Ziemia (Zola, 1930)/Część piąta/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

W dwa dni potem, tego samego rana, kiedy miano pochować ojca Fouana, Jan, znużony spędzoną bezsennie nocą, obudził się bardzo późno w małej izdebce, którą zajmował u Lengaigne’a. Nie był jeszcze w Chateadun w sprawie procesu, o którym myśl jedynie nie pozwalała mu opuszczać Rognes. Co wieczór odkładał sprawę na następny dzień, wahając się coraz bardziej w miarę, jak łagodniał jego gniew. Tej nocy ostatnia walka, stoczona z samym sobą, nie dawała mu zasnąć. Leżał zgorączkowany, nie wiedząc, jaką ma powziąć decyzję.
O, ci Kozłowie! Zezwierzęcone chamstwo, mordercy, zbrodniarze, którym człowiek uczciwy winienby dać ściąć głowy! Od razu, w pierwszej chwili, dowiedziawszy się o śmierci starego, zrozumiał, że to ich sprawka. Łotry, do licha ciężkiego, usmażyli go żywcem, aby nie dać mu wygadać się. Franusia, Fouan! Zamordowanie jej zmusiło ich do sprzątnięcia starego. Czyja kolej teraz? Pomyślał, że napewno jego: wiedzą, że zna ich tajemnicę, wsadzą mu więc kulkę gdzieś z za węgła lasu, jeżeli będzie się upierał przy pozostaniu we wsi. Dlaczego więc nie miałby pójść zaskarżyć ich odrazu? Decydował się na to; pójdzie, opowie całą historję żandarmom, jak tylko wstanie. Potem jednak dopadły go znów wahania i wątpliwości, brak zaufania do grubej tej sprawy, w której będzie musiał stawać jako świadek, obawa, że będzie na tem cierpiał tyleż, ile winowajcy. Po co przysparzać sobie jeszcze kłopotów? Jest to oczywisty brak odwagi, prawda; znajdował wszelako wytłumaczenie przed samym sobą, powtarzając sobie, że, jeśli nie powie nic, spełni tylko ostatnią wolę Franusi. Dwadzieścia razy w ciągu nocy chciał i nie chciał, doprowadzony do choroby poczuwaniem się do obowiązku, przed którego spełnieniem wzdrygał się i cofał.
Kiedy wreszcie, około godziny dziewiątej, wyskoczył z łóżka, zanurzył przedewszystkiem głowę w misce z zimną wodą. Nagle powziął decyzję. Nie powie nic, nie będzie nawet wszczynał procesu, ażeby odzyskać połowę sprzętów. Gra nie byłaby napewno warta świecy. Uczucie dumy dodawało mu odwagi. Rad był, że nie ma z nimi nic wspólnego, z tymi łajdakami! że jest im obcy! Niech się zagryzają pomiędzy sobą: ziemia uwolniłaby się od ładnych ptaszków, gdyby popożerali się wszyscy wzajem! Cała przecierpiana męka, obrzydzenie na myśl o dziesięciu latach, spędzonych w Rognes, buchały mu z głębi serca płomieniem gniewu. I pomyśleć, że taki był szczęśliwy w dniu, w którym uwolnił się od służby wojskowej, po wojnie włoskiej, że tak upajał się myślą, iż będzie mógł nareszcie rozstać się z szablą i nie będzie musiał zabijać ludzi! A właśnie od tej chwili żył wśród najohydniejszych brudów, pomiędzy dzikiemi bestjami. Od dnia ślubu swojego cierpiał nad tem; ale teraz już doszło do okradania, do mordowania, do zbrodni! Istne wilki, puszczone na wielką, cichą równinę! Nie! nie! ma ich dosyć tych bestji krwiożerczych; psują mu ukochanie wsi! Na co się zdało zniszczyć jedną ich parę, skoro należałoby właściwie wytępić całą ich zgraję? Wolał odjechać.
W tej chwili gazeta, którą przyniósł sobie poprzedniego wieczora z dołu, z oberży, wpadła mu znów w oko. Zainteresował się artykułem o zagrażającej wojnie. Głuche wieści o niej krążyły, niepokojąc ludzi od kilku już dni. Nie uświadamiał sobie tylko, jakie budziły w nim one dawne uśpione echa, jaki rozdmuchiwały w nim płomień niedogaszony, wciąż tlejący, który nagle trysnął mu z duszy żywym ogniem. Ogień ten zmiótł, jak gdyby gwałtownem tchnieniem wiatru, ostatnie jego wahania, całą walkę z samym sobą, utajoną obawę, że nie będzie wiedział, w którą zwrócić się stronę. Tak, pójdzie się bić, zaciągnie się znów do wojska! Spłacił swój dług ojczyźnie; ale cóż z tego? Jak się nie ma co robić, kiedy życie sprzykrzyło się już człowiekowi, wściekłemu, że jest otoczony przez samych wrogów tylko, bodaj że najlepiej walić ich, gdzie popadło. Ogromna ulga, dzika jakaś radość ponura podniosły go na duchu. Ubrał się, pogwizdując głośno melodję pobudki żołnierskiej, wiodącej go ongi do boju, tam, na równinach włoskich. Ludzie są zbyt wielkiemi bestjami! Lżej mu się zrobiło na myśl, że będzie wymiatał Prusaków. Skoro nie znalazł upragnionego spokoju w tym zakątku, gdzie rodziny wypijały krew z siebie wzajem, lepiej bodaj powrócić do otwartej rzezi. Im więcej pozabija ich, tem bardziej spłynie ziemia posoką, a on sam będzie się czuł bardziej pomszczony za przeklęte to życie wśród cierpień i katuszy, jakie zadawali mu ludzie.
Zszedłszy na dół, zjadł dwa jajka i kawałek słoniny, podany mu przez Florę, Potem, wezwał Lengaigne‘a i uregulował swój rachunek.
— Odjeżdżacie, Kapralu?
— Tak.
— Ale wrócicie do nas?
— Nie.
Oberżysta, zdziwiony, przyjrzał mu się, zachowując jednak dla siebie swoje myśli. A więc niedołęga ten wyrzeka się swoich praw?
— Do czego macie zamiar zabrać się teraz? Powrócicie może do swojej stolarki?
— Nie, do żołnierki.
Lengaigne, patrzący z wytrzeszczonemi gałami, nie mógł powstrzymać odruchu pogardy. — A to idjota!
Jan był już na drodze do Cloyes, kiedy ostatni przypływ rozczulenia zatrzymał go i skierował kroki jego zpowrotem w górę zbocza. Nie chciał rozstawać się z Rognes bez pożegnania mogiły Franusi. A bodaj parło go jeszcze coś: chęć oglądania raz jeszcze widoku roztaczającej się w dal bezbrzeżną, olbrzymiej równiny, smutnej tej równiny Beaucji, którą ukochał w końcu szczerze podczas długich samotnych godzin pracy.
Za kościołem był cmentarz, otoczony nawpółrozwalonym murkiem, tak niskim, że z po nad mogił sięgał wzrok swobodnie aż po krańce widnokręgu. Blade słońce marcowe rozjaśniało niebo, zasnute mgłami, subtelnemi niby cieniuchny oprzęd białego jedwabiu, z po za którego tu i owdzie przezierały pasemka błękitu. Skąpana w łagodnej poświacie Beaucja, drętwa jeszcze po zimowych mrozach, zdawała się spać w dalszym ciągu, jak owe śpiochy, co to, zbudzone już, unikają poruszenia się, aby rozkoszować się jeszcze gnuśnem swojem próżniactwem. Dalsze plany ginęły we mgle, poznaczone kwadratami zieleniejących już zbóż, jesiennych owsów i jęczmieni, podczas gdy na gołych jeszcze rolach uprawnych zaledwie rozpoczęto wiosenny siew. Wszędzie, pośród tłustych grud ziemi, kroczyli ludzie, powtarzający rytmicznym ruchem nieustanne rzucanie deszczu ziarna. Widać było wyraźnie obłok złocistego pyłu, ulatujące z garści najbliżej idących siewców. Stopniowo postacie ich malały, mknąc w nieskończonej toni, spowijającej ich swoją falą, co hen, w dalekiej głębi, zdawała się już tylko drgającą w promieniach słońca jasnością. Na odległość mil całych, aż po wszystkie cztery krańce bezkresnej równiny, spływał w promieniach słońca życiodajny deszcz przyszłego lata w zrychloną uprzednio ziemię.
Jan stanął przed mogiłą Franusi. Znajdowała się w samym środku szeregu. Otwarta jama, czekająca na złożenie w niej ojca Fouana, była tuż obok. Chwasty porosły cmentarz; rada municypalna nie mogła się zdobyć na wyasygnowanie pięćdziesięciu franków polowemu na oczyszczenie go. Krzyże i kraty przegniły do szczętu; trzymało się jeszcze kilka omszałych głazów, ale to właśnie zapuszczenie nadawało szczególny urok samotnemu zakątkowi, cudownie pogłębiało jego ciszę, mąconą jedynie krakaniem kruków odwiecznych, krążących dokoła strzelającej w niebo kościelnej wieżyczki. Spali tu ludzie snem wiekuistym na krańcu świata, pokorni, niepamiętni niczego. Jan, przeniknięty do głębi ciszą śmierci, rozglądał się z zainteresowaniem po wielkiej Beaucji, ogarniając wzrokiem zapładniające ją na wszystkich krańcach złote deszcze siejby, kiedy, nagle, rozkołysał się dzwon, uderzając zwolna trzy razy, potem dwa razy jeszcze, a potem bijąc już bez przestanku. Bicie jego towarzyszyło śmiertelnym szczątkom starego Fouana, sprowadzanego na miejsce wiecznego odpoczynku.
Grabarz, krzywonogi, nadchodził, wlokąc za sobą swoje kulasy, aby rzucić okiem na jamę.
— Zamała — zauważył Jan, wzruszony, postanawiając zostać, aby być świadkiem pogrzebu.
— Et, co tam — odparł grabarz — stary zmalał na ogniu.
Kozłowie drżeli ze strachu przed przybyciem doktora Fineta. Niepotrzebnie jednak, jedyną bowiem troską doktora było jaknajrychlejsze podpisanie świadectwa śmierci i pozwolenie na pogrzebanie zwłok, aby uniknąć zawracania głowy i kłopotów. Przyjechał, spojrzał, uniósł się gniewem na bezmyślność krewnych, pozostawiających świecę ogłupiałym przez wiek starcom, a jeżeli nawet powziął jakieś podejrzenie, był zbyt przezorny, aby je ujawnić. Ostatecznie! cóż za wielka rzecz, że podsmalili trochę zgrzybiałego ojca, trzymającego się z tępym uporem życia? Tyle tego doktór widział w swojej praktyce tutaj, że przestawało to robić na nim wrażenie. Zobojętniały na wszystko pod wpływem żalu do ludzi i pogardy dla nich, wzruszył jedynie ramionami: Podła rasa to chłopstwo!
Uspokojeni Kozłowie musieli jeszcze tylko stawić czoło przewidzianemu natarciu rodziny, stanowczo zdecydowali jednak nie dać się. Jak tylko zjawiła się Starsza, uderzyli w płacz, żeby nabrać kontenansu. Przyglądała im się, zdumiona, uważając ich grę za nazbyt naiwną; zresztą, przyszła jedynie dla rozrywki, nie należało jej się bowiem nic z dziedzictwa po bracie. Właściwe niebezpieczeństwo wybuchło z chwilą przybycia Fanny i Delhomme’a. Delhomme obrany został właśnie na mera w miejsce Macqueron‘a, co rozpierało jego żonę niesłychaną dumą, omal nie rozsadzało jej. Dotrzymała złożonej przysięgi: ojciec umarł, a ona nie przeprosiła się z nim; rana draśniętej jej miłości własnej wciąż jeszcze pozostawała otwarta, nie dając jej uronić łzy nad trupem starego. Nagle rozległo się łkanie. To Hjacynt przyszedł zupełnie pijany. Oblał martwe ciało ojca łzami, bełkocąc, że jest to cios, z którego nie otrząśnie się nigdy.
W kuchni Liza przygotowała szklanki i wino, i zaczęto rozmawiać. Odrazu zadecydowano sprawę stu pięćdziesięciu franków renty, postanowione było bowiem, że przypadną one temu z dzieci, które będzie miało staranie o ojcu do końca jego życia. Pozostała wszelako sprawa jego ukrytego skarbu. Wówczas Kozioł wystąpił ze swoją historją, jak to stary odnalazł kryjówkę, pod górnym blatem komody, gdzie złożono jego papiery i widocznie, kiedy przeglądał je w nocy, żeby się niemi nacieszyć, zapaliły mu się od świecy włosy na ciele, tak że nawet odnaleziono jeszcze ślady spalonego papieru. Ludzie mogą to zaświadczyć, matka Bécu, stara Frimatowa i inni. Przez cały czas tego opowiadania wpatrywali się wszyscy w niego bystro, nie płoszyło go to jednak. Bił się pięścią w piersi, biorąc na świadka światło dnia jasnego. Widać było, że rodzina zdaje sobie sprawę ze wszystkiego, on jednak kpił sobie z tego, byle dano mu święty spokój i byle mógł zatrzymać pieniądze. Fanny ze swoją zwykłą szczerością dumnej kobiety, dała upust swoim uczuciom, rzucając Kozłom w twarz, że są zbrodniarzami i złodziejami. Tak, napewno umyślnie podpalili ojca! Kozłowie nie pozostali dłużni, odpowiadając jej obelgami, zarzucając i jej z kolei potworne zbrodnie. Tak, chce teraz ściągnąć na ich głowę nieszczęście! A zatruta polewka, po której zjedzeniu, stary omal nie wyzionął ducha u córki?! Uprzedzają, że nie będą trzymali języka za zębami, jeżeli inni poważą się im coś zarzucać! Hjacynt uderzył ponownie w bek, wyjąc ze smutku na samą myśl, aby podobne zbrodnie były możliwe. Do ciężkiej cholery! jego biedny ojciec, którego tak kochał! Czyżby naprawdę istnieć mieli podobnie potworni synowie, zezwierzęceni do tego stopnia, że by usmalić żywcem rodzonego ojca? Starsza rzucała od czasu do czasu słówko, jątrzące jeno wzajemne nienawiści, ilekroć zdawało się, że zażarty spór zaczyna nieco przycichać. Delhomme, zaniepokojony tą sceną, pospieszył pozamykać drzwi i okna. Musiał teraz bronić swojego stanowiska urzędowego, zawsze był zresztą za polubownem, rozsądnem załatwianiem sporów. Oświadczył wreszcie, że nie wypowiada się podobnych oskarżeń. Ładnieby się wyglądało, żeby tak usłyszeli sąsiedzi! Wszyscy poszliby pod sąd, i niewinni ucierpieliby bardziej bodaj niż winni. Zamilkli odrazu. Ma słuszność. Niema interesu prać brudną swoją bieliznę przed sądem. Kozioł przerażał ich. Rozbójnik ten gotów jeszcze zgubić całą familję. W milczącem godzeniu się ich z dokonaną zbrodnią, w niereagowaniu na kradzież i zabójstwo, taiło się zwykłe spólnictwo chłopów z buntownikami wiejskimi, z kłusownikami, ze skrytobójcami, zabijającymi z ukrycia leśnych strażników: boją się ich, ale nie chcą ich wydawać.
Starsza została, żeby napić się kawy, ugotowanej dnia poprzedniego, inni poszli, nie dbając o zachowanie przepisów grzeczności, jak wychodzi się od ludzi, którymi się pogardza. Ale Kozłowie śmieli się z tego; mieli pieniądze i trzymali je — to grunt, a w dodatku pewność już teraz, że nie będą o nie molestowani. Liza odzyskała zwykłą pewność siebie, a Kozioł, chcąc wystąpić godnie, zamówił trumnę i poszedł na cmentarz, żeby upewnić się co do miejsca, gdzie kopano grób. Zaznaczyć należy, że w Rognes chłopi, którzy niecierpieli się za życia, nie chcą leżeć przy sobie i po śmierci. Groby kopane są jednak kolejno, rzędami, tym sposobem wybór miejsca nie jest dowolny, lecz zależny od zrządzenia losu. To też, o ile zdarza się, że dwaj wrogowie umierają jeden bezpośrednio po drugim, sprawia to wielki kłopot władzom, bowiem rodzina zmarłego grozi raczej zatrzymaniem zwłok, a nie zgodzi się zezwolić na pochowanie ich obok grobu poprzednika. Złożyło się tak właśnie, że Macqueron, korzystając z okresu swojego merostwa, nadużył swojej władzy, aby zakupić miejsce dla siebie nie w przypadającym szeregu; nieszczęście chciało, że teren ten przylegał do grobu ojca Lengaigne‘a, obok którego sam Lengaigne zarezerwował sobie miejsce... Od tej chwili zaprzysiężony ten wróg Macquerona nie przestawał się pienić. Myśl, że po śmierci ciało jego gnić będzie w ziemi obok ciała tego łotra podniecała jeszcze bardziej zażartość odwiecznej jego walki z współzawodnikiem, zatruwała mu resztę dni życia. Z tego samego powodu uniósł się i Kozioł gniewem na widok miejsca, jakie przypadło jego ojcu. Na lewo od wykopanego dla niego grobu leżała Franusia; to dobrze się składało. Na nieszczęście wszakże, fatalny traf chciał, że w sąsiednim szeregu, wprost grobu Fouana znalazł się grób nieboszczki żony ojca Kiełbasy, obok której mąż zachował sobie miejsce. Tym sposobem, jak nareszcie zdechnie ten stary filut, nogi jego będą przytykały do głowy ojca Fouana. Czy podobna było znieść na chwilę chociażby taką myśl? Dwaj starzy, którzy nienawidzili się od czasu paskudnej historji z rentą dożywotnią! Łotr, który tak po szelmowsku nabrał Fouana, tańczyćby musiał mu po głowie i po śmierci jeszcze? Na wieki już? A, do wszystkich djabłów! Gdyby rodzina miała serce tolerować coś podobnego, kości ojca Fouana przewróciłyby się w grobie, żeby legnąć tyłem do kości starego Kiełbasy! Kipiąc z gniewu, pobiegł Kozioł z awanturą do merostwa, gdzie wpadł na Delhomme’a, którego usiłował zmusić, jako dzierżącego teraz władzę, do wyznaczenia dla starego innego miejsca. Kiedy jednak szwagier nie zgadzał się na odstępowanie od obowiązującej reguły, powołując się na fatalny przykład Macquerona i Lengaigne‘a, nawymyślał mu od tchórzów, od sprzedawczyków, wrzeszcząc w pośrodku drogi na cały głos, że on jeden widocznie jest dobrym synem, skoro innym wszystko jest jedno, czy ojcu dobrze będzie w ziemi, czy nie. Wystraszył swoim krzykiem całą wieś i wrócił do domu oburzony.
Delhomme z kolei miał do zgryzienia poważniejszą jeszcze przeszkodę. Ksiądz Madeline wyjechał poprzedniego dnia i Rognes znalazło się ponownie bez księdza.
Kosztowny ten zbytek utrzymywania własnego proboszcza okazał się próbą tak niefortunną, że Rada municypalna opowiedziała się za cofnięciem kredytu i powrotem do dawnego stanu rzeczy, to znaczy, za sprawowaniem obrządków kościelnych przez proboszcza z Bazoches-le Doyen. Ale ksiądz Godard, mimo że sam biskup przemawiał mu do rozsądku, zaprzysiągł, że nigdy nie przyjedzie do Rognes z Panem Bogiem. Wyjazd kolegi wyprowadził go zupełnie z równowagi, oskarżał też chłopów, że omal nie wpędzili zadręczaniem swojem tego biedaka do grobu, jedynie po to, aby zmusić jego samego do powrotu. Niech sobie Bécu dzwoni na sumę aż do nieszpór — wołał w najbliższą niedzielę. Nagły zgon starego Fouana skomplikował jeszcze sytuację, stawiając sprawę odrazu na ostrzu noża. Pogrzeb — to nie msza, ani suma, nie można odkładać go na później. Delhomme, bardzo zadowolony w skrytości ducha z takiego zbiegu okoliczności, ze zwykłą sobie złośliwą trzeźwością sądu postanowił udać się osobiście do Bazoches w celu porozumienia się z księdzem. Jak tylko jednak ksiądz go zobaczył, napęczniały mu żyły na skroniach, twarz jego sponsowiała, odepchnął też przybyłego groźnym gestem, nie pozwalając mu wcale przyjść do słowa. Nie! nie! nie! chociażby to miało go kosztować utratę parafji! A kiedy dowiedział się, że idzie o odprowadzenie zwłok, aż zachłysnął się z wściekłości. — A, te pogańskie dusze! gotowe to umyślnie przenosić się do wieczności! — Ale mylą się, jeżeli myślą, że w ten sposób zmuszą go do ustąpienia! Otóż nie! pójdą do grobu sami, napewno nie on pomoże im dostać się do nieba! — Delhomme przeczekał spokojnie, aż minie pierwszy wybuch. Potem, zaczął przekładać księdzu, że psom tylko odmawia się wody święconej, nieboszczyk nie może zostać na rękach rodziny; wreszcie, przekonywać go zaczął powoływaniem się na racje osobiste: zmarły jest jego teściem, teściem mera Rognes. — No, namyśli się ksiądz proboszcz, pogrzeb ma być nazajutrz o dziesiątej. — Nie! nie! nie! — Ksiądz Godard pomstował, aż się zadyszał i Delhomme, nie tracąc nadziei, że ksiądz rozmyśli się jednak przez noc, musiał pożegnać się z nim, nie zdoławszy zmiękczyć jego oporu.
— Mówię, że nie! — rzucił mu jeszcze raz ksiądz, stojąc na progu swojego mieszkania. Nie każcie dzwonić... Nie! po tysiąc razy nie!
Nazajutrz wydał mer staremu Bécu rozkaz dzwonienia o dziesiątej. Zobaczymy. U Kozłów wszystko było gotowe, ciało złożone zostało do trumny jeszcze dnia poprzedniego, pod wprawnym kierunkiem Starszej. Izba była już uszorowana, nie było już żadnych śladów pożaru, prócz ojca, spoczywającego wśród czterech desek. Dzwon rozkołysał się już na dobre, kiedy rodzina, zebrana przed domem w oczekiwaniu na wyprowadzenie zwłok, dostrzegła zdaleka księdza Godarda, spieszącego tą drogą, która wiodła mimo domu Macquerona. Tak był zdyszany szybkim biegiem, tak czerwony i rozwścieczony, że trzymał trójgraniasty kapelusz w ręku z obawy aby mu krew nie uderzyła do głowy. Nie patrząc na nikogo, wpadł do kościoła i wnet ukazał się znów, już w komży, poprzedzony przez dwóch małych chłopców z chóru, z których jeden niósł krzyż, a drugi pastorał z kadzielnicą. Galopem odmówił nad nieboszczykiem modlitwę i, nie patrząc nawet, czy żałobnicy idą za nim z trumną, wrócił do kościoła, gdzie odtrzepał mszę jednym tchem. Gwoźdź ze swoim trombonem i dwaj kantorzy kościelni ledwo mogli za nim nadążyć. W pierwszym rzędzie zasiadła cała rodzina: Kozioł z Lizą, Fanny i Delhomme, Hjacynt i Starsza. Pan Karol, który zaszczycił orszak pogrzebowy swoją obecnością, wytłomaczył nieobecność pani Karolowej, bawiącej od dwóch dni w Chartres z Elodją i Nénessem. Flądry brakowało dla tego, że w ostatniej chwili, kiedy wybierała się już w drogę, spostrzegła brak trzech gęsi ze swojego stada, pomknęła więc na ich poszukiwanie. Usadowione po za Lizą dzieci, Juliś i Lorka, nie poruszały się z miejsca, zachowywały się bardzo grzecznie, siedząc ze złożonemi rączkami i wielkiemi, wytrzeszczonemi, całkiem pociemniałemi oczami. Na innych ławkach tłoczyło się dużo znajomych, kobiet zwłaszcza, matka Frimat, stara Bcéu, Celina, Flora, słowem kondukt, z którego można było naprawdę być dumnym. Przed rozpoczęciem nabożeństwa ksiądz, zwróciwszy się twarzą do wiernych, rozwarł ramiona tak groźnym gestem, jak gdyby zamierzał spoliczkować ich wszystkich. Bécu, zupełnie pijany, nie przestawał dzwonić.
Ostatecznie, była to msza wcale przyzwoita, chociaż odprawiona zbyt pospiesznie. Nie gniewano się jednak o to, gniew księdza bawił wszystkich, ale wybaczono mu go. Trudno było się dziwić, że boleje nad swoją porażką, tak samo, jak wszyscy cieszyli się ze zwycięstwa, odniesionego przez mieszkańców Rognes. Wyraz szyderczej satysfakcji rozpromieniał twarze na myśl, że zatryumfowali nad księdzem. Udało im się jednak zmusić go do przyjścia z Panem Bogiem, z którego w gruncie rzeczy niewiele sobie robili.
Po skończonej mszy przeszło kropidło z rąk do rąk, poczem utworzył się pochód: krzyż, chórzyści, Gwóźdź ze swoim trombonem, zadyszany z pośpiechu ksiądz, ciało niesione przez czterech chłopów, rodzina i za nią ogon znajomych i ciekawych. Bécu zaczął znów dzwonić z całej siły, aż uleciały wystraszone kruki z po nad wieży kościelnej, kracząc posępnie. Odrazu wszedł orszak w obręb cmentarny i miał już tylko skręcić za węgieł kościoła. Śpiew i muzyka rozległy się donośniej wpośród wielkiej ciszy, w zamglonem oparami świetle słonecznem, ogrzewającem rozedrgane dzikie chwasty. Skąpana w potokach światła i powietrza trumna wydała się tak mała, że uderzyło to odrazu wszystkich. Jan, który pozostał na cmentarzu, doznał na jej widok dziwnego ściśnienia serca. O, biedny Fouan, wychudzony wiekiem, wynędzniały psiem życiem, jakie przyszło mu wieść na starość, mieścił się teraz w pudełku dla lalek, w tej małej mizernej skrzyneczce! Nie zajmie dużo miejsca, nie obciąży sobą ziemi, ogromnej tej ziemi, jedynej w jego życiu pasji, co zżarła bez reszty mięśnie jego ciała. Przyniesiono trupa nieboszczyka nad krawędź mogilnej jamy i towarzyszący mu wzrok Jana wybiegł teraz dalej, po za murek cmentarny, ogarniając Beaucję od krańca jej po kraniec. Wpośród niw uprawnych odnajdywał w nieobjętej dali siewców, powtarzających nieskończony swój ruch rytmiczny, rzucanie żywej fali siejby, padającej w rozwarte łono ziemi.
Kozłowie, spostrzegłszy Jana, zamienili niespokojne spojrzenie. Czy łotr ten przyszedł tu umyślnie, żeby wywołać skandal? Dopóki będą go czuli w Rognes, nie zasną spokojnie. Mały chórzysta, niosący krzyż, wbił go u stóp mogiły, a ksiądz Godard recytował ostatnie modlitwy, stojąc przed umieszczoną na trawie trumną. Ale kondukt jedna jeszcze czekała rozmaitość; zauważono, że Macqueron i Lengaigne, którzy przyszli nieco spóźnieni, skierowali uporczywie wzrok w stronę równiny. Wszyscy odrazu zwrócili się w tę stronę, zaciekawieni gęstemi kłębami dymu, przewalającemi się po niebie. Musiało to iść od Borderie, i wyglądało, jak gdyby płonęły stogi za folwarkiem.
Ego sum — zakończył z furją ksiądz.
Twarze obecnych zwróciły się znów ku niemu, oczy skierowały się ponownie na trumnę. Jedynie pan Karol prowadził w dalszym ciągu przyciszonym głosem rozpoczętą rozmowę z Delhomme’m. Otrzymał tego rana list od pani Karolowej i był zachwycony. Elodja okazała się zdumiewająco energiczna i sprytna, nie ustępując pod tym względem Nénessowi. Wyforowała już ojca i sama rządziła teraz domem. — Talent! co? Oko i żelazna dłoń! — I pan Karol rozczulił się nad szczęśliwą swoją starością, którą spędzi spokojnie w wiejskiej swojej posiadłości, gdzie jego kolekcja róż i gwoździków żadnego roku jeszcze nie udawała się tak jak teraz, a ptaki w woljerze, zupełnie już wyleczone, odzyskały znów dar śpiewania, będącego balsamem dla jego duszy.
— Amen! — zaintonował bardzo głośno mały chórzysta, potrząsając kadzielnicą.
De profundis clamavi ad te, Domine... odpowiedział ksiądz rozsrożonym głosem.
I trzepał dalej, a tymczasem Hjacynt, wziąwszy na stronę siostrę swoją, Fanny, napadał gwałtownie na Kozłów.
— Gdybym wtedy nie był pijany... Nie możemy jednak okazać się takimi głupcami, aby dać się tak haniebnie okraść.
— Że nas okradli, to pewne — szepnęła Fanny.
— Bo ostatecznie — dodał — te gałgany mają w ręku papiery procentowe... Oddawna już z nich korzystają, ułożyli się też z ojcem Kiełbasą, wiem o tem... Cóż u licha, czy nie wytoczymy im procesu?
Ale Fanny odsunęła się od niego i odmówiła kategorycznie.
— Nie, nie! nie ja! Mam dosyć własnych kłopotów... Rób jak chcesz.
I Hjacynt z kolei stchórzył i dał spokój. Skoro nie będzie mógł zasłonić się siostrą, nie wystąpi, zamało jest pewien osobistego swojego stosunku z policją.
— O, ja, też sobie wyobrażasz!... A zresztą, mniejsza o to, jak się jest uczciwym, wystarczy, że można pokazać się wszędzie z podniesioną głową.
Starsza, obecna przy tem, widziała, jak podniósł głowę szlachetnym ruchem zacnego człowieka. Zawsze pomawiała go o to, że przy całem swojem łajdactwie jest zwyczajnym głuptasem. Żal jej było, że takie wielkie chłopisko nie zdobywa się na zburzenie całego mienia brata, byle odzyskać swoją część. I, niby to, chcąc mu pokazać, że myśli o nim i o jego siostrze Fanny, powtórzyła im zwykłą obietnicę, bez nawiązania naturalnego jakiegoś przejścia, jak gdyby spadało to z nieba.
— O, ja napewno nie ukrzywdzę nikogo. Wszystko zostawię w porządku, papier napisany oddawna. Każdemu jego część, nie umarłabym spokojnie, gdybym wyróżniła bardziej jednego od innych. Chrystus ma tam swoje miejsce, i ty takoż, Fanny... Mam dziewięćdziesiąt lat. Przyjdzie to, przyjdzie kiedyś!
Nie wierzyła w to jednak; upierała się nie rozstawać nigdy z życiem, niezdolna znieść myśli, że kto inny miałby zawładnąć jej majątkiem. Pogrzebie ich wszystkich. Oto jeszcze jeden, jej brat, którego odejścia jest świadkiem. To, co się tu robi, to odprowadzanie trupa, ta otwarta mogiła, ten cały obrządek ostatni, wszystko to w jej oczach było dla innych, ale nie dla niej. Wysoka i chuda, z laską swoją pod pachą, stała wpośród mogił, bez śladu wzruszenia, ciekawie jedynie śledząc perypetje, związane z śmiercią, spotykającą innych.
Ksiądz mamrotał ostatni werset psalmu:
Et ipse redimet Israel ex omnibus iniquitatibus ejus.
Wyjął kropidło z kadzielnicy, otrząsnął je nad trumną, i, podnosząc głos, pożegnał zwłoki:
Requiescat in pace.
Amen! — odpowiedzieli dwaj chórzyści.
Trumna została spuszczona do dołu. Grabarz przymocował sznury; dwóch ludzi starczyło, nie ważyła więcej, niż gdyby mieściła ciało małego dziecka. Potem obeszli wszyscy trumnę dookoła, znów kropidło przeszło z rąk do rąk i każdy pokropił ją na krzyż po nad otwartą mogiłą.
Jan, który zbliżył się teraz, otrzymał je z ręki pana Karola. Zapuścił wzrok w samo dno grobu, oczy jego olśnione były jeszcze ogarnianiem przez dłuższą chwilę bezkresnej Beaucji i siewców, rzucających w ziemię przyszły plon z jednego krańca równiny po drugi, aż po mgliste opary na widnokręgu, w którego głębi tonęły ich sylwetki. Mimo to olśnienie rozróżnił w ziemi zarys trumny, wydającej się jeszcze mniejszą wskutek wąskiego jej sosnowego wieka koloru źrałego zboża. Ciężkie grudy ziemi spadły na nią, pokrywając ją do połowy. Widział już tylko bladą plamę, jak gdyby garść tego samego ziarna, które towarzysze rzucali tam w rychłe bruzdy, potrząsnął kropidłem i oddał je z kolei Hjacyntowi.
— Księże proboszczu, księże proboszczu! — szepnął Delhomme.
Spieszył za księdzem Godardem, który, po skończonej ceremonji, umykał wściekłym swoim krokiem, zapominając o obu małych chórzystach.
— Co tam znowu? — zapytał.
— Chciałbym podziękować księdzu proboszczowi za jego dobroć... Zatem w niedzielę każemy dzwonić na mszę na dziewiątą, jak zwykle, prawda?
Widząc, że ksiądz nie odpowiada i tylko wlepia w niego świdrujący wzrok, pospiesznie dodał:
— Mamy tu biedną, bardzo chorą kobietę, zupełnie osamotnioną, bez grosza pieniędzy... Rozalja, wyplataczka, zna ją ksiądz... Posłałem jej trochę rosołu, nie mogę jednak sam wszystkiemu wydołać.
Twarz księdza rozchmurzyła się, dreszcz litościwego wzruszenia złagodził jej wyraz. Zaczął szukać rozpaczliwie po kieszeniach, znalazł jednak siedem susów zaledwie.
— Proszę o pożyczenie mi pięciu franków, oddam je w niedzielę... Do niedzieli zatem!...
Pobiegł dalej, zadyszany z ponownego pośpiechu. Niema gadania, że Pan Bóg, z którym zmuszony jest przychodzić do Rognes, pośle całe to przeklęte chłopstwo na wieczne smażenie się do piekła!... Ale cóż? czy to racja, żeby dać im cierpieć nad miarę tu na tej ziemi?
Delhomme, powróciwszy do orszaku, wpadł na straszliwą kłótnię. Z początku obecni przyglądali się z zainteresowaniem padaniu pełnych łopat ziemi, sypanej przez grabarza na trumnę. Przypadek wszakże zetknął na krawędzi otwartej jamy mogilnej Macquerona z Lengaignem, który zagabnął ostro rywala w sprawie terenu. Rodzina, zamierzająca rozejść się już do domów, zatrzymała się, przyjmując wnet żywy udział w utarczce, roznamiętniającej się coraz bardziej przy akompanjamencie rytmicznego, głuchego odgłosu rzucanych na trumnę pełnych łopat ziemi.
— Nie miałeś prawa — wrzeszczał Lengaigne — mogłeś sobie być merem, ile chciałeś, ale to nie racja, żeby wychodzić z szeregu; zrobiłeś mi to na złość, żeś się wtrynił tutaj, obok mojego taty!... Ale do wszystkich djabłów, nie leżysz tu jeszcze!
— Wynoś się! — odburknął Macqueron, jestem w swojem prawie!... Właśnie, że będę tu leżał; nikt mi nie zabroni, a już napewno nie taka podła świnia jak ty.
Obaj popychali się wzajem i wnet znaleźli się przed sąsiadującemi z sobą ich terenami, kilkoma łokciami ziemi, w której obaj spocząć mieli kiedyś.
— Ach, ty, przeklęty podlecu, nic cię to nie obchodzi, że kości nasze próchnieć tu będą kiedyś, jak gdybyśmy byli parą najlepszych przyjaciół? Mnie zatruwa ta myśl całą krew... Całe życie zjadaliśmy się po to, żeby pogodzić się po śmierci, jeden leżący spokojniutko obok drugiego?!... O, nie, nie! żadnej zgody! nigdy!
— Mnie tam wszystko jedno! Mam cię gdzieś, i nic mnie nie obchodzi, że będziesz gnił obok mnie.
Ten szczyt pogardy rozjuszył Lengaigne’a. Bełkocząc z wściekłości, rzucił przeciwnikowi, że gdyby miał wyciągnąć kopyta po nim, przyjdzie w nocy wykopać kości Macquerona. Ten znów odparł, śmiejąc się szyderczo, że chciałby to widzieć, ale w tym momencie kobiety wmieszały się w spór. Celina, chuda i czarna, rozwścieczona, napadła na męża.
— Nie masz racji, mówiłam ci to!... Jak ty masz serce znieść coś podobnego?... Jeżeli będziesz się upierał, zostaniesz sam w swojej jamie. Ja będę leżała gdzieindziej, nie chcę, żeby ta gnida zarażała mnie.
I ruchem podbródka wskazywała na Florę, apatyczną i stękającą, nie dającą mimo to pluć sobie w kaszę.
— No, to jeszcze pytanie, która z nas zarażałaby drugą... Nie żołądkuj się, moja kochana. Nie mam wcale ochoty, żeby twoje padło zatruwało moje.
Stara Bécu i matka Frymatowa musiały wtrącić się i rozdzielić obie.
— Ależ — uspokójcie się! — powtarzała pierwsza z nich — zgadzacie się przecież na jedno, skoro nie chcecie leżeć przy sobie. Każdy powinien mieć prawo wybierać dowoli sąsiadów.
Matka Frimat zgodziła się z tym poglądem.
— Rozumie się, że naturalne!... Weźcie naprzykład mojego starego, któremu zamrzeć się ma niedługo. Wolałabym zatrzymać jego trupa u siebie niż pozwolić położyć go przy ojcu Caillota, co to miał z nim kiedyś grubo na pieńku.
Łzy nabiegły jej do oczu na myśl, że jej biedny paralityk nie pociągnie i tygodnia może. Dnia poprzedniego, chcąc położyć go do łóżka, przewróciła się z nim razem. Napewno, jak jego nie stanie, i ona rychło pójdzie za nim.
Ale Lengaigne nagle przyczepił się do powracającego Delhomme‘a.
— No, powiedz sam, jesteś przecież człowiek sprawiedliwy; trzeba go ztąd wyforować, niech czeka swojej kolei jak inni.
Macqueron wzruszył ramionami, a Delhomme potwierdził, że z chwilą, kiedy ktoś zapłacił, teren staje się jego własnością. Cała rzecz, żeby nie mogło to powtórzyć się na przyszłość. Kozioł, który dotychczas starał się zachować spokój, nie wytrzymał. Rodzina czuła się zobowiązaną do zachowania pewnej rezerwy. Grudy ziemi padały w dalszym ciągu na trumnę starego z głuchym, jednostajnym brzękiem. Oburzenie Kozła było jednak zbyt wielkie, zawołał też, zwracając się do Lengaigne’a i pokazując palcem Delhomme’a:
— O, tak, jeżeli liczysz na tego łotra, że ma jakieś uczucie w sercu! wiesz dobrze, że pochował własnego swojego ojca obok złodzieja!
Zrobiła się awantura, rodzina przyjęła udział w kłótni, Fanny stanęła w obronie męża, mówiąc, jako cały błąd polegał na tem, że kiedy pochowali matkę, nie kupili zaraz miejsca obok niej dla ojca. Hjacynt znów i Starsza napadli na Delhomme’a, oburzając się również na sąsiadowanie z ojcem Kiełbasą, uważając to za rzecz nieludzką, dla której nie było wytłomaczenia. I pan Karol także był tego samego zdania, wyrażał je w sposób umiarkowany jednak.
Spór był tak głośny i wszyscy tak gardłowali naraz, że nic się już nie słyszało. Wtem Kozioł, przekrzykując wszystkich, wrzasnął:
— Tak, kości ich przewrócą się w grobach i zjedzą się wzajem!
Odrazu wszyscy: krewni, przyjaciele, znajomi, chcieli dorzucić swój głos w tej sprawie. — Tak, tak, dobrze mówi: kości przewrócą się w swoich grobach, Fouanowie będą się żarli między sobą w dalszym ciągu; Lengaigne i Macqueron będą swarzyli się, aż nie pogniją do reszty. Kobiety: Celina, Flora, matka Bécu pozatruwają się swojemi jęzorami i porozszarpują się pazurami. Ludzie, którzy się wzajem nienawidzą, nie mogą leżeć obok siebie, nawet po śmierci, jak już są pogrzebani!... I na oblanym słońcem cmentarzu, w pośród ciszy splątanych gąszczów dzikich traw zawiązała się od mogiły do mogiły zażarta walka dawnych nieboszczyków, dalszy, nieprzerwany ciąg walki, jaka rozgorzała pośród grobów pomiędzy żywymi.
Nagle krzyk Jana rozdzielił ich, każąc im zwrócić głowy w inną stronę.
— Pali się Borderie!
Nie mogło być już co do tego wątpliwości, płomienie buchały z dachów, migocące i pobladłe w jasnem świetle dnia. Wielka chmura dymu płynęła zwolna w kierunku północnym. W tej samej chwili nadbiegła galopem od strony folwarku Flądra. Szukając swoich gęsi, zauważyła pierwsze snopy iskier i zachwyciła się tym widokiem. Dopiero kiedy przyszło jej na myśl, że może pierwsza opowiedzieć ludziom ciekawą nowinę, puściła się pędem w stronę cmentarza. Przybiegłszy, wskoczyła okrakiem na niski murek i krzyknęła ostrym, łobuzowskim tonem:
— O, jak fajnie się pali!... To ten świńtuch Tron puścił czerwonego koguta, podłożył ogień aż w trzech miejscach naraz: w stodole, w stajni i w kuchni. Złapali go, jak zapalał słomę, parobcy omało go nie rozdarli na strzępy... A teraz, wszystko się piecze na ogniu: konie, krowy, owce! O, warto posłuchać, jak ryczą! Nigdyście nie słyszeli takiego ryku!
Jej zielone ślepia błyszczały, wybuchła głośnym śmiechem.
— A Jakóbka!... Ha, ha!... to paradne! Wiecie, że była chora od śmierci gospodarza. Zapomnieli o niej, zostawili ją w łóżku... Przysmalała się już, ledwo mogła wyratować się w jednej koszuli. O, jaka też była śmieszna, kiedy wyskakiwała tak po polu z gołemi girami! Upiekła się już na pieczeń, pokazywała raz wraz, to tył, to przód, a ludzie krzyczeli za nią: Hu! hu! Bo przecie nikt jej tam nie lubi!... Stary jakiś zawołał nawet:
— Widzicie, wychodzi tak, jak przyszła, w jednej koszuli na grzbiecie!
Flądra aż wiła się ze śmiechu.
— Chodźcie, chodźcie!... Mówię wam, jakie to śmieszne, aż strach!... Ja wracam tam!
Rzekłszy to, zeskoczyła z murka i puściła się pędem na płonący folwark.
Pan Karol, Delhomme, Macqueron, i prawie wszyscy chłopi pośpieszyli za nią. Kobiety, ze Starszą na czele, wyszły z cmentarza na drogę, aby lepiej widzieć pożar. Pozostali tylko oboje Kozłowie; Liza zatrzymała Lengaigne‘a, pragnąc wypytać się go niby mimochodem o Jana: dostał widać zajęcie, kiedy zostaje w Rognes? Dowiedziawszy się jednak od oberżysty, że Jan postanowił zaciągnąć się ponownie do wojska, oboje, Liza i Kozioł, którym straszny ciężar spadł z głowy, zdobyli się równocześnie na ten sam okrzyk:
— A to kretyn!
Zatem wszystko skończone, będą mogli rozpocząć na nowo szczęśliwy swój żywot. Rzucili okiem na mogiłę Fouana, którą grabarz kończył zapełniać ziemią. Juliś i Lorka stali jeszcze przy grobie i przypatrywali się ciekawie, ale matka odwołała ich:
— Julisiu, Lorko, chodźcie!... Ale pamiętajcie, bądźcie grzeczni i posłuszni, bo przyjdzie czarny człowiek i zagrzebie was także w ziemi.
Cała rodzina Kozłów wyszła z cmentarza, rodzice popychali przed siebie oboje dzieci, które wiedziały i zachowywały się bardzo rozsądnie, rozwierając tylko szeroko wielkie czarne oczy, nieme i głębokie.
Na cmentarzu pozostał Jan sam jeden. Wdali z pochłoniętego przez ogień Borderie, buchały już tylko wielkie słupy rdzawych dymów, wirujące smugami po uprawnych niwach i osnuwające czarnemi mgłami niknące w dali postacie siewców. Jan opuścił wzrok na ziemię, spoglądając na świeżo usypane pagórki mogił, pod któremi spali stary Fouan i Franusia. Jego gniew z tego rana i wstręt do ludzi i rzeczy rozwiały się, tonąc w ogarniającem go głębokiem ukojeniu. Może sprawiły to ciepłe promienie słońca, czuł jednak pomimowoli dziwną w duszy słodycz i jak gdyby budzącą się nadzieję.
Ach, tak, jego chlebodawca, Hourdequin, dosyć napsuł sobie krwi ze wszystkiemi temi, nowemi wynalazkami, niewiele zyskał na swoich maszynach, sztucznych nawozach, na całej tej nauce, tak nieumiejętnie jeszcze stosowanej. A już dobiła go Jakóbka; i on także spoczywał już na cmentarzu, a z folwarku jego nie pozostało nic prócz popiołu, unoszonego przez wiatr. Cóż to jednak znaczy! Mury mogą uledz spaleniu, ziemi nie zdoła spalić nikt! Ziemia, karmicielka, pozostanie na wieki i będzie żywiła tych, co zapłodnią ją siejbą ziarna. Rozporządza ona czasem i przestrzenią, rodzi zboże mimo wszystko, w oczekiwaniu postępu wiedzy rolniczej, który dopomoże jej do rodzenia go w dwójnasób.
To samo dzieje się z owemi zapowiadanemi rewolucjami i przewrotami politycznemi. Ziemia — powiadają — przejdzie w inne ręce, zbiory z pól zamorskich krajów zniszczą nasze zboże, na polach naszych pozostaną ciernie jeno i chwasty. Ale potem? Czy można zepsuć trwale ziemię? Będzie ona w każdym razie czyjąś własnością, zawsze będzie należała do człowieka, który będzie jednakowoż musiał ją uprawiać, żeby nie zdechnąć z głodu. Jeżeli nawet przez lata całe porastała chwastem, odpocznie dzięki temu i odzyska młodość i płodność. Ziemia nie bierze udziału w naszych sporach rozbestwionych owadów. Wielka ta pracownica, wiecznie oddana swojej działalności, zajmuje się nami niewięcej aniżeli mrówkami.
Istnieje nadto ból, krew, łzy, wszelkie cierpienia, wszystko, co oburza do głębi i budzi uczucie buntu, zabita Franusia, tryumfujące łotry, zabity Fouan, krwawa i cuchnąca zgnilizna wsi, hańbiąca i jak robactwo tocząca ziemię. A zresztą, kto wie? Podobnie jak zamróz ścinający żniwo, jak siekący je grad, jak piorun, który je poraża, są może potrzebne dla niw, tak samo potrzeba może krwi i łez, aby świat mógł posuwać się naprzód. Jaką mają wagę nasze osobiste klęski w wielkiej mechanice gwiazd i słońca? Bóg i przyroda niewiele sobie z nas robią! Zdobywamy nasz chleb staczaniem codziennej straszliwej walki. Ziemia jedynie pozostaje nieśmiertelna, macierz, z której łona wszyscy wychodzimy i do której powracamy, ta ziemia, którą kocha się aż do zbrodni, ziemia, która wiecznie odradza się, tworząc nowe nieustannie życie w imię nieznanych jakichś swoich celów, za cenę bodaj naszych podłości i naszej nędzy.
Niewyraźne, mętne te, źle sformułowane myśli i rojenia snuły się długo w mózgu Jana. Nagle jednak zabrzmiała w oddali pobudka straży ogniowej z Bazoches-le-Doyen, przybywającej wytężonym kłusem, zbyt późno, niestety. Na apel ten Jan ocknął się, odrazu. To wojna, przelatująca w aureoli dymu, z końmi swojemi, armatami, ze swoim hukiem i zgiełkiem rzezi.
Zacisnął pięście. A! do licha! skoro stracił już serce do obrabiania jej, będzie jej bronił, tej starej swojej ziemi francuskiej!
Odchodził już, ale przedtem po raz ostatni ogarnął wzrokiem obie, nieporosłe jeszcze trawą mogiły i bezkresne uprawne ziemie Beaucji, które siewcy zapładniali rytmicznym swoim ruchem nieustannym. Trupy, siejba, i plony wyrastały z ziemi.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.