Ziemia (Zola, 1930)/Część piąta/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Nazajutrz wypadała właśnie owa niedziela, dzień, w którym młodzi chłopcy z Rognes udać się mieli do Cloyes na ciągnienie losów i kiedy, pod wieczór, Starsza i matka Frimat, przybiegłszy, rozbierały i układały Franusię z nadzwyczajnemi ostrożnościami na pościeli, dobosz bił w bęben na dole na gościńcu. Jego bębnienie na tle smutnego zmierzchu rozlegało się w uszach biednych mieszkańców okolicznych, niby odgłos pogrzebowego dzwonu.
Jan straciwszy zupełnie głowę, jechał właśnie do doktora Finet, kiedy nagle, niedaleko kościoła, zobaczył Patoir’a, weterynarza, który przyjechał, żeby obejrzeć chorego konia Ojca Kiełbasy. Zrozpaczony mąż rzucił się odrazu na niego i nie dał mu spokoju, dopóki Patoir, acz niechętnie, nie zgodził się pójść zobaczyć pacjentkę. Na widok jednak straszliwej rany odmówił kategorycznie porady. Na coby się to przydało? I tak, nic nie można pomóc. Kiedy w dwie godziny później, przywiózł Jan doktora Finet’a, zrobił on ten sam zupełnie gest. Nic nie może poradzić, conajwyżej zapisze jakiś narkotyk, żeby ulżyć agonji. Ciąża pięciomiesięczna komplikowała jeszcze wypadek, czuło się ruchy dziecka, zamierającego śmiercią matki, z której życie uchodziło przez przedziurawione płodne jej łono. Doktór po nałożeniu czegoś w rodzaju opatrunku, odjechał, przyobiecując wizytę swoją nazajutrz, zarazem jednak oświadczył, że biedna kobieta nie doczeka napewno rana. Doczekała go i żyła jeszcze, kiedy, około dziewiątej, dobosz znów zaczął bić w bęben, aby zgromadzić popisowych na placu przed kościołem.
Otworzyły się znać upusty niebieskie, bo przez całą noc woda lała się z nieba strumieniami; istny potop, w który Jan wsłuchiwał się, siedząc w głębi izby, ogłupiały, z oczami pełnemi wielkich łez. W tej chwili słyszał odgłos bębna, przytłumiony, jak gdyby przez zasłonę, wśród wilgoci ciepłego poranka. Deszcz przestał padać, niebo tylko jeszcze pozostawało barwy ołowiu.
Bęben ogłuszał okolicę przez dłuższy czas. Dobosz był nowicjuszem. Był to siostrzeniec Macqueron‘a, który świeżo powrócił właśnie z wojska i walił w bęben, jak gdyby prowadził pułk cały do ataku. Całe Rognes podniesione było przez niego na nogi. Wobec szerzących się coraz gwałtowniej pogłosek o zagrażającej w najbliższej przyszłości wojnie żywe i bez tego poruszenie sprawą ciągnienia losów przez młodzież poborową wzmogło się w tym roku w dwójnasób. Dziękuję! Dać sobie ściąć głowę przez Prusaków! Dziewięciu chłopaków z Rognes miało losować; tylu ich nie stawało chyba nigdy. Wśród nich znajdowali się też Nénesse i Delfin, niegdyś nierozłączni. Teraz jeden z nich, Nénesse, pozostawał na służbie u restauratora w Chartres. Poprzedniego dnia przybył on do Rognes, aby przenocować u rodziców. Delfin z trudnością go poznał, taki był zmieniony. Prawdziwy panicz! z laseczką w ręku, w cylindrze, w jasno-błękitnym krawacie, ujętym w obrączkę; nie kupował już gotowych ubrań, tylko dawał je specjalnie szyć u krawca i przedrwiwał garnitury, sprzedawane przez Lambourdieu’go. Delfin, przeciwnie, zgrubiał jeszcze, schamiał, członki mu stwardniały, twarz spiekła się na słońcu, wyrósł niczem roślina, pędzona z gruntu. Mimo to, odrazu nawiązali dawną zażyłość. Po spędzeniu razem części nocy zjawili się pod ramię na placu przed szkołą na apel dobosza, którego walenie w bęben nie ustawało, rozlegając się uporczywie, nieznośnie.
Rodzice wyczekiwali w pobliżu. Delhomme i Fanny, którym pochlebiała wytworność ich syna, chcieli być obecni przy jego wyruszeniu. Nie obawiali się zresztą niczego, przezornie wykupiwszy go naprzód już. Bécu, natomiast, obnoszący z dumą wypolerowaną na glanc swoją tablicę oficjalnego stróża porządku, wygrażał się, że spierze żonę, która pozwala sobie płakać. Cóż to? Czy Delfin nie nadaje się do służenia ojczyźnie? Chłopak sam kpił sobie z tego, pewien, że wyciągnie dobry numer. Kiedy zebrali się wreszcie wszyscy poborowi w liczbie dziewięciu, co potrwało dobrą godzinę, wręczył im Lequeu sztandar. Zawiązała się sprzeczka, komu ma przypaść honor noszenia go. Zazwyczaj nosił sztandar najsilniejszy z chłopaków i najwyższy, tak że wybór padł wreszcie zgodnie na Delfina. Wydawał się wielce tem zmięszany, był bowiem w gruncie rzeczy nieśmiały, pomimo wielkich swoich pięści, i niepewny siebie, o ile szło o coś nowego, do czego nie przywykł. A ten wielki szmat płótna, plątał mu się tak niezdarnie w rękach! Byle tylko nie był mu złą wróżbą!
