangii. Imię moje Swenold. Mówi nasz wódz Tobie, Nikeforze: Nasze namioty są pod murami Konstantynopola. Otoczyliśmy stolicę głębokim rowem i jeśli wasz cesarz i żołnierze wyjdą znów — spotkamy ich straszliwie. Kraj wasz jest zalany słowianami. — Mówi jeszcze nasz wódz: Zdobyłem Bulgarję; w Perejasławiu mam środek mego państwa. Niema dla Cię innego sposobu, tylko opuścić Europą. Wróć do Azyi — mnie zostaw Bizancjum. To jedyny sposób, aby zawrzeć pokój poważny między wami i narodem Rossów.
B. NIKEFOR: Kogóż wiedzie Światosław, że ma język tak światowładny? wszak rozbiliśmy pierwszy impet waszej armii!
NORMAN: Idą z nami Rossy w żelazie z mieczami do obu rąk — Krywicze ze strzałami zatrutemi i pętami z rzemienia, który rzucają na szyję wroga. Finny z morza mrocznego na północy, które od wspienionych fal zwie się Białem, zbrojni maczugami. Czudy na prześcigłych koniach z wielkimi lukami. Polacy, straszliwsi od dzikich źwierząt w ich nieprzebytych puszczach.
Gweny z jeziora Wleo — olbrzymy, którym my sięgamy do ramion; wichrowa jazda Pieczynhów — niezmierne armie Węgrów koczowniczych, którzy raz już pod Attyla zwyciężyli Rzym; zastępy tych Bułgarów, co należą do partji wrogiej Caru Piotrowi, wyuczone na sposób grecki.
BAZYLI EUNUCH: W naszej armii są Egipcjanie, Indowie, Persy, Assyryjczycy, Chaldeje, Alani, Ibery, Kabiry, Wandale, Lombardy, Herule, Maury, Huny, Goty, Słowianie, Grecy i Murzyni. Imiona samych wodzów słowiańskich, którzy nam służą: Dobrogost, Wszegard, Swaruna, Tatymir, Onogost, Tomasz, Dragomir, Uzas, Uprawda, Istok i dwie amazonki Beglenicza i Wigilancja.
OKRZYK SŁOWIAN: Bog miłuj!
B. NIKEFOR: Dosyć tej wokandy. Gdybym ja wyliczał prowincje i królestwa, z których ściągam pułki, nie byłoby końca do jutra. Czego chce twój kniaź z pragnień rozsądnych?
NORMAN: (do Teofanu, podając jej klatką z orłami) A Tobie, Władczyni — mówi kniaź mój! jeśli te orły dwa wrócą do gniazd swych na porohy Dniepru — będzie to znak dla ludu naszego, iż kniaź powróci do Kijowa z orlicą Zjawienia Bożego.
B. TEOFANU: Te orły wypuszczone będą z wieży zamku. One dosięgną przepaści nieba, lecz nie dosięgnie ślepy i bezskrzydły, okrutny barbarzyniec gwiezdnych przepaści — Teofanu.
(Kniaź Światosław powstaje i zrywa z twarzy przyłbicą).
WSZYSCY: Światosław!
ŚWIATOSŁAW: Ha — niedosięgnie ślepy i bezskrzydlaty barbarzyniec? Tak! ale dusza moja istniała, kiedy słońca nie było — gdy świat ten był rozświetlany tylko przez gromy Światowida. Ja — niewolnik! ale rozbudzony, idą na szturm, gdzie za cmentarzem waszej Bizancjum kryją się zorze nowej Słowiańszczyzny!
(Wbiega Jan Cymisches, w zbroi).
J. CYMISCHES: Kosmokratorze, ośmieliłem się zerwać me wiązy, aby jak szybkobiegacz dawny umrzeć z krzykiem: zwycięstwo nasze!
Na lądzie zgubi rossów, że się rozpraszają w grabieży — z jeńcami okrutnie czynią, krzyżując ich, na pal wbijając, biorąc za cel dla strzał.
W monasterach księżom wbijają gwoździe do głów — gasząc światło ich duszom.
B. NIKEFOR: Jestże to prawda?
ŚWIATŁOSŁAW: (śmiejąc się) Chcieliście, żeby wasz miód jeść i pszczół wam nie rozdeptać?
umyślnie tu dałem ująć się w niewolę, aby me wojska z tem większą wściekłością przyszły mnie zdobywać.
Ujrzycie rój korabionów mych tu pod balkonami na morzu!
J. CYMISCHES: Morska twa armia w tej chwili jest zniweczona! wypłynąłem na 15 złych, zrujnowanych, starych okrętach i te wbiły się w środek niezliczonej flotyli z tysięcy korabionów tych Tauroscytów, wysokich jak palmy. I patrzcie!
(Rozchyla zasłony na morze, tam widać łunę).
Ogień grecki zewsząd rzucany zalewa całą flotylę ogniem, wylatując przez potworne miedziane gardła na rufie bizantyjskich okrętów.
Mimo ciężkich zbrój, Rossy rzucają się do morza, woląc tonąć, niż być palonymi; ciągnieni przez ciężar zbroi, idą na dno morza, którego blasków nie mają już nigdy oglądać.
(Zbliża się nieznacznie do Patryarchy, korzystając z okrzyków radości, mówi:)
J. CYMISCHES: Strzeżmy się Teofanu. Ona nie jest z nami, a więc przeciwko nam.
PATRYARCHA: Co robić?
J. CYMISCHES: Idź, pomów z Teodorą. Kobietę niezwykłą zmódz może tylko kobieta wulgarnie nienawidząca.
(Patryarcha spiesznie wychodzi).
X. OLGA: (do Światosława) Synu, Anioł dał tajemnicę ognia greckiego Cesarzowi za to, że przyjął chrzest.
ŚWIATOSŁAW: Nie bioręź go ciągle ze krwi i z ognia? Ach, jak mało towarzyszów moich wróci do Kijowa!
X. OLGA: Synu, Kijów obiegli Ci Pieczynhy!
Ty, Kniaziu, cudzej ziemi szukasz i strzeżesz, swojej zaś wyrzekłeś się, ledwo i Mnie nie wzięli stepowcy — Mnie, Twej matki wraz z Twoimi dziećmi!
Lecz ja tam wracam.
Jeśli nie przyjdziesz, nie obronisz — koczownicy wezmą gród o wyzłoconych Mych cerkwiach i Twoich kwietnych rzeźbionych i malowanych kontynach.
Czyż nie żal Ci ojczyzny? ani matki starej, ani małych dzieci?
ŚWIATOSŁAW: Matko moja, cóż Ci powiem? pęknięte mam serce od tej nieszczęsnej miłości... której nie oddam za wszystkie niebiosa!
X. OLGA: Synku, czyż nie masz pięciu żon kniahiń?
ŚWIATOSŁAW: Nie mów o nich!
X. OLGA: ...ale jeszcze Małusza, klucznica moja, która Ci dała synów Lutewoja i Dobrynię, tego młodszego chcę ochrzcić na Włodzimierza!
ŚWIATOSŁAW: Czyń z nim, co zechcesz!
X. OLGA: Przypomnij Twoje praźniki Kupały wraz z 300 nałożnicami w Wyszgorodzie!
Twoje dożynki wraz 300 innemi nałożnicami w Biełgorodzie!
Twoje Noce Jarząbkowe z 200 mołodyciami we wsi Berestowie!...
I mało tego, kazałeś jeszcze przywodzić żony i dziewice, sromocąc je, jak Salomon...
Ja Ci mówię to, abyś wstał od tych zatrutych krwią i ogniem greckim wschodów!
Ty wziąłeś lub jeszcze weźmiesz wszystko od życia — ja wszystkiego już oczekuję tam za grobem. Lecz naród Twój w pogaństwie niema życia ani tu, ani me oczekuje go tam — po śmierci!
ŚWIATOSŁAW: Wszystko wziąłem od życia?
tabun klaczy kobiecych czy zastąpić może miłość?
Te kumiry na wzgórzach za moim teremem: Perun, Dażbog, Mokosz, Sima i Regla — czy one wysłowić mogą Jedyne w piekielnych głębinach To?!
(X. Olga odchodzi, żegnając się w przerażeniu).
Przychodzę do świętego Bizantyjskiego Złotego Pałacu w mrokach, prosząc o Zjawienie Boże o wielki ogień dla duszy mej!
PATRYARCHA: On chce chrztu! (do B. Teofanu) O, jakiegoż wielkiego dzieła dokonać możesz w tej chwili!
X. OLGA: Bazilisso, syn mój daje Ci zwycięstwo w imieniu króla judejskiego, Drugiej osoby św. Trójcy.
LEON KYRIOPALATA: (cicho do Teofanu) Uspokoiłoby to naszą biedną zmęczoną Monarchię! Chrześciaństwo jest, bądź co bądź, krokiem wyżej nad obrząd, gdzie pije się jeszcze z czaszki zabitego wroga.
PATRYARCHA: (do Teofanu) Powiedz wyraźnie, niech zażadają chrztu!
B. TEOFANU: Ha — ty Kalifie zachodu, wstępujesz co tydzień na kamień zielony Magnauryi i miewasz mowę do ludu —
lecz kogóż ty masz jako lud? zepsutą czerń, dusze chybione!
Kogóż Ty dasz słowianom, jako Boga?
Afrodytę wyście zbezcześcili, jako nierządnicę; o Prometeuszu mniej wiedzą dzisiejsi grecy, niżeli o oślicy Balaama;
Nazarejski Chrystus urzędnikiem stał się państwowym.
Jakąż ideją te czarne ihumeny mają prawo chrzcić barbarzyńców?
(Do Światosława)
Utwórz własną moc! zniwecz na zawsze to, co jest u narodu Twego strachem przed Niewiadomym!
ŚWIATOSŁAW: Chcesz mnie służyć? mam wonne miody w pasiekach moich dla nabrania szału i dużo wosku na gromnice.
(Okrzyki grozy wśród gości).
B. TEOFANU: Miód wypij z Twemi bojaryniami. Wosku na gromnice nie potrzeba mi, bo nie umrę tak, żeby leżeć w kaplicy. Chcesz, aby Tobie służyć? Okaż mi Twojego Wolnego Człowieka!
ŚWIATOSŁAW: Okaże. Ci mojego Demona! Morze — które śmieje się odmętami w burzy! Morze, niewzruszone w gniewie swoim, gdy zatapia okręty! Morze, niechcące nic wiedzieć, że na kamiennych przystaniach stoją wasze Golgoty i kapliczka świętej Mądrości! Idę wam odebrać morze, bo wy nie jesteście godni jego majestatu, wy starzy i mądrzy, za starzy i nie dość mądrzy! zapomnieliście już, co miłość i szał. Teofanu: jedyna dusza wśród was!
X. TEODORA: Trucicielka! heretyczka!
ŚWIATOSŁAW: Ona jak słońce — pozwala żyć nawet Tobie, paskudne ziele!
(do B. Teofanu)
Wielka Marzanno mej duszy — więc Ciebie już więcej nie ujrzę? widzę ja śmierć w Twoich oczach!
(Po wschodach porfyrowych idzie na heliakon — w ciszy słychać gwałtowny huk bałwanów).
ŚWIATOSŁAW: Morzu Niezwyciężonemu!
(Wyskakuje. Okrzyki podziwu).
NORMAN: Wypłynął — wiosłuje w łodzi sam — ja za nim — kuj miecze, bazileusie, jeśli Ci starczy żelaza!
(Wychodzi).
WSZYSCY: Długie życie Augustowi! On jest jutrzenką Bożej sprawiedliwości — zgniótł Saracenów, którzy podbili pół świata, zapędzi ku lodom Rossów, którzy na cały świat roszczą pretensje.
B. NIKEFOR: Patrycjusze, otoczcie żelaznym niezdobytym lasem lanc tron Bazilissy, Matki Ziemi. W tarczy mojej odbije się słońce na górach, gdy miasto będzie jeszcze w mroku.
PATRYARCHA POLIEUKT: (zagradza wyjście Bazileusowi) Zagradzam Ci — nieoczekiwany?!
B. NIKEFOR: Zawsze zagradzałeś mi, gdy szedłem ku mej woli.
PATRYARCHA: Pozazdrościłeś — Bazileusie, — chwały Wszechmocnemu — i nie dajesz wznosić więcej klasztorów, zabraniasz obdarzać je zapisami pod pozorem, że mnisi nie potrzebują bogactw. Nie będę się z Tobą spierał. Kościół ubogi jest tym, który zwycięża bramy piekielnych na ziemi władców. Tem więcej zostanie dla Teofanu — skarbów, które pocieszą jej wdowieństwo.
B. NIKEFOR: Wszakże ja żyję?
PATRYARCHA: Lecz Ty nie jesteś jej mężem! wprowadzony w błąd, dałem Ci fałszywie sakrament.
B. NIKEFOR: Jakież ma skarby Teofanu?
PATRYARCHA: Jeśli mogła dać Kalocyrowi 1500 funtów złota?
B. NIKEFOR: Upadłeś na głowę, Święty Ojcze — lub nie wiesz o straszliwej polityce Bizancjum od Konstantyna Wielkiego, z którą ja walczę —
PATRYARCHA: A gdzież podziały się owe łupy niezmierne na Saracenach?
B NIKEFOR: Niestety, skarby te rozsiane są pod bramami stu miast, Cylicji, Syrji i Fenicji, które musiałem brać szturmem.
PATRYARCHA: I przywykłszy rządzić w dzikiej żołnierce, utworzyłeś sobie synod biskupów, posłusznych jak setnicy, na Twe rozkazy! — synod zasiedziały, który oblega Twój pałac — żebrząc, abyś ich mianował na intratne miejsca! Uczyniłeś się ich Patryarchą.
B. NIKEFOR: Istotnie boleje nad zepsuciem duchowieństwa i, chcąc je podźwignąć, pragną aby dźwigali razem ze mną świętą, żelazną arką narodu bizantyjskiego.
PATRYARCHA: Odebrałeś mi moich biskupów — ja odbiorą Ci Twoich żołnierzy. Nowelą cesarza Bazylego zabronione jest dawać komunję tym, co zabijają. Zakażą grzebać poległych żołnierzy z hymnami i czcią — powiedziano jest: nie zabijaj, wiec są zbójami. Zakażą iść na wojną pod wyklęciem, i zgaśnie jak świeca na słońcu Twa szatańska, mroczna potęga.
B. NIKEFOR: Jeśli żołnierze moi nie zwyciężą — za pięć dni będziecie mieli rżenie koni w kościele Świętej Mądrości — i Ty Patryarcho, zamiast na stolicy, będziesz siedział na palu.
PATRYARCHA: Świat i ludzie przeminą, a z zakonu jedna litera uronioną nie będzie.
B. NIKEFOR: „Gdzie jest duch — tam niema zakonu“.
PATRYARCHA: Masz, Bazileusie, skutki fałszywego zrozumienia tych słów św. Pawła; dla miłości Teofanu Ty wyrzekłeś się przyjaźni św. Atanazego, kościoła i świętej Trójcy; Rodzic Twój, starzec blisko wiekowy, fałszywie przysiągł, że Ty nie jesteś ojcem chrzestnym małych bazileusów, abym Ci mógł dać ślub; Tyś milczał i kłamstwo otwarło Ci drogą do łożnicy, a pycha Teofanu nie dopuściła Cię do praw męża; Bazilissa dla igraszki spełnianego zachcenia na kraj własny zwołuje demonów północy: oto jest duch, w którym niema zakonu! A teraz Ci mówię: wyrzeknij się Rozpustnicy, bo te dwie gromnice złamie nad Twoim imieniem, korona wstrząśnie się i spadnie z Twej głowy.
B. NIKEFOR: (z furją do obecnych) Wysłuchaliście obelg, rzucanych na króla, który ma w swej piersi całe imię otchłani mrocznej, napełnionej ogniem Boga — i nie zadrżał żaden z was od błyskawicy gniewu. Więc dodam jeszcze oskarżenie, oto że Ja sprzedaje drogo zboże z magazynów, że podniosłem kurs monety! Lud mój ciężko wzdycha pod jarzmem — ale rozszerzam wolność — mocują się o jego duszą z szatanem bezdusznej doktryny, który zakrył uszy i wyje. Ja złota nie chowam, ale je przetapiam w żelazo. I jeśli żyć pozwoli mi przeznaczenie wyzwolą Prometeusza, aby gwałtownym szturmem rozwarł znów nad Helladą krainę mroku, gdzie krążą miljony słone. Upadł fałszywy Olimp — runąć musi bizantyjska Galgatha!
PATRYARCHA: (łamie dwie gromnice) Anathema! Nikeforowi heretyckiemu bazileusowi — i Teofanu, łamiącej wiarą —
(Głos niewidzialnej X. Teodory).
X. TEODORA: Trucicielce, która w tańcu 40 bram wymordować chce wszystko, co najcelniejsze...
B. NIKEFOR: I ją? Jak śmiesz — mściwy faryzeuszu? wiedz, że w tej kobiecie jest więcej cudu, niż w całym twoim kościele —
PATRYARCHA: Prześladowcom kościoła odbieram Ciało i Krew Pańską.
B. NIKEFOR: Mam już komunję miłości i nie dbam o twoją komunię śmierci.
PATRYARCHA: Niechaj będą przeklęci w tym i w przyszłym życiu! dziedzictwo niech dzielą z Judaszem Ischarjotą, zdrajcą Boga! niech przyjdzie na nich trąd Jezego i groza Kaina! Niechaj nie da im nikt wody, ni ognia, miejsca na ziemi, ani dla oczu ich przestworza: Anathema! należy ich odstąpić — można ich zabić!
(Wszyscy uciekają, nagły zapęd śnieżnej burzy gasi lampy, staje się zupełny mrok — wycie morza. Krzyk tłoczących się ludzi — Bizantyni rzucają się na orszak Teofanu i rozpędzają. W mroku jarzą klątewne dwie gromnice. Przy Nikeforze zostaje dwunastu morderców, przebranych za nędzarzy i włóczęgów).
B. NIKEFOR: Zostaliście ze mną: ty wędrowny ślepy pieśniarzu, ty pogromco niedźwiedzi, starzy pokaleczeni żołnierze żebracy — i ty, karany pod pręgierzem rozbójniku, i ty kenobito —
DWUNASTU MORDERCÓW: My jesteśmy przebrani mordercy. Wielu z naszych zabiła Bazilissa, dając im w puharze truciznę lub spychając z wieży... Z nas wzięła przysięgę i uczyniła Twoich apostołów.
B. NIKEFOR: Wyłóżcie mi słowa psalmu:
„— bez przyczyny zastawili na mnie w dole sieci swoje i bez przyczyny ukopali dół dla duszy mojej. Chociażem się ja w wór obłóczył, gdy oni chorowali — trapiłem postem duszą moją i modliłem się często sam u siebie za nimi“.
DWUNASTU MORDERCÓW:
1-szy: Kto jest synem bożym, mękę znosi między ludźmi.
2-gi: Ludzie oczy wypalają tym, którzy patrzą prosto w twarz Boga.
3-ci: W pałacach moich byłem gorszy, niźli szatan, lecz zdradzili mnie, zabrali mój majątek synowie — dostojnikami są tu przy dworze — i tem ofiarowali mi dobro, nie wiedząc! mnie wygnali — ja zaszedłem aż do Jezusa! z Nim siedzę przy jednym stole — na polu we wichurze.
4-ty: W mroku widzę — odkąd mię oślepiono —
5-ty: Radość jest — w tym piekle życiowem — i Bóg jest — mimo że świat nie wskaże.
6-ty: Ja powtarzam tylko w milczeniu: Chwała i za trąd, i za śmierć — i za pustynię — chwała.
7-my: Chrystus był kuszony dni 40 przez szatana — tyś większy nad Chrystusa, bo masz obok siebie na tronie wiecznie szatana, a służysz Bogu.
WSZYSCY: Ona wciąż przędzie myśli — myśli złe.
(Teofanu schodzi z tronu i siada u stóp Nikefora).
B. NIKEFOR: Mówi przez Was ślepa dusza ludu — cóż wam zawiniła Teofanu? Jej ból nadludzki macie za skrzydła demona — jej zagwiaździste wierzchołki przyjmujecie za rogi Lucypera?!
B. TEOFANU: (głosem radosnym) Jam jest — Lucifer!
DWUNASTU UBOGICH: Opętana, uciekajmy!
(Odbiegają wszyscy, wchodzi ślepy Melodos, z oczyma pokrwawionymi, wygląd zdradza obłąkanego).
B. NIKEFOR: Jesteś świętym, że nie lękasz się zostać czy może liczysz jeszcze na me skarby?
MELODOS: Męczarnia jest putrefakcją, gdzie dusza przebywa sublimację. Zwano mnie Roman Melodos. Nie wiem, kto mnie porwał, z czyjego rozkazu kat mię wzroku pozbawił — od rozjarzonego żelaza wypłynęły oczy moje —
B. NIKEFOR: I gdy zagasnął ci świat — ujrzałeś —
R. MELODOS: Na rydwanie tryumfalnym Antymonu — jadę z Bazilissą oglądać cuda przyrody.
B. TEOFANU: Idźcie odemnie już, lub ja, ptak Oceanu, upuszczę was w dolinę, o której Bóg zapomniał —
(Nikefor daje rękę ślepcowi i wychodzą).
B. TEOFANU: Szumią bory czarne — na potwornej górze mrocznej lśni zamek. W zamku tym żyje Niewiadomy i na ołtarzu serce moje spala. Oh, już są brylanty na moich czarnych węglach — już mam wieczne światło, migocące w mroku — gdyż słońce już zgasło — słońce Bóg już zgasło!... Ach! słońce zgasło! Wyjedź ze mną na morze ciemności, ze mną — o mój Niewiadomy, który ogarnąłeś duszę moją na Misterjach!
B. NIKEFOR: (kryjąc się za kolumnę) Na wirchu szczęścia jest jakieś tajemnicze słowo i muszę je usłyszeć.
(Idzie między Potwory kamienne patrzące ku miastu, które tajemniczy się ogniami wśród mroków. Mag wchodzi).
B. TEOFANU: Cóź, Chaldejczyku? MAG: Zaćmiły się Twoje gwiazdy — nie czyń, co zamierzyłaś.
B. TEOFANU: Zamierzałam zło. Zamierzam teraz dobro. Gdybym czyniła, co zechcę, nie pytałabym mych gwiazd o to, co muszę.
MAG: Są gwiazdy, które mają łańcuchy i są skrzydła, które lecą w gwiazdy.
B. TEOFANU: I są skrzydła, które mają łańcuchy i nie podźwigną gwiazd.
MAG: Widziałem duszę Twoją, jak szła wśród lodowatych pustyń i bojaźliwie zakołatała w olbrzymie kamienne bramy Tego, który trwa w ogniu.
B. TEOFANU: Uczułam radość — niech ci będzie nagrodą za czarne błyskawice objawień Twoich. Któż jest mój wybrany?
MAG: Myśliciel wieczny Złego — przynajmniej tych głębin, które ludzkość zawsze nazywa złemi.
B. TEOFANU: Gdzież spotkam się z Nim?
MAG: Już nigdzie —
B. TEOFANU: więc go niema?
MAG: Przyciąga myśli Twe nad górami księżycowemi w mrok najgłębszy. Jako człowieka spotkałaś go raz jeden.
B. TEOFANU: Magu, nie mogę cię obdarzyć brylantami, gdyż idziesz wśród gwiazd — więc przyjmij me wyznanie: jestem niewinną.
B. NIKEFOR: (szeptem z za Potworu Hipopotama, który dusi w zębach oblewającego jadem krokodyla) Możesz to rzec, zamknąwszy w klasztorze pięć księżniczek?
B. TEOFANU: (biorąc głos jego za Maga) Chwila męki odkryła im powołanie władczyń.
B. NIKEFOR: Otrucie ojca?
B. TEOFANU: To była hekatomba najwyższa miłości, do której się wzniosło serce Romana.
B. NIKEFOR: Tajemniczy i zbyt nagły zgon młodego Bazileusa?
B. TEOFANU: Miody bóg na Olimpie nie umarł, lecz zmierzchnął.
B. NIKEFOR: Widziałem Cię, jak wróżyłaś nad wodą — w mroku wypłynęła nagle i w powietrzu zawisła ścięta głowa Nikefora!
B. TEOFANU: I stamtąd wreszcie ujrzał to jedyne i najcudowniejsze.
B. NIKEFOR: Nienawidzisz go?
B. TEOFANU: Mogłabym nienawidzieć, gdybym była kobietą: los rzucił pod kopyta jego zwycięskiego rumaka moją jedyną miłość na tej straszliwej nicości, która się zowie Ziemia! Lecz miłuję go za to, iż On wiedzie mą duszę w krainę nieśmiertelnego Dobra!
MAG: (chyląc się głęboko) Witam Cię, Zjawienie Boże!
B. TEOFANU: (zrywa się jakby do lotu, wschodzi po stopniach wieży i przechyla się ku głębinie, gdzie łuną migoce Bizancjum) Słuchaj, miasto! mówi przezemnie wieszcza, zamurowana, bijąca skrzydłami ku wiecznemu niewiadomemu Bóstwu dusza twoja — Jaźń nieśmiertelna! niosę Wam światło głębin! na całe miasto miljonowe rozlewam miłość moją, na całe obszary równin Europy i Azji — na całą ziemię i aż po królestwo umarłych wulkanów Luny: Jestem tajemnica!
(w oddali wycie tłumu)
Modlić się w klasztorze i umrzeć za Was choćby na Golgocie — mogłabym, lecz chcę Was zbawić — jednym zaklęciem Wiedzy z dna przepaści nieszczęścia mego wydobytym: Światło w mrokach świeci — a ciemności go nie ogarną: chwała Światłu!
B. NIKEFOR: (wychodzi z za Chimery Anioła w ekstazie) Jestem rycerz Świątyni Bożej! w pokorze niezmierzonej miłości mojej: dłoń daję Ci na wieki, oblubienico Światła, Teofanu!
MAG: Teraz jest chwila najcięższa, kiedy przyjdzie Szatan!
B. TEOFANU: Idź mi go wezwij!
(Ogień na ołtarzu buchnął i Mag wśród dymów znika).
(B. Nikefor chwilę stoi zakrywając oczy, z których łzy toczą się rzekami).
(Bazilissa Teofanu podchodzi ku niemu, bierze go za rękę i usiada na stopniach tronu wielkiego, Nikefor rozciąga się u jej nóg na skórze czarnej pantery).
B. TEOFANU: Nie zasypiaj... kiedy północ wybije, ja odpłynę na moim okręcie — —
Nie zasypiaj, jak dziecko zmożone płaczem, u nóg Matki, której dowierza bezgranicznie.
Pomnij, że wrogów masz straszliwych — i ja obronić Cię nie zdołam...
B. NIKEFOR: Tyle nocy gnałem tu na koniu... muszę obronić duszę Twą, Marzycielko przed jej piekłem! jutro o świcie wyruszam z armią — —
(Zasypia).
B. TEOFANU: Myślę, że jednak niema niebezpieczeństwa! wszakże rozkazałam bratu Jego Leonowi Kyriopalacie, aby obsadził wszystkie wejścia oddziałem żołnierzy. Kto wie, czy tego najgłębszego ukojenia nie czekał on przez cale życie?...
Więc śnij...
B. NIKEFOR: (przez sen)...pod miłości głazem płynęła moja łódź w ostatnią straszną Thule...
B. TEOFANU: Co słyszą?... byłżebyś Ty owym Rycerzem, który odpłynął na niewiadome bezkresy —
B. NIKEFOR:
...przekraczam świata pół, zwyciężam Termopyle
w miłości do Zjawienia na ziemi Nieznanego!...
(B. Teofanu przygląda się mu ze wzruszeniem najgłębszem).
B. TEOFANU: I czemuż nie danem było zrzucić tej maski już dawniej?...Mam więc miłości swej urzeczywistnienie... Człowiek... nie „tylko człowiek“, lecz „aż“! tak niepojęcie wiele: zjawisko wśród wieczności: człowiek, który ma w sobie niebo i morze...
(W mroku Chimer i Potworów przewijają się spiskowi).
SZEPTY: Jeszcze nie przepłynął Propontydy, — he, słyszysz: puszczyk! to On! rzucajcie mu sznury z koszami. Wciągaj — tu jama na 7 pięter — niechby sznur zarwał — zrobiłoby się mokrutko na skałach! Uf, ciężko taszczyć — dechnijmy — okręć ten sznur dokoła filaru — heo! Bazilissa! za pół grosza sprzedam teraz moją głowę!
(Uciekają, niektórzy wyskakują przez balkon).
B. TEOFANU: Nikczemni! nikczemni! jeszcze zostało was tylko siedmiu!
(Chwyta miecz B. Nikefora i biegnie po wschodach na heliakon. Widać przez dolne okno zawieszonych w koszu nad przepaścią kilkoro ludzi, między nimi J. Cymischesa. Teofanu miecz wyciąga nad sznurem. Milczenie oniemiałe).
J. CYMISCHES: Tak, możesz się zemścić — przepaść pod nami głęboko — Bóg nie pożałuje nas tnij.
B. TEOFANU: Powiedz mi wprzódy —
J. CYMISCHES: Wiem, ha ha, wiedzieć chcesz, czy wtedy omdloną posiadałem Cię? wiedz, i przysięgam Ci, że nie.
B. TEOFANU: Mówią o kochankach, którzy przychodzili do mnie nocami — podobno miewałam dziwne omdlenia!
J. CYMISCHES: Baśnie to są wierutne. Najlepszy dowód, że Mały Eunuch spał na progu Twej komnaty, nie można byłoby otworzyć drzwi, nie zbudziwszy go.
B. TEOFANU: Tak, temu pacholęciu można wierzyć!... Miałeś nademną potworną władzę miłości i za to musisz zginąć!
J. CYMISCHES: Przed śmiercią powiem — — zaczarowany był pierścień. Ty Bazilisso, zostałaś jednak czystsza od gwiazd!
B. TEOFANU: Pochlebstwami usiłujesz zakrążyć myśli moje... Musicie zginąć.
J. CYMISCHES: Jeśli Twoja metafizyczna wola musi koniecznie zabić ośmioro ludzi winnych i zbrodniczych, tnij sznur.
B. TEOFANU: Nie umiem już zabijać... Mam wstręt... do takiej krwi...
J. CYMISCHES: Zawołaj straż, zbudź Bazileusa, bądź szczęśliwa, o Najcudowniejsza z kobiet —
B. TEOFANU: Milcz, bo za to jedno gotowam ciąć sznur!
J. CYMISCHES: Śpiesz się — to nie jest najmilsza rzecz wisieć skazanemu nad Tarpejską skałą.
B. TEOFANU: Wróciłeś mi moją wiarę w siebie...
Jeśli mi dasz słowo rycerza —
J. CYMISCHES: Daję Ci słowo rycerza, że przejdę po sznurze z towarzyszami; jeśli zapewnisz nam wyjście, wyjdziemy nie skalawszy rąk. Natychmiast opuszczę Bizantyjskie mocarstwo, nie wrócę już — własnowolny banita.
B. TEOFANU: Więc idźcie.
(Odchodzi od okna i staje przy alarmowym dzwonie. Jan Cymisches ze spiskowcami wdrapują się po sznurze na heliakon, potem bez szmeru znikają za kotarami).
(B. Nikefor zbudzony podczas tej sceny wstał i patrzy — ujrzawszy Teofanu mówiącą do spiskowych, wpada w szał).
B. NIKEFOR: Zdradza — tuliła jak Matka mą głowę!... Jadowity wężu zwątpienia, nie wychodziłeś z czeluści mej duszy, ty jeden znałeś zaiste prawdę: życie jest piekłem — Teofanu szatan!
(Odchodzi kilka kroków i pada w niszy)
Kręgi mam czarne przed oczyma —
chcę widzieć!
potargać łańcuchy dawnych uczuć promiennych!
przekonać się, że jest Meduzą — w Jaskini!
(Mdleje, leżąc za tronem, tak że jest niewidzialny wśród mnóstwa bisiorów i skór. Zbliża się B. Teofanu).
B. TEOFANU: Gdzie Nikefor?
(Przerażona rozgląda się po sali. Wchodzi Mały Eunuch. Tylko z powodu zajęcia myśli, nie spostrzega Teofanu, iż pacholę jest w lunatyzmie).
Gdzie Bazileus?
MAŁY EUNUCH: (śpiewnie — w zamyśleniu) Król odjechał na wojnę.
B. TEOFANU: (do siebie radosna) Jest Bóg nad piekłem. Chcę, aby Bóg zatryumfował, nawet kiedy my idziemy przeciwko Niemu.
Jestem teraz w harmonii ze światem rządzonym Tajemniczą wolą.
(Do Eunucha)
Co uczyniłeś z kartką mą?
MAŁY EUNUCH: Kartkę wręczyłem Kyriopalacie Leonowi, lecz on grał w kostki z Bazylim Eunuchem i położył kartkę, nie czytając, a mnie wyrzucili.
(w zamyśleniu)
Król pojechał na wojnę...
B. TEOFANU: Wybije zaraz północ. Jestem już sama. Widziałam mój okręt, uwiązany do skał.
Nikefor musi zapomnieć o mnie; niechajby nawet nieco zniżył się, uczłowieczył — wtedy może stać się naprawdę szczęśliwym.
(do M. Eunucha)
Czy mógłbyś wiedzieć, co się dzieje w innej duszy?
MAŁY EUNUCH: Tego niemożna Pani! dusza jest zamkiem nieprzystępnym i nigdy się w nim nie jest!
B. TEOFANU: Straszny zamek wśród wieczności za grobem — leci jak kometa, przepływa morze myśli, mroczne jak ta noc.
MAŁY EUNUCH: Ułożyłem dla Ciebie tam leżąc na wieży baśń — nie rozumiem jej —
(Rozlega się muzyka).
B. TEOFANU: Któż to gra? ach, poznaję...
MAŁY EUNUCH: Tak, to obłąkany Orfeusz-Melodos!
(Podczas mówienia baśni przygrywa bolesnie-obłąkana, lecz cudna melodja).
MAŁY EUNUCH: Był możny król i miał ośmiu braci wojowników, którzy strzegli państwa; ziemia była zasiana zbożem, ogrodami. I przyszli raz władycy i prosili króla, mówiąc: „Twój ród jest święty, lecz wygaśnie — weź żonę, abyś miał następcę“. — „Przysięgam Wam zrobić tak, na Ojca Przedwiecznego — rzekł im król. Znajdźcie mi tę, której nóżka wejdzie w ten trzewiczek, co mi go dała stara wróżka w lesie. Oni pojechali przez miasta, prowincje i wreszcie znaleźli na kresach państwa córką węglarza — i dla jej nóg trzewiczek był zrobiony. I był ślub uroczysty. Lecz król czytał wciąż księgi święte i nie kładł się z nią nigdy do łoża. Gdy chciał spocząć — leżał na posłaniu z krzemieni ostrych jak noże, łożnica jego z baldachimem była tylko dla oka ludzi. Teofanu...
B. TEOFANU: Kto?
MAŁY EUNUCH: — Ona była taka piękna, jak Ty, Monarchini — i rzekła raz królowi: „Jabłka dojrzały — i wiśnie są już czerwone — ptaki noc całą śpiewają w ogrodach“. — Król rzekł: „Milcz Teofanu — poczekaj, aż pójdę do Jeruzalem modlić się za nas oboje, — ja będę higumenem — ty ksienią i tak zbawimy dusze nasze“. — Odtąd Teofanu poczęła w sobie żywić myśl straszliwą — i był jeden Pan możny, imieniem Jan...
B. TEOFANU: Kto przez ciebie mówi, szatan?
MAŁY EUNUCH: On był tak piękny i rycerski, jak logotet — Jan Cymisches. I ona uwiodła go do łoża swego. Lecz on rzekł: „Nie uczynię tego Władcy memu“. Ona przyszła do łoża jego — i tak on ją posiadł. Wtedy Jan budząc się ze snu, począł płakać gorzko.
(Wchodzi Jan Cymisches).
J. CYMISCHES: Witam Cię, Monarchini mroków!
B. TEOFANU: Łamiesz słowo rycerza!
J. CYMISCHES: Nie, gdyż wyjście nam zamknęłaś zdradnie. Tam stoi oddział Kyriopalata.
B. TEOFANU: (surowo) Przyszedłeś tu po djadem?
J. CYMISCHES: Jestem godny korony — mógłbym stanąć przy posągu Aleksandra Macedońskiego i nie uchylić skroni — lecz nie urodziwszy się synem króla, muszę pierwszy stopień tronu zdobyć występkiem. Wówczas słońce włożę Ci na głowę.
B. TEOFANU: Czy miłość jest większa, niż morze?
J. CYMISCHES: Tak. Lecz straż uderzy wnet sygnał.
B. TEOFANU: Miłość jest wyższa nad góry?
J. CYMISCHES: Co mówisz?
B. TEOFANU: Morzem jest zimny egoizm twój, górami jest twoja stroma ambicja.
J. CYMISCHES: Gdzie Nikefor?
B. TEOFANU: Nie zwyciężyłeś! Twoją widać głowę ściętą widziałam w mroku.
J. CYMISCHES: Do sypialni jego — za mną!
(Spiskowi odchodzą).
B. TEOFANU: Minęło przeznaczenie dom ten, jak Anioł w Egipcie — widząc, że moje gwiazdy zakrwawiły się u nóg najsmutniejszego z ludzi. Nikefor idzie teraz z legjonami. Jest Bóg w mrokach. Teraz mam pewnik.
(Spiskowi wchodzą bladzi i trzęsący się).
BALANTES: Jesteśmy zdradzeni — bazileusa niema — wyszedł z wojskiem. Rzućmy się w morze, bo u wyjścia czeka już nas zasadzka. — Wpław na drugi brzeg Azji!! choć niejeden utonie, cóż jest do stracenia?
J. CYMISCHES: Podniosę bunt w wojskach Syrji — i tu przyjdę — wydam mu walkę!
Ja nowe słońce — nowe prawo! — Żegnam Cię, Bazilisso. Postąpiłaś wspaniałomyślnie: nie pochlebiam sobie nic, choć mógłbym — wiem, że jesteś dalszą od myśli ludzkich, niż księżyc! Spróbuję zapomnieć, że w Tobie utraciłem więcej, niż koronę połowy świata — gdyż Twą miłość. W ofierze, Ty Afrodyto Niewinna, zabrałaś moich sojuszników, zostało mi tylko siedmiu.
B. TEOFANU: Więc ty szedłeś ku mnie w dymach czarnoksięskich i ja wzięłam cię niegdyś za Djonizosa podziemnego?
J. CYMISCHES: Mnie — i nie raz jeszcze Ci dowiodę, że mam boskośc Erosa.
B. TEOFANU: Fe, amfibię wzięłam za boga. wyznaj, może ty jesteś jakimkolwiek i czegokolwiek bogiem — może choć masz królestwo koników morskich lub ślimaków? — nie? — może jesteś bogiem koniokradów i szulerów? bogiem ironji?
Ah, poznaję cię, kapitanie zwany Nikim!
J. CYMISCHES: (wściekły) I będąc nikim — posiadałem Cię!
I posiadałem — bez żadnej satysfakcji, przyznaję to!
(Zrzuca i depce wspaniałe szaty — stoi w krótkiej tunice z gołemi nogami, drżąc z furji i ściskając miecz. Jest zaiste piękny: z blond brodą i rudo-ognistymi włosami, z delikatnym nerwowym nosem, fiołkowymi oczyma, mały lecz zręczności i siły potwornej).
Przyjrzyj się mi — jestem zwyczajny Antropos, oficerek — który Cię ujarzmił!
(B. Teofanu, jakby przed nią było puste miejsce, patrzy dalej spokojnie przedsię).
B. TEOFANU: W obliczu śmierci mówiłeś prawdę, więc teraz kłamiesz...
J CYMISCHES: Mam nad Tobą litość, bo dotąd nie jesteś zdolna uderzyć w alarmowy dzwon i ujrzeć me łamane ciało na żelaznej rozpalonej kobyle!
(do siebie)
Ten mały eunuch jest jasnowidzący, wszystko wie. Jeśli go pogłaskam, może mi powie, gdzie jest teraz Nikefor?
(gładzi go po włosach)
Dziecię, chciałbym Bazileusowi zanieść wieść dobrą — czy już jest za miastem? lub w której części kraju — i co robi?
MAŁY EUNUCH: Władca śpi cicho.
J. CYMISCHES: Nieprawda!
MAŁY EUNUCH: Tam w kącie legł Władca sprawiedliwy, nie czyńcie mu nic złego. Jutro musi wstać.
J. CYMISCHES: (do spiskowych) Tam!
BALANTES: Śmieć tyranowi!
B. NIKEFOR: (budząc się z omdlenia) To jeszcze nie świt?
(Balantes uderza go mieczem)
O Theotokos, przyjdź mi na pomoc!
(Teofanu zrywa się i uderza w dzwon alarmowy. Straszliwy daleki dźwięk gonga. Spiskowi odskakują — gdyż Teofanu cienkim długim mieczem dobytym z za sukni, tworzy krąg dokoła B. Nikefora).
B. TEOFANU: (do Nikefora) Ty umierasz? to nie od tej marnej rany mieczem! Ty masz zmienioną aż do potworności myśl Twego ducha!
Nie patrz tak we mnie — oczy Twe ropą krwawą zakrywają się —
ja ocieram je — z krwawych łez... ja Mroczna Weronika.
Nikeforze — jedyny człowieku na Ziemi, przed którym modlę się w otchłani mego mrożącego piekła:
jam niewinna przed Tobą...
Zabijałam w obronie Twej własnoręcznie, nie używając straży ani katów!
Winą mą, że nie mogłam zabić tego, który mi przyniósł dobrą wieść, iż obłęd miłości ku Marnemu był przywidzeniem!
Jeśli mi ufasz jeszcze — patrz we mnie! ja porwę Twą duszę —
zatrzymam ją, choćby sam Zgon z tronami Furyj swych wzywał o nią —
lub z Tobą pójdę, będę z Tobą razem w grobie, przez to, iż Ty we mnie uwierzyłeś!
Rozwierasz oczy —
Miej litość! — surowe straszliwe Twe spojrzenie, jak na ikonie krwawego Jezusa, gdy sądzi w Dniu Ostatecznym!
Na krzyż — na krzyż chcę!
Nie z poddania się Bogu —
nienawidzę go odtąd i na wieki — wyzywam go na bój bez miłosierdzia.
Ja — Lucifer, umierać będę na krzyżu — spiekielnię lazurowy Nazarejczyka tron.
Każdą krwi kroplą sączyć będę nad ciemną pierś Boga, co łamie nas, tryumfujący!
Ty, Nikeforze, teraz nie umieraj.
Pokonamy razem chrześciaństwo i zgon.
Uwierz w płomienną Jeruzalem mojego serca!
Życie me jest jedną straszliwą mszą, w której odprawiałam Tajemnicę Człowieka. Coraz mi jaśniej!
rozwarły się całe wąwozy świateł w innym wymiarze, już za tym Bytem.
Co mówisz? ha — —
Pęknięty kryształ spoić trudno —
zranione serce zgoić trudno?...
Słuchaj! jeśli męczyłam Cię aż do obłędu —
ja dla Ciebie spełniłam coś więcej, ja w piekle mojem żyjąc, uwierzyłam w Szczęście!
I nie dam Cię, nie dam — — bo Cię miłuję!
B. NIKEFOR: Kłamiesz!
B. TEOFANU: Zaślubiam się z Tobą tą krwią! a wiesz, rzekł jeden derwisz o mnie — że ja za skarby obu światów nie oddam nigdy jednej chwili marzenia mego, płonę jak gwiazda, znam cenę bólu iskry niebiańskiej... i taka będąc, ja Ciebie miłuję!
B. NIKEFOR: Kłamiesz!
B. TEOFANU: Teraz jest chwila, kiedy stoję na szczycie mego bólu i szczęścia, jestem jeszcze Aniołem, nie strącaj mnie w dół... abym się nie stała Upiorną Wampirzycą — bo Cię miłuję!
B. NIKEFOR: Kłamiesz...
(Bazilissa Teofanu wstaje z klęczek, zatacza mieczem nad sobą krąg, twarz jej zmienia się nagle w jakieś Monstrum-Wampirzycę bladą z krwawymi usty).
B. TEOFANU: Zetnij mu głowę, Balanthesie! jeśli głowa ścięta myśli, niech tam na wieży oświetlona pochodniami spojrzy we mnie — i wymusi u swego Fetysza na mnie piorun!
(Jan Cymisches siada na Chimerze Władztwa. Nikefora związanego i z rozłupanem czołem wloką).
BALANTES: Klęknij, nikczemny tyranie, skąpy dla ludu, uciskający kościół i mnichów — tu przed monarchą twoim, Janem z Własnej Potęgi!
B. NIKEFOR: Teofanu, nie zbliżaj się, opuść mnie — nie chcę na Ciebie spojrzeć w godzinie męki —
(Jan Cymisches kopie go nogą — Nikefor pada. Spiskowcy rzucają się nań).
SPISKOWI: Mam brodę jego wyrwaną w garści. Łam mu szczękę głownią miecza! zęby jego rozsypały się po podłodze — weź głowę, Akypotheodorosie, nieś na wieżę.
(Wybiegają).
B. TEOFANU: Boga niema. — Zanim rozgryzę sygnet z trucizną i wypłynę w mrok — Monarchini upiorów —
(do M. Eunucha)
dokończ swej bajki.
MAŁY EUNUCH: W pałacu Władcy była studnia bardzo głęboka, wydrążona. Teofanu z dwiema córkami swemi wrzuciła tam ciało.
B. TEOFANU: Widzisz, że to nie ja!
MAŁY EUNUCH: Zakryła studni otwór kobiercem i kazała przychodzić jednemu za drugim braciom Wkładcy, mówiąc: „on was zwie“. I oni przybiegli, myśląc, że to dla zaszczytów. I Teofanu wyszła z gromnicami w ręku, wiodąc ich aż do studni — na dywan oni wstąpili, myśląc, że jest dla ich uczczenia. I runęli tak w przepaść, i zginęli wszyscy przed świtem.
(Robi się szmer groźny — wbiegają spiskowcy).
J. CYMISCHES: Pałac się budzi — zamknęli bramy w dole.
SPISKOWI: Waregów straż tu biegnie.
(Słychać huk toporów, łamiących drzwi szczęk mieczów, w mroku na wieży błyskają pochodnie i widać w huraganie zamieci śnieżnej głowę ściętą Nikefora).
BALANTES: Waregowie, przestańcie walczyć. Bazileus już nie żyje. Oto głowa Nikefora tam na wieży — ogląda ją całe Bizancjum. Witajmy prawdziwego Bazileusa: Jan Cymisches — Autokrator!!
J. CYMISCHES: Nie mogę patrzeć — demony szarpią mnie — w piekło zapadłem! Huragan wyje — głowa jakby świętego Jana w mroku — wśród pochodni morderców! O plamo jedyna na honorze wojownika!...
WAREGOWIE: Zemścijmy Nikefora!
J. CYMISCHES: Walczmy!
(Wpada Bazyli Eunuch bocznymi drzwiami).
BAZYLI EUNUCH: (do Waregów) Barbarzyńcy, złóżcie broń. Bizancjum woła nowego władcy. Święty Bazileus Jan! długich lat!
(Do Waregów, którzy wyrąbali drzwi i gotowi się rzucić).
Wy co? jesteście tu obcy — to są nasze sprawy. Nie macie obowiązku mścić jego śmierci — to nie wasz był konung — honor wasz przeto jest nienaruszony. A choćbyście nas zmogli — miasto jest zbudzone i was wyrzezają! Moich 3000 niewolników i dwadzieścia tysięcy eunuchów pałacowych — i wszystkie zjednoczone cyrki i setki tysięcy mnicha z monasterów przeciwko Wam? Słyszycie dzwony?
(Straszne jęki dzwonów).
WAREGOWIE: Tak — on już nie żyje — mścić niema dla kogo.
(Wychodzą).
BAZYLI EUNUCH: Jaki tam szatan uderzył we dzwony? Czy nie Atanazy, wierny Nikefora? Gdym tylko ujrzał głowę na baszcie, ogłosiłem ludowi oswobodzenie z ucisku tyrana. Miasto zaczęło wrzeć partja Nikefora była potężna, lecz wydałem edykt, aby mieszkańcy zamknęli się w domach i nie czynili nowości. Każde wyjście na ulicę jest karane śmiercią. I miasto zatrwożone udaje, że śpi. Ulice puste.
(Podaje mu pergamin)
Oto lista tych, których należy wygnać dla bezpieczeństwa tronu, a przedewszystkiem znieść prawo, ujmujące dóbr klasztorom! Złoto między mnichów rozrzucić, aby świecił nieskazitelnie djadem.
J. CYMISCHES: Mam władzę, którą mi dało Fatum zabrudzonemi rękoma. Ha — podzielę się razem z Teofanu! Jej oczy były mem przeznaczeniem. Wieczną ma w sobie młodość — jak jutrzenka. Wezmę ją na mój rydwan.
(Wchodzi Witeź Żórawjon przez komin. Do B. Teofanu).
WITEŹ ŻÓRAWJON:

Pani Pana zabiła:
radosną słyszę wieść —
tyłeś się natęskniła,
możem już na tron sieść!
Z moim rodowym klejnotem
nie lękaj się żadnych plam —
mój hełm jest z końcem złotym,
drżą chamy u mych bram!...
Wprawdzieś Pana zabiła,
lecz ty z miłości wrzesz —
słodycz mię zemroczyła...
Będziesz moją? śpiesz.

B. TEOFANU: Tyś wszakże bezlotek — nacóż ci Orlica?
WITEŹ ŻÓRAWJON:
Chciałem Ci iść na rękę — jeśli nie —
Rycerz Artusowego Stołu odjeżdża — i adje!
(Wchodzi Teodora i Patryarcha, trzęsący się starzec).
J. CYMISCHES: W takiej chwili przychodzicie się targować? później!
X. TEODORA: Przyszłam, aby spojrzeć w oczy tej, która idzie do celi wilgotnej i zimnej, aby już nie wyjść nigdy! (cicho) Oczy te zgasnąć muszą! (głośno) Morderczyni, wydaj swych współwinowajców! weźcie ją na tortury.
PATRYARCHA: (do J. Cymischesa) Zakazują Ci przyjmować Ciało i Krew Pańską... hańba!... hańba!... Chyba, że wszystkie dobra mają być zwrócone św. Synodowi. Biskupi mają być zwolnieni od władzy nad nimi Tronu.
J. CYMISCHES: (z udaną słodyczą) Rad jestem, Ojcze święty, że Trójca wybrała mnie swym lichem narzędziem. Oto nowelle Exaugustosa Nikefora przeciwko władzy i majętnościom kościoła. I takowe drę.
PATRYARCHA: Wydasz mi głównych winowajców... Usprawiedliw się!
BAZYLI EUNUCH: Słusznie. Uderzył Balantes mieczem Nikefora, Akypotheodoros zawiesił głowę na wieży.
Tych dwóch weźmiemy na tortury i zetniemy. Lud niechaj się dowie o wymiarze Sprawiedliwości.
J. CYMISCHES: Przysięgam, że ręki nie położyłem na Nikeforze. Fortunę mą całą oddaję na szpitale. Będę sam oglądał rany chorych... Wesprę rolników, cierpiących głód i dyjarję z powodu nieurodzajów!
PATRYARCHA: Puszczam Cię w pokoju, Synu!
(ukazując Teofanu)
A z tą co?
X. TEODORA: Do klasztoru — na kresy państwa!
J. CYMISCHES: Teodoro, jesteś, bądź co bądź, Porfyrogenetka. Należy ci się tron. Połączmy nasze losy.
X. TEODORA: Znam cię — i wiem, że nie czekają mię radości, lecz zmiażdżyłam pierwszą pod sklepieniem nieba kobietę tych czasów!
J. CYMISCHES: Wojska niech się szykują u bram. Idźmy na armie wilków północy, których przyzwała —
X. TEODORA: Morderczyni w mrokach! wnet przyśle tu mnichów.
(Wychodzą. Teofanu powstaje zwolna ze stopni Monstrum, przedstawiającego Tajemnicą — zbliża się do krzyża, który jest w kształcie drzewa rajskiego, z klejnotów ptaki migocą).
B. TEOFANU: W mojej kamiennej celi ściany zimne i wilgotne — żaden odgłos świata dostąpu tam niema. Wchodzą przez małe, wąskie drzwi, posłuszne tylko memu zaklęciu. O śmierci, tyś rozbudzeniem kosmicznych fal i nawałnic! Zwiej mię z drzewa życia, jako złocisty liść jesienny z metalicznym dżwiękiem lecący po górach Tajemnicy! Zorzo płomienna, pogromczyni życia rozpasanego w swych bezmyślnościach, bądź umiłowana! Nad męką, nad bólem, nad smutkiem i tęsknotą, niech świeci się panowanie, niech zaszumią czarne skrzydła Twoje.
(Wschodzi księżyc)
Zakwitnął cudowny płomienny kwiat o koronie księżycowej z rozchylonego kielicha stoczyło się kilka kropel ambrozyi — —
Do Twych bram idę, Luciferze!
(Muzyka staje się wspaniałą, jakby na tysiąc strun grana).
Ty skrzydłami swymi wskazujesz mi drogę: Odrodzenie ludzkości przez coraz głębszą tragedję!
Lecz czem jest mi ludzkość?... echem turkocącego wozu, który runął w przepaść!...
Jestem sama. Oto jedyna prawda: Jaźń w pustyni, kuszona przez Nicość!
(Ukazuje się głowa ścięta B. Nikefora).
Ha! na wieży głowa Nikefora!
Patrzy — tak, powieki podniósł i we mnie patrzy — Na podwórzu idzie dwoje mych pacholąt płaczących... te łzy lecą do serca mego! — jakby olbrzymie głazy Przeznaczenia! (z nagłą mocą)
Na Ocean chcą wypłynąć — na dziki bezmiar Oceanu, który wpada już w otchłań Chaosu — tam za słupami Heraklesa —
wypłyną w ostrym powiewie słonych fal —
(próbuje wyjść)
Zamknęli mnie. Niema stąd wyjścia? A jednak nie mogą wyjść przez bramą, którą mi rozwiera Zgon! Me pacholęta muszę stąd wyrwać i uciekać w inne regiony —
(Przez okienko zakratowane w drzwiach zagląda Kalocyr).
KALOCYR: Witam Cię, Najświętobliwsza Exbazilisso. Wróciłem z konnej przejażdżki, a Ty wybierasz się pono piechotą?
Może każesz, abym zanotował Ci rozpalonym piórem na czole: robaki gryzą gorzej od lwów?
B. TEOFANU: Potrzebują usługi za wielki skarb.
KALOCYR: Masz przed sobą ostatniego z wielkich greków — jestem mianowicie z tych, co strzegli Termopile.
B. TEOFANU: Po tej drugiej stronie, tam gdzie czaił się Efialtes... wiem! Lecz muszę zawierzyć ci moją sprawę. Mam wartość pół Indyj w jednym olbrzymim szafirze, rozmiarów jak twoja głowa.
KALOCYR: Zaczyna mnie to interesować mocno. Masz co jeszcze, o Najlepsza?
B. TEOFANU: Idź, wezwij mych synów — z ich sypialni jest wyjście podziemne —
KALOCYR: Wiem — ale —
B. TEOFANU: Będą ich czekała już tam — (ukazując morze w głębi) na pokładzie mego statku o czarnych żaglach — pochodnia jedna tylko będzie jarzyła.
(Do siebie)
Mam sznur z heliakonu —
KALOCYR: Ten szafir mógłbym obejrzeć?
B. TEOFANU: W chwili, gdy ujrzą mych synów —
KALOCYR: Na tył śmierdzącego kozła, nieporadzę Ci nic, choćbym był uczciwszy niż Focjon: Twymi dziećmi zaopiekował się Atanazy — tu idzie on z mnichami —
B. TEOFANU: Jeśli Atanazy? — mam otwarty świat przed sobą od zenitu Gwiazd północnych, aż po niezgłębiony niewiadomy Nadir!
(Wchodzi św. Atanazy z mnichami, niosącymi gromnice. Mnisi cofają się w przerażeniu — ukazując na stojącą pod Drzewem Krzyża Teofanu).
ŚW. ATANAZY: Chodź zemną, duszo...
Na wyspie Proti jest więzienie straszne, lecz tam zacznij żyć niedolą świętych ludzi. Tam poznasz wybrańców, którzy nie widzieli słońca od niepamiętnego czasu, a myśli ich wciąż idą wyżej, idą, idą...
Znasz li te rozpacze, które wzrok zamieniają w drogocenne kamienie, jakich nie ma żadna korona władców? Tam wilgoć kapie z filarów, jak wieczne łzy...
Tam nauczysz się miłować najcichszy, najgłębszy smutek... tam serce Twe pojmie nareszcie —
(Ukazuje niebo).
B. TEOFANU: Już nie mogłabym cierpieć, bo nie mam już kogo miłować.
Atanazy, kochałeś Ty mnie kiedyś —
ŚW. ATANAZY: Milcz, nierządna —
B. TEOFANU: Wybacz mi. Wyratuj mi synów. Czy rozumiesz, czem byłoby zostawić ich tu, w tym powietrzu, gdzie wszystko jest kłamstwem.
ŚW. ATANAZY: Mówiłem do Ciebie łagodnie, pókim widział złamaną trzcinę pod nogą Boga —
lecz Ty ośmielasz się sądzić Jego świat?
I teraz jak hyjena, mając grzeszny instynkt macierzyństwa, oblężona przez myśliwych w barłogu — wynosisz swe małe w zębach?
Ty, nieszczęśliwsza od hyjeny, nie mogąc wynieść — zostaniesz przy małych swych, które tu będą uwiązane na krótkim łańcuchu wiar.
B. TEOFANU: Byłeś sam żeglarzem — ja chcę Morza. Nie pójdę bez mych pacholąt — uklękam przed Twym brudnym cuchnącym habitem Pokutującego —
daj mi synów mych —
ŚW. ATANAZY: To, co zrodziłaś inter urinam et feces — miłujesz! a Boga Kosmokratora, który dla Ciebie trzy dni przeleżał w żywocie ziemi — Ty odrzucasz?
B. TEOFANU: Nie mówię teraz o kanonach wiary — mówię, iż czeka mię okręt mój, a za chwilę będzie zapóźno.
ŚW. ATANAZY: Włóczyć się chcesz, opętana marzeniami — a oto Pan mówi Ci: posyp głowę popiołem i zostań.
(Do mnichów)
Włóżcie jej habit klasztorny, obetnijcie jej włosy.
Twoich synów wychowam nie na pogańskich mędrców fantastów, lecz na cichych, pozbawionych mądrości gwoli Chrystusa, dobrych pasterzy, na najwierniejszych sług Soboru Nicejskiego.
B. TEOFANU: Powiem ci za mędrcem: Jedyną wymówką Twojego Boga jest to, że go niema.
ŚW. ATANAZY: Jesteś już w piekle. Słyszę — słyszę już z upojeniem Twój jęk z czeluści. Pan miłosierny dał nam z wyżyny swego nieba radość niewymowną nasycania się mękami potępionych.
B. TEOFANU: Nasyć się.
ŚW. ATANAZY: Nie mając nadziei zbawienia, żyj wśród ciemności murów — w miejscu anielskiem, chodząc sama, jak zły duch.
Obudzi Cię w nocy dzwon na modlitwą, kiedy będziesz chciała oddawać się Twemu inkubowi.
Legniesz twarzą na worach z kośćmi pustelników przy tlącej się gromnicy w lochu, kiedy będzie Ci za murami wyśpiewywał pogański słoneczny wyklęty Helios.
Zamiast iść do lasu i ogrodu, będziesz ślepła, oczy Twe wygniją nad haftem złoceń na ornatach, wyszywanych tym jednym monotonnym ściegiem: Kyrie Elejzon.
Przed dzwonem wieczornym rzucą Ci, jak szakalowi, trochę zgniłego zapleśniałego jadła w pękniętej skorupie, aby odpłynęła woda i męczyć Cię mogło pragnienie.
Ty, co wykwintnych umysłów szukałaś, będziesz miała warczenie złych plotkarek, kułaki grubiańskich Furyj, złośliwe spojrzenia obłąkanych, wymówki skąpych rezydentek — bo jako spowiednik nie mam złudzeń — klasztor jest miejscem aniołów, którzy śpiewają przez tłum tępych i nikczemnych.
Ty, co miłowałaś zakazaną mądrość Plotyna, Trismegisty, Hieraklita, Homera, indyjskie Wedy, Sisupala Bada, Bhagawat-Purana Ty, druga Hypatja Aleksandryjska — co mierzyłaś z matematykami przestrzenie nieba i zgłębiałaś szatańską naukę, która mówi, iż ziemia nie jest najważniejszym i jedynym tronem świata —
Ty jedyny miód ciągnąć będziesz z wyschłych pasiek Ojców kościelnych.
Twoje ciało, dumniejsze niż Bogarodzicy, oddasz pod plagi dyscyplin z żelaznymi końcami, zajmując habit ten zarażony trądem, w którym umarł już czwarty pokutnik.
Niech Ci nie da Pan swego miłosierdzia, abyś długo mogła się rozkładać za żywa.
Wiedźcie ją teraz, nabożni czerńcy!
(Ukazuje się dwoje pacholąt za kratami).
PACHOLĘTA: Mamo! gdzie Ty idziesz? nie opuszczaj nas.
B. TEOFANU: Kochajcie, moi synaczkowie, mnie i Słońce, a jeśli trudno będzie Wam to kiedyś wykonać — tylko Słońce.
PACHOLĘ STARSZE: Jak będę Cesarzem, Ty wrócisz na rydwanie.
ŚW. ATANAZY: Choerina — Tobie oddaję opiekę nad młodszym. Kalocyrze — Ty zajmij się wychowaniem starszego.
Trzeba, aby mający się stać władcami rzymskimi, wiedzieli, iż Słońce jest kłamstwem. Włóżcie jej kaptur.
Przykujcie niewolnicę do rydwanu Boga!
CHOERINA: (szeptem) Ty — Wielkie Wszystko — Dionizos — zmartwychwstaniesz —!
B. TEOFANU: (której nagle zarzucają kaptur, nie dając jej spojrzeć w dzieci) Aa!
(Głośny żałobny śpiew chóru. Kiedy przechodzą swym konduktem, straszniejszym niż pogrzeb, z mroku wyłania się ciemne widmo — w widmie tym o potwornych nieludzkich kształtach, świeci para magnetycznych oczu.
Krzyż mrocznieje.
Widmo ogarnia Teofanu, wiedzie w mgle, wśród rozjęczonych dzwonów i chóru żałobnego. Wszystko staje się podobne do żałobnego płynącego okrątu, gdzie gwiazdy są zagaszane mrokiem olbrzymich skrzydeł).
KONIEC DRAMATU.
KOMENTARZ.

ABRAKADABRA — zaklęcie magiczne; postać z wężem, rysowana na perłach.
AGNI — indyjski bóg Ognia.
AKERENE — nieskalana, nieuległa Losowi, ni Śmierci.
ALFY — bóstwa fantastyczne Skandynawii; karły i rusałki, mające swego króla; są dobre i złe; dostępują towarzystwa bogów.
ANTYMON — pierwiastek, pokrewny bizmutowi; charakter ma przejść między metalem i niemetalami. Barwa biała z niebieskawym odcieniem, budowa grubo-krystaliczna.
ARCHIEREUS — arcykapłan.
ARCHIMANDRYTA — przeor klasztoru obrządku Wschodniego.
ATTYS — syn dwupłciowej istoty Agdistisa; kochanek Cybeli; w szaleństwie zabił się; z krwi jego wyrosły fiołki.
AULOS — rodzaj klarnetu czy oboju starogreckiego.
AZY — główni bogowie z Eddy skandynawskiej. Dosięgli władzy po walce z Wanami. Azy — słowo to znaczy sklepienia lub belki budowli świata, równie jak moralnego ładu.
BALDUR — bóg wiosny na północy — wiosenne słońce, Mity podobne do zejścia Persefony.
BARKABAN — okrągła forteczka, broniąca murów miasta — to, czem w Krakowie jest Rondel przy bramie Florjańskiej.
CHARTOFYLAKS — strzegący rękopisów, bibliotekarz.
CHEJROSIFONY — przyrządy ręczne do wylewania na odległość greckiego ognia.
CHRONOGRAF — latopisiec, kronikarz.
DESPOTES-ISSA — Władca, Władczyni.
DOMESTICI — straż rzymskich imperatorów, od Konstantyna W. zastępująca dawnych pretorianów.
EKUMEŃSKI — wszechświatowy.
ELEKTRON — metal, mięszanina srebra ze złotem.
GEMMA — jest to kamea wklęśle rzeźbiona.
GYNECEUM — część domu przeznaczona dla kobiet.
HIAMAWAT — po sanskr. Himalaje.
HIERARCHOS — święty starszy — wyższy w urzędzie.
HYPERAGIA — Najwiętsza (M. Boża).
IHUMEN — przełożony klasztoru.
IN ARTICULO MORTIS — wobec śmierci, Choerina zaś przekręca mówiąc morae t. j. niespiesząc się.
KENOBITA — pustelnik.
KNUFIS — Chnum Ra, bóstwo egipskie, ten, który tworzy ludzi i kształtuje bogów.
KONUNG — król normański, wódz.
KORYBANT — kapłan bogini płodności, Cybeli, na wyspie Krecie i we Frygii; pląsali w pełnej zbroi z szaleńczym entuzjazmem, raniąc się, jak derwisze; nosili na głowie trójhełm.
KOSMOKRATOR — władca świata.
LOGOTET — dowódca prowincji lub wogóle naczelnik.
LUES — syfilis (łac.).
MAGNAURJA — jeden z pałaców Złotego Dworca.
MAJA — ind. pojęcie złudy życia.
MEDYNA — nazwa kilku miast w Hiszpanii; o jedno z nich toczyła się zażarta walka między hiszpanami i arabami.
MELAJNA RAKE — habit czarny.
METER THEU — Matka Boża.
NANAO PAO — indyjska bogini powietrza, chmur — czcili ją i w Egipcie, wyobrażając jej postać gigantycznej wielkości, całą ze złota, w bobrowem futrze.
NIFLHAJMR — straszliwej posępności piekło u Skandynawów, gdzie rządzi Śmierć, Hela, Mrok, wiry morskie, lód, wycie burzy — tak głęboko w podziemiach męczą się widma.
PINKERNES — podczaszy.
POLYKANDELE — świeczniki.
PROTOBESTIARIOS — szatny, dziwoląg językowy — z łac. vestiarium.
PUROHITA — „postawiony na czele“, kapłan domowy, religijny doradca króla. Przy ofiarach czytał hymny — nie był to jednak brahman — urzędowy rozporządzacz Wielkiej Ofiary.
REFERENDARIOS — dziwoląg językowy — zgrecczony wyraz łaciński — sprawozdawca; „pros ta anankaja“ względem rzeczy nieodzownych.
SOLID — złota moneta wprowadzona przez Konstantyna zamiast aureus. Od niej pochodzą nazwy soldo i sou; była rozpowszechniona w całej Europie. Waga = 1/72 rzymskiej libry.
TESTIMONIUM ABEUNDI — świadectwo odejścia, nieistnienia.
THEOTOKOS — Bogarodzica.
TRIMALCHION — imię gospodarza, ale o tem czytaj Satyrikon.
TRISMEGISTA — potrzykroć Największy — Toth-Hermes egipski, wtajemniczający — wódz umarłych. W teozoficznych księgach Hermes Tr. jest mężem mądrym, objawicielem. Klemens Aleks, w II. wieku mówi o 42 księgach świętych Tota, czyli Hermesa, w języku egipskim, obejmujących całą hieratyczną wiedzę Egiptu od hymnów bogom do medycyny i fizjologii kobiet. Pojmandres — pasterz mężów — tytuł Rozumu, rozmawiającego z Hermesem Trism. w traktatach 14 Herm. ksiąg, które nas doszły. W średnich wiekach alchemię nazywali hermeneutyczną filozofią. Szmaragdowa tablica — fragment zagadkowej treści, wyryty ongi na bryle drogocennego kamienia.

Χαῖρε.



  1. Pokój wam! ja jestem światłość świata.
  2. współśpiewak niebieskich aniołów
    na ziemię przynosi ich stamtąd melodje.
  3. Warjat, jasnowidzący i człowiek boży utożsamieni są na wschodzie.
  4. Zniknęła — i odgłos oddalających się jej kroków,
    nadzieję serca mego wiedzie w mrok.
  5. Rozmowy małym drukiem mogą być w teatrze opuszczane.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.