Na dwóch rogach ulicy Flora i Celina, każda w sali swojej oberży, robiły przygotowania na wieczór. Macqueron z miną ponurą stał na progu swojego sklepu, kiedy Lengaigne ukazał się sarkastycznie uśmiechnięty przed swoim. Zaznaczyć należy, że ten ostatni tryumfował, bowiem szczury akcyzowe wywęszyły tygodnia poprzedniego cztery baryłki wina, ukryte przez jego sąsiada z przeciwka w pośrodku stosu narąbanego drzewa, i paskudna ta historja zmusiła go do zgłoszenia swojej dymisji z urzędu mera. Nikt nie wątpił zresztą, że anonimowa denuncjacja napisana została przez samego Lengaigne‘a właśnie. Na domiar złego Macqueron wściekał się z innego jeszcze powodu: córka jego, Berta tak się skompromitowała z synem kołodzieja, za którego nie chciał jej wydać zamąż, że wkońcu musiał się zgodzić. Od tygodnia już kumoszki przy studni co wieczór nie mówiły o niczem innem, jeno o ślubie córki i o brzydkiej sprawie sądowej ojca. Kara pieniężna była zgóry zapewniona, dobrze jeszcze, jeżeli nie skończy się więzieniem. Dostrzegłszy obelżywy uśmiech na twarzy sąsiada, cofnął się Macqueron pośpiesznie, zwłaszcza, że przechodnie zaczynali również uśmiechać się lekceważąco.
Tymczasem Delfin ujął w obie ręce sztandar, dobosz zaczął znów walić w bęben i Nénesse ruszył pierwszy, a reszta poszła jego śladem. Tworzyło to mały plutonik, znikający w głębi równiny. Chłopaki wiejskie biegły za nim, towarzyszyła im też garstka krewnych: Delhomme’owie, Bécu i inni, którzy odprowadzili oddziałek aż do końca wsi. Uwolniwszy się od męża, matka Bécu pospieszyła wśliznąć się chyłkiem do kościoła, gdzie, znalazłszy się wreszcie sama, padła z płaczem na kolana, błagając Boga, aby dopomógł jej chłopcu do wyciągnięcia dobrego numeru. Więcej niż godzinę powtarzała gorącą tę modlitwę. Wdali, od strony Cloyes, zacierały się powoli zarysy sztandaru, odgłosy bębna przycichały stopniowo i wkońcu zamarły w ciszy powietrzu.
Doktór Finet przybył następnego dnia dopiero około dziesiątej i wydawał się wielce zdziwiony, że zastał jeszcze Franusię przy życiu. Przekonany był, że wypadnie mu już tylko podpisać pozwolenie pochowania jej zwłok. Zbadał ranę, pokręcił głową, zainteresowany historją, jaką mu opowiedziano, nie żywiąc zresztą żadnych podejrzeń. Musiano mu ją jeszcze raz powtórzyć: w jaki sposób do licha mogła nieszczęśliwa upaść na ostrze kosy? Po chwili odjechał, oburzony taką niezręcznością, zły, że będzie musiał powtórnie się fatygować dla stwierdzenia zgonu. Jan zachował ponury wyraz twarzy i nie odrywał oczu od leżącej z zamkniętemi powiekami Franusi, niemej wobec zwróconego na siebie badawczego spojrzenia męża, Domyślał się jakiegoś kłamstwa, czegoś, co zataić chciała przed nim. O świcie wybiegł na chwilę i pośpieszył na lucernik, chcąc przekonać się naocznie, nic wyraźnego jednak nie znalazł, wszelkie bowiem ślady kroków zatarły się podczas ulewy nocnej i tylko bardziej wydeptany kawałek pola wskazywał na prawdopodobne miejsce upadku. Po odjeździe doktora golił się przy łóżku umierającej, sam na sam w tej chwili z nią, jako że matka Frimat poszła na śniadanie, a Starsza wróciła do siebie, aby zajrzeć do swojego gospodarstwa.
— Cierpisz bardzo?... Powiedz?
Zacisnęła powieki, nie odpowiadając.
— Powiedz, nie taisz ty czego przedemną?
Możnaby myśleć, że umarła już, gdyby nie lekki, z trudnością wydobywający się z jej piersi oddech. Od dnia poprzedniego leżała nawznak, jak przygwożdżona nieruchomością i milczeniem. W spalającej ją gorączce wola młodej kobiety zdawała się tężeć w głębi jej świadomości i opierać skutecznie bredzeniu, tak wielki był jej lęk przed mówieniem. Miała zawsze dziwny charakter, zaciętą, jak mówiono głowę, przeklęty upór Fouanów, którzy nigdy nie robili nic jak wszyscy inni i którzy dziwaczne mieli pomysły, wprawiając ludzi w zdumienie. A może kierował nią głęboko zakorzeniony zmysł familijny, górujący nad nienawiścią nawet i chęcią pomszczenia? Na co się zresztą zdało mówić, skoro i tak musi umrzeć? Były to rzeczy, które zagrzebuje się pomiędzy sobą, w zakątku, z którego wszyscy społem wyrośli, rzeczy, których nigdy, za żadną cenę, nie wolno odsłaniać przed obcymi. A Jan był przecież obcy, chłopak ten, którego nie mogła kochać prawdziwą miłością, którego dziecko zabierała z sobą do grobu, zanim je wydała na świat, jak gdyby za karę za to, że je poczęła.
On jednakowoż, od czasu, jak przywiózł ją do domu konającą, pamiętał o testamencie. Przez całą noc tłukła mu się po głowie myśl, że jeżeli Franusia umrze w ten sposób, będzie miał połowę tylko sprzętów i pieniędzy, sto dwadzieścia siedem franków, które leżały w komodzie. Kochał ją bardzo, poświęciłby własne ciało, gdyby mógł ją zachować, ale myśl, że, wraz z nią, mógłby utracić ziemię i dom, potęgowała jeszcze jego ból. Dotychczas jednak nie śmiał zająknąć się przed nią na ten temat: tak trudno było mówić o tem; zresztą, wciąż byli obcy ludzie. W końcu, widząc, że nie dowie się niczego więcej o sposobie, w jaki zdarzył się straszny wypadek, zdecydował się i poruszył drażliwą sprawę.
— Chcesz może załatwić jakieś rozporządzenia?
Franusia, zesztywniała, zdawała się nie słyszeć. Jej zamknięte oczy, skamieniała jej twarz nie drgnęły nawet.
— Rozumiesz, przecież to z powodu twojej siostry, gdyby miało zdarzyć się nieszczęście... Mamy papier, tu, w komodzie.
Przyniósł arkusz stemplowanego papieru i mówił dalej, coraz wyraźniej skrępowany.
— Chcesz może, żebym ci pomógł? Nie wiem, czy będziesz miała siły pisać.. Nie dla tego, żebym był interesowany. Myślę tylko, że nie chciałabyś pewnie nic zostawić ludziom, którzy zrobili ci tyle złego.
Powieki Franusi lekko drgnęły, co świadczyło, że musiała słyszeć. Odmawia zatem? Poruszyło go to do głębi; nie rozumiał, co mogło nią powodować. Ona sama być może nie umiałaby powiedzieć, dlaczego udaje w ten sposób martwą, zanim jeszcze zagwożdżą ją wśród czterech desek. Ziemia, dom, nie należały do tego człowieka, który przeszedł przez jej życie przypadkiem, jako chwilowy przechodzień. Nie była mu winna nic, dziecko odchodziło wraz z nią, Z jakiej racji miałoby mienie wyjść z rodziny? Uparcie zakorzeniony pogląd z lat dziecięcych na sprawiedliwość protestował w niej i teraz jeszcze: to moje, a to twoje! rozstańmy się, żegnaj! Tak, to były owe rzeczy, i inne jeszcze, bardziej mętne; siostra jej, Liza, ginęła gdzieś w dali. Kozioł tylko pozostawał w jej pamięci, kochany pomimo zadawanych jej przez niego razów, upragniony, rozgrzeszony.
Namiętne przywiązanie do ziemi udzieliło się jednak i Janowi także, weszło mu w krew, zatruwało go, podrażniało. Uniósł nieco żonę na poduszkach, usiłował posadzić ją i włożyć jej pióro między palce.
— Pomyśl tylko, czy to możliwe?... Jakto, miałażbyś kochać ich więcej niż mnie?... Tych łajdaków?
Teraz Franusia otworzyła nareszcie powieki, ale spojrzenie, które zwróciła ku niemu, wstrząsnęło nim do głębi. Wiedziała, że umiera; na dnie jej wielkich, rozszerzonych oczu widniała bezdenna z tego powodu rozpacz. Dlaczego ją dręczy? Nie może, nie chce tego zrobić. Z krtani jej wydarł się głuchy krzyk bólu. Potem opadła znów na posłanie, powieki jej przymknęły się, głowa, wtłoczona w poduszki, znieruchomiała.
Jan doznał tak bezgranicznego zgnębienia, zdjął go taki wstyd, iż mógł okazać się do tego stopnia brutalnym, że z papierem stemplowym w ręku siedział wciąż jeszcze na krześle, kiedy powróciła Starsza. Zrozumiała wszystko odrazu, wzięła go też na stronę, aby się dowiedzieć, czy jest testament. Zmieszany wypowiedzianem kłamstwem, oświadczył, że zamierzał schować właśnie papier z obawy, aby nie niepokojono Franusi. Zdawała się pochwalać jego postępowanie; była, jak i przedtem, po stronie Kozłów, a nadewszystko przewidywała różne potworności, o ile okażą się oni spadkobiercami. Usiadłszy znów przy stole, zabrała się do odwiecznej swojej roboty na drutach, dodając głośno:
— Już co się mnie tyczy, napewno nie ukrzywdzę nikogo... Mój testament oddawna w porządku... O, każdy dostał swoją część; uważałabym, że nieuczciwie postępuję, gdybym wyróżnić miała kogokolwiek... I o was pamiętałam, moje dzieci... Przyjdzie, przyjdzie kiedyś ten dzień!
Powtarzała to nieustannie członkom rodziny, powtórzyła więc i teraz, z przyzwyczajenia, przy śmiertelnem łożu Franusi. Za każdym razem łechtał ją mile śmiech, ukryty w głębi duszy na myśl o sławnym tym testamencie, który doprowadzić miał ich wszystkich do wzajemnego pożarcia się po jej śmierci. Każde zastrzeżenie, jakie w nim zamieściła, obmyślone było przez nią w przewidywaniu możliwości związanego z nim procesu.
— O, gdyby można było zabrać z sobą swoje mienie! — zakończyła. — Skoro go się jednak nie zabiera, trzeba, żeby skorzystali z niego inni.
Matka Frimat z kolei usiadła po drugiej stronie stołu, naprzeciwko Starszej. I ona także robiła swoją pończochę na drutach. W ten sposób mijały godziny popołudniowe; obie stare kobiety gawędziły spokojnie, podczas kiedy Jan, nie mogąc usiedzieć na miejscu, chodził po izbie, wychodził i wracał w naprężonem oczekiwaniu. Doktór orzekł, że nic nie można było zrobić i nic się nie robiło.
Frimatowa wyraziła nasampierw żal, że nie posłano po ojca Sourdeau, nastawiacza członków z Bazoches, znającego się też i na ranach. Zamawiał je, zasklepiały się, jak tylko tchnął na nie.
— Łebski człowiek! — oświadczyła Starsza z szacunkiem. — To on naprostował Lorillonowi kość piersiową! Całkiem się skręciła, uciskała mu żołądek, zupełnie już usychał. Najgorsze, że i matka Lorillon zachorowała na tę samą paskudną chorobę, zaraźliwą, jak mówią. W końcu wszyscy ją złapali: córka, zięć, troje dzieci. Byliby napewno powyzdychali jak muchy, gdyby nie sprowadzili ojca Sourdeau, który im to ponaprostowywał, pocierając żołądek grzebieniem rogowym.
Druga z obu starych kobiet potwierdzała każdy szczegół kiwaniem podbródkiem: wiadoma rzecz, niema co o tem mówić. I ona sama zacytowała inny jeszcze wypadek.
— Wyleczył on także małą Budinów z gorączki, rozkrawając na dwoje żywego gołębia i przykładając go jej na głowę.
I, zwracając się do Jana, siedzącego w zupełnem osłupieniu przy łóżku, dodała:
— Na waszem miejscu, Kapralu, posłałabym po niego. Może jeszcze nie zapóźno.
Ale Jan obruszył się gniewnie. Zarażony miastem, nie wierzył w takie rzeczy. Obie kobiety gawędziły długo jeszcze na ten temat, wymieniając sobie wzajem leki: pietruszkę pod siennik na bóle nerkowe, trzy żołędzie dębowe, noszone w kieszeni przeciwko spuchliźnie, szklanka wody, oświetlona promieniami księżyca i wypita naczczo na rozpędzenie wiatrów.
A jeżeli nie pośle się po ojca Sourdeau, to możeby jednak po księdza proboszcza? — rzekła nagle matka Frimat.
Jan znów oburzył się gniewnie, a Starsza zagryzła wargi.
— Też pomysł! Ciekawa rzecz, na co jej ksiądz proboszcz?
— Na to, co zawsze!... Przyjdzie z Panem Bogiem; czasem to dobrze robi!.
Starsza wzruszyła ramionami, jakgdyby chciała powiedzieć, że nie wierzy już w takie rzeczy. Każdy u siebie: Pan Bóg u siebie, i ludzie także u siebie.
— Zresztą — dodała po chwili milczenia — ksiądz proboszcz nie przyszedłby. Jest chory... Dopiero co mówiła mi matka Bécu, że ma wyjechać w środę, bo doktór powiedział, że nie pociągnie długo w Rognes, jeżeli go nie wywiozą.
W istocie, od dwóch i pół lat obsługiwania parafji marniał ksiądz Madeline z dniem każdym. Rozpaczliwa tęsknota za ukochanemi górami owernjackiemi w obliczu płaskiej Beaucji, której bezbrzeżna równina omotywała mu serce ciężkim smutkiem, toczyła coraz bardziej jego siły. Na całej tej, gładkiej jak stół, płaszczyźnie ani drzewka, ani skały, jeno kałuże słonawej wody, zamiast żywych wód, spadających tam kaskadami ze szczytów górskich. Oczy jego traciły blask, wychudł bardziej jeszcze, mówiono, że umiera na suchoty. Gdybyż chociaż znalazł pociechę jakąś w pracy nad swoimi parafjanami! Ale po dawnej jego parafji, takiej wierzącej, nowa ta okolica, zarażona niedowiarstwem, dbająca o zewnętrzne jedynie praktyki, oburzała go, mąciła niewinny spokój jego serca. Kobiety ogłuszały go krzykami i kłótniami, wyzyskując jego słabość do tego stopnia, że kierowały zamiast niego obrządkiem, co do reszty go zgnębiło, budząc w nim niepokój, czy nie grzeszy bezwiednie. Ostatni jeszcze czekał go cios: w dzień Bożego Narodzenia jedna z dziewic Marji dostała bólów porodowych w samym kościele. Od tego skandalu ledwo już wlókł się biedak, tak, że zdecydowano się zawieźć go umierającego do Owernji.
— Znów więc jesteśmy bez księdza! — jęknęła matka Frimat — Kto wie, czy ksiądz Godard zechce powrócić?
— Ach, ten złośnik! Zalałaby go zła krew! — zawołała Starsza.
Urwały rozmowę na widok wchodzącej Fanny. Z całej familji ona jedna była tu w przeddzień już; teraz przyszła znów, aby dowiedzieć się, co słychać. Jan drżącą ręką wskazał jej na Franusię, nie dodając ani słowa. Panowało pełne rozrzewnienia milczenie. Potem Fanny zniżyła głos, aby zapytać, czy chora zażądała sprowadzenia siostry.
— Nie, nie pisnęła ani słowa w tej sprawie, jak gdyby nie było tamtej wcale na świecie. — Było to bardzo zastanawiające, można bowiem być pokłóconym, ale śmierć jest śmiercią: kiedyż ma być czas na pogodzenie się, jeżeli nie przed odejściem na wieki?
Starsza była zdania, że należałoby zapytać o to Franusię. Podniosła się i pochyliła nad nią.
— Słuchaj-no, mała, a Liza?
Umierająca nie poruszyła się. Przymknięte jej powieki drgnęły zaledwie widocznie.
— Czeka może, żeby pójść po nią. Pójdę.
Wówczas Franusia, nie otwierając oczu, lekkiem poruszeniem głowy na poduszce dała znać, że nie chce. Jan wyraził życzenie, żeby uszanowano jej wolę. Wszystkie trzy kobiety usiadły znów. Dziwiło je, że Liza sama nie przyszła, niewzywana. Tak, tak, tyle nieraz bywa zawziętości w niektórych rodzinach!
— Ach, tyle się ma zmartwień! — westchnęła Fanny. — Ja, naprzykład, od dzisiejszego rana nie mam chwili spokojnej, umieram z niepokoju z powodu tego losowania; choć wiem przecież, że to nie ma sensu, bo Nénesse nie pójdzie w żadnym razie.
— Tak, tak, — szepnęła matka Frimat, — to zawsze porusza człowieka.
I znów zapomniano o umierającej. Mówiono o tem, kto ma szczęście, a kto nie, o chłopakach, którzy pójdą, i o tych, którzy nie pójdą. Była trzecia godzina i, choć nie oczekiwano powrotu popisowych przed piątą najwcześniej, zaczęły krążyć już wieści, nadeszłe z Cloyes niewiadomo jaką drogą, chyba owym telegrafem powietrznym, przelatującym od wsi do wsi. Syn Briquetów wyciągnął numer 13: przepadł! Chłopakowi Cuillotów dostał się 206 — dobry, niema gadania! Nie było jednak pewności co do pozostałych; wieści były sprzeczne, co potęgowało jeszcze podniecenie. Niewiadomo było nic o Delfinie, ani o Nénessie.
— Ach, serce poprostu zamiera we mnie! Czy to nie głupio? — powtarzała Fanny.
Wezwano przechodzącą w tej chwili matkę Bécu. Była znów w kościele, plątała się, jak ciało bez duszy; niepokój jej wzrósł do tego stopnia, że nie zatrzymała się nawet, aby pogawędzić z kumoszkami.
— Nie mogę się już utrzymać, idę im na spotkanie.
Jan, stojąc przy oknie, nie słuchał rozmowy. Błędne jego oczy wpatrzone były wdal. Od rana już zauważył, że stary Fouan wałęsał się dokoła domu, oparty na swoich dwóch kijach. Nagle, dostrzegł twarz jego przyklejoną do szyby okiennej. Wypatrywał widocznie, co się dzieje w izbie. Kiedy Jan otworzył okno, stary wyraźnie spłoszył się i ledwie zdołał wybąkać zapytanie o stan chorej.
— Bardzo źle — odpowiedział Jan. — Kończy.
Wówczas stary wyciągnął szyję, wpijając w izbę tak uporczywy wzrok, jak gdyby nie był w stanie oderwać go od niej. Na jego widok Starsza i Fanny powróciły znów do myśli posłania po Lizę. Każdy musi zrobić swoje, każdy musi przyczynić się; nie może się tak skończyć. Kiedy chciały poruczyć misję tę Fouanowi, stary, przerażony, cały trzęsący się, uciekł. Mamrotał coś, seplenił słowa jakieś bęzzębnemi swojemi wargami, stężałemi ze stałego milczenia.
— Nie, nie!... Nie mogę, nie mogę!...
Lęk jego uderzył Jana; kobiety machnęły ręką. Ostatecznie to rzecz obu sióstr; nie można przecie zmusić nikogo do pogodzenia się. W tej chwili dał się słyszeć odgłos jakiś, zrazu słaby, daleki, podobny do brzęczenia dużej muchy, potem coraz mocniejszy, rozlegający się ni to poszum wiatru wśród drzew. Fanny zerwała się.
— Słyszycie? Bęben!... Wracają, dowidzenia!
Znikła, nie ucałowawszy nawet po raz ostatni stryjecznej siostry.
Starsza i matka Frimat wyszły na próg, żeby zobaczyć. W izbie został tylko Jan z Franusią: ona w zawziętem swojem milczeniu i nieruchomości, słysząc może wszystko, ale chcąc umrzeć, jak zwierzę, wtulone wgłąb swojej nory, on, stojąc przy otwartem oknie, trawiony niepewnością, przejęty bólem, który, jak mu się zdawało, szedł na niego od ludzi, z rzeczy, z całej nieobjętej okiem równiny. Ach, ten bęben! Jak huczenie jego wzmaga się wciąż; jak odbija się echem w jego wnętrzu ten bęben, zwiewający na teraźniejszy jego ból dawne wspomnienia koszar, bitew, sobaczego życia biednych wygnańców, nie mających ani żony, ani dziecka, nikogo, ktoby ich kochał!
Jak tylko sztandar ukazał się wdali, na płaskim gościńcu, przyćmiony zapadającym mrokiem, sfora chłopaków wiejskich biec zaczęła naprzeciw popisowym, zaś u wejścia do wsi utworzyła się grupa rodziców i krewnych. Wszyscy przybywający, z chorążym na czele, byli już pijani, darli się na całe gardło, wyśpiewując jakąś piosnkę wśród melancholijnej ciszy wieczornej, przystrojeni w trójkolorowe kokardy, większość z numerami, przypiętemi szpilką do kapeluszy. Zbliżając się do wsi, zawyli jeszcze głośniej i weszli krokiem zdobywców, dla fanfaronady.
Delfin niósł w dalszym ciągu sztandar. Teraz jednak trzymał go zawieszony na ramieniu, jak łachman, przeszkadzający tylko i niewiadomo na co potrzebny. Z miną zgnębioną, ze skamieniałą, ponurą twarzą, nie śpiewał i nie miał numeru przypiętego do kaszkietu. Jak tylko matka Bécu ujrzała go, pobiegła ku niemu, drżąca, niepomna, że może zostać stratowana przez maszerującą zgraję łobuzów.
— No i co?
Delfin, wściekły, odepchnął matkę, nie zwalniając kroku.
— Wynoście się do djabła!
Bécu zbliżył się niemniej wzruszony, niż żona. Usłyszawszy zaklęcie, rzucone przez syna, wiedział już, jak się rzeczy mają. Matka łkała boleśnie, a mąż z największym wysiłkiem powstrzymywał własne łzy, pomimo patrjotycznego swojego junactwa.
— Nic nie poradzisz! Wzięty!
Pozostawszy sami w tyle na opustoszałej drodze, powracali ociężałym krokiem, Bécu przypominał sobie twarde życie swoje żołnierskie, a żona jego zwracała teraz cały swój gniew ku Bogu, do którego chodziła modlić się dwa razy i który jej nie wysłuchał.
Nénesse miał przypiętą na swoim kapeluszu wspaniałą 214-kę, wymalowaną na czerwono i na niebiesko. Był to jeden z najwyższych numerów; chłopak pysznił się też swojem szczęściem, wywijając laską, intonując, jako pierwszy, dziki chór dla całej kompanji i wymachując jego takt. Fanny, na widok numeru, zamiast cieszyć się, krzyknęła z głębokim żalem:
— O, gdyby się wiedziało, nie byłoby się złożyło tysiąca franków na loterję pana Baillehache’a!...
Mimo to ona i Delhomme uściskali syna, jak gdyby uniknął on wielkiego niebezpieczeństwa.
— Puśćcie mnie, do pioruna!... To piły! — krzyknął wściekły.
Cała banda w grubjańskiem rozzuchwaleniu nie przerywała swojego marszu poprzez zrewolucjonizowaną wieś. Rodzice nie odważali się już zbliżać, pewni, że będą odesłani do wszystkich djabłów. Cały pluton wracał jednako rozwydrzony: i ci, którzy szli do wojska, i ci, co nie szli. Nie umieliby zresztą nic powiedzieć. Oczy omal nie wyłaziły im z głowy, pijani byli tyleż wrzaskami, ile ochlaniem się winem. Wesołek jakiś, udający nosem grę na trąbie, wyciągnął zły numer, gdy inni, bladzi, z podkrążonemi oczami, napewno złapali dobre. Rozwścieczony dobosz na ich czele omal nie zaprowadził ich wszystkich do Aigry, w której byliby się napewno potopili.
Przymaszerowawszy wreszcie do merostwa, oddał Delfin sztandar.
— Do licha ciężkiego!... Dosyć mam przebrzydłej tej szmaty! Nieszczęście mi przyniosła!
Porwał pod ramię Nénesse’a i uprowadził go, podczas gdy reszta zapełniła oberżę Lengaigne’a w otoczeniu krewnych i przyjaciół, którzy nareszcie mogli dowiedzieć się szczegółów. Macqueron ukazał się na progu swojego sklepu, zgnębiony, że rywal zagarnie cały dochód.
— Chodź — rzucił mu Delfin krótko. — Pokażę ci coś zabawnego!
Nénesse poszedł za nim. Będą mieli jeszcze czas wrócić na wypitkę. Przeklęty bęben nie rozdzierał im już uszu, dobrze im było iść tak we dwójkę po opustoszałym gościńcu, tonącym w coraz czarniejszym mroku. Wobec milczenia towarzysza, pogrążonego w niezbyt wesołych prawdopodobnie myślach, zaczął Nénesse mówić mu o ważnej dla siebie sprawie. Dnia onegdajszego, w Chartres, zaszedłszy dla własnej zabawy na ulicę Żydowską, dowiedział się, że Vaucogne, zięć państwa Karolostwa, chce sprzedać zakład. Interes nie mógł iść pod zarządem takiego durnia, którego zjadały własne jego pensjonarki. Ale dla człowieka nie leniwego, mającego głowę na karku, tęgie ramiona i znającego się na rzeczy, jaki pyszny objekt do wyzyskania, jaka śmietanka do zagarnięcia! Tem lepiej się właśnie składało, że on sam, u swojego restauratora, zajmował się działem zabaw, mając zwrócone baczne oko na moralność dziewcząt. Trzeba było widzieć, co się tam działo! Otóż cała rzecz polega na tem, żeby nastraszyć państwa Karolów, wykazując im jak na dłoni, że policja lada dzień zamknie Nr. 19, takie się tam wyprawiały brewerje, i tym sposobem złapać samemu dom za półdarmo. Co? Lepsze to, niż uprawianie ziemi? Stanie się odrazu panem!
Delfin, słuchający przez pół tylko, pochłonięty własnemi myślami, podskoczył, kiedy Nénesse dał mu tęgiego szturchańca w bok.
— Dobrze takiemu, co ma szczęście — mruknął. — Ty właśnie stworzony jesteś po to, żeby twoja matka mogła być z ciebie dumna.
I znów pogrążył się w poprzedniem milczeniu, podczas kiedy Nénesse, tonem znawcy, którego słuchają, tłumaczył mu, jakie wprowadzi ulepszenia pod Nr. 19, jeżeli rodzice dadzą mu potrzebny kapitał. Jest może trochę zamłody, czuje jednak prawdziwe do tego powołanie... W tej samej chwili spostrzegł Flądrę, przebiegającą mimo nich w mroku, spieszącą na schadzkę z jakimś gachem. Chcąc pokazać, jak umie radzić sobie z kobietami, wymierzył jej w locie porządnego klapsa, który Flądra przedewszystkiem oddała mu, a potem, poznawszy obu dawnych swoich towarzyszy, zawołała:
— A, to wy obaj!... Fiu, fiu! A to ci Nénesse wysztafirowany!
Roześmiała się na wspomnienie dawnych zabaw z nimi. Najmniej z nich wszystkich trojga zmieniła się ona sama, pozostała bowiem jak chłopak, pomimo skończonych dwudziestu lat, zawsze wiotka i smukła, jak wić topolowa, z piersią maleńką, jak u dziewczynki. Spotkanie to sprawiło jej przyjemność, ucałowała też jednego po drugim.
— Zostaliśmy zawsze w przyjaźni?... Prawda?...
Nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby tylko chcieli, dla samej radości spotkania, jak przepija się do siebie wzajem szklankę wina przy podobnej okazji.
— Słuchaj — zażartował Nénesse — odkupię może od państwa Karolostwa ich budę. Chciałabyś pracować tam?
Odrazu przestała się śmiać, zatamowało jej oddech, zalała się łzami.
— Świnia! O, świnia!... Jakie to ohydne!... Nie lubię cię już!
Delfin nie odzywał się i ruszył dalej w drogę z miną zdecydowaną.
— Chodź-że, chodź, pokażę ci coś zabawnego — rzekł do towarzysza.
Obaj przyspieszyli kroku i, za przewodem Delfina, zeszli z gościńca, aby krótszą drogą, przez winnice, dostać się do domu komunalnego, zamieszkałego przez polowego od czasu oddania plebanji proboszczowi. Delfin mieszkał tam wraz z ojcem. Wprowadził towarzysza do kuchni, gdzie zapalił świecę, kontent, że nie wrócili jeszcze rodzice.
— Wypijemy po szklaneczce — oświadczył, stawiając na stole dwie szklanki i litrową flachę wina.
Po wypiciu mlasnął językiem i dodał:
— Chciałem ci właśnie powiedzieć, że jeżeli im się zdaje, jako mnie trzymają swoim złym numerem, grubo się mylą... Kiedy z okazji śmierci stryja Michała musiałem przeżyć trzy dni w Orleanie, o mało nie zdechłem, tak mi się cniło bez naszej wsi. Wydaje ci się to głupie, prawda? ale cóż chcesz? Nie da rady, jestem jak to drzewo: więdnie, jak się je wyrywa z gruntu: I mieliby mnie uprowadzić, zabrać do samego czarta, do jakichś zatraconych dziur, których nie znam nawet z imienia?.. O, nie, nie, niedoczekanie ich!....
Nénesse, który słyszał go często, mówiącego w ten sposób, wzruszył ramionami.
— Tak się mówi, a potem idzie się jednak... Od tego są żandarmi.
Nie odpowiadając, odwrócił się Delfin i porwał lewą ręką stojącą tuż przy ścianie małą siekierkę, która służyła do łupania pieńków. Potem, najspokojniej, położył palec wskazujący prawej ręki na brzegu stołu i... wystarczył jeden krótki cios, trach! a palec podskoczył w górę.
— To właśnie miałem ci do pokazania!... Chcę, żebyś mógł powiedzieć innym, czy tchórz potrafiłby to zrobić.
— Ach, ty, kulfonie przeklęty! Do wszystkich djabłów! Żeby się tak okaleczyć!... Nie jesteś już mężczyzną!.... — krzyknął przerażony Nénesse.
— Kpię sobie z tego!... Niech teraz przyjdą żandarmi! Pewien już jestem, przynajmniej, że nie pójdę!
Podniósł z ziemi odcięty palec i wrzucił go na płonący na kominie ogień ze szczap. Potem, otrząsnąwszy ze krwi całą czerwoną od niej rękę, owiązał ją niezdarnie chustką i umocował sznurkiem, żeby zatrzymać dalszy upływ.
— Niech to nam nie przeszkodzi dokończyć butelki, zanim nie wrócimy do tamtych... Na twoje zdrowie!
— Na twoje!
U Lengaigne’a, w sali oberży, nie widzieli się ludzie wzajem po przez gęste kłęby dymu; jeden nie słyszał drugiego, tyle było wrzasku. Oprócz chłopaków, wracających z losowania, była chmara narodu. Hjacynt i przyjaciel jego, Armata, zajęci byli spijaniem starego Fouana; wszyscy trzej skupili się dokoła litra zwyczajnej gorzały; Bécu, spity jak bela, zgnębiony niepowodzeniem syna, spał na jednym ze stołów; Delhomme i Gwoźdź grali w pikietę; nie licząc Lequeu, który, z nosem utkwionym w książce, udawał, że czyta, pomimo hałasu. Bójka kobiet rozpaliła bardziej jeszcze umysły. Flora poszła do źródła po dzbanek świeżej wody i spotkała tam Celinę, która rzuciła się na nią z pazurami, wykrzykując, że szpicle dobrze jej widać płacą za wydawanie sąsiadów. Macqueron i Lengaigne, którzy przybiegli na krzyki żon, omal nie wzięli się sami za łby; pierwszy poprzysięgał drugiemu, że dopomoże do złapania go na moczeniu tytoniu, drugi śmiał się, rzucając tamtemu w twarz jego dymisję; inni wmieszali się także do kłótni dla samej przyjemności zaciskania kułaków i darcia się na cały głos, tak że przez chwilę można było pomyśleć, że pomordują się wszyscy wzajem. Rychło jednak ucichło wszystko, pozostało jednak niezaspokojone rozjątrzenie, potrzeba bójki.
Zrazu omal nie doszło do niej pomiędzy Wiktorem, synem gospodarza a poborowymi. On, który odbył już swoją służbę, popisywał się przed chłopakami przekrzykiwaniem ich, podniecał ich do idjotycznych zakładów, do opróżniania litra w powietrzu wprost do gardła, albo też do wypijania szklanicy nosem tak, ażeby ani jedna kropla nie przeszła przez usta. W pewnym momencie, kiedy zeszła rozmowa na Macqueronów i na bliski ślub ich córki, Berty, młody Couillot rzucił ze śmiechem: „A, Ta bez Tego!“, powtarzając dawne kpiny chłopaków wiejskich. — Trzeba będzie zapytać się jej męża nazajutrz, czy ma, czy nie ma? Drwiono na ten temat od tak dawna, że aż głupio było.
Zdziwił też wszystkich nagły wybuch gniewu Wiktora, który niegdyś najzacieklej powtarzał, że nie ma.
— Dość tego, do pioruna!... Właśnie, że ma!
Ogólny wrzask był odpowiedzią na to oświadczenie. Widział, zatem miał ją? On wszelako bronił się stanowczo. Można widzieć, nie dotykając. Umyślnie się tak urządził pewnego dnia, kiedy szczególnie dręczyła go myśl, żeby nareszcie wyjaśnić tę rzecz... Jak? To nikogo nie obchodzi.
— Ma, daję słowo!
Wówczas wybuchła straszliwa bójka, bowiem młody Couillot, zupełnie pijany, z uporem wywrzaskiwał, że nie ma, nie wiedząc zresztą, czy tak jest, byle tylko nie ustąpić. Wiktor ryczał, że i on też tak utrzymywał, jeżeli więc teraz mówi inaczej, to nie dlatego, żeby bronić Macqueronów, tych nędznych szubrawców! Nie, nie, ale prawda jest zawsze prawdą. I rzucił się na popisowego, tak, że trzeba było wyrwać mu go z rąk.
— Powiedz, że ma, do cholery, bo cię zakatrupię!
Wielu jednak z pośród obecnych nie wyzbyło się wątpliwości. Nikt nie mógł zrozumieć zacietrzewienia syna Lengaigne‘ów, zazwyczaj bowiem był nieubłagany dla kobiet i wyrzekał się publicznie swojej siostry, którą jej rozpustne życie, jak mówiono, doprowadziło do leczenia się w szpitalu. Ta zgniła Zuzanna! Dobrze robi, że nie przyjeżdża zarażać ich swojem cielskiem!
Flora przyniosła nowy zapas wina, mimo jednak przepijania dalszych kolejek, obelgi i bijatyka wisiały wciąż w powietrzu. Nikt nie zdecydował się pójść na wieczerzę. Jak się pije, nie jest się głodnym. Poborowi zaintonowali hymn patrjotyczny, wybijając takt do niego tak potężnem waleniem pięściami w stół, że wszystkie trzy lampy naftowe drgały, wyrzucając przez szkła cylindrów kłęby gryzącej sadzy. Duszono się. Delhomme i Gwoźdź zdecydowali się otworzyć okno poza ich stołem. W tej chwili właśnie wszedł Kozioł, wsunąwszy się chyłkiem w ciemny kąt. Nie miał zwykłej swej wyzywającej miny i wodził tylko dokoła małemi, mętnemi swojemi oczkami, spoglądając na wszystkich zkolei. Przychodził, żeby zasięgnąć języka, czując konieczną potrzebę dowiedzenia się i nie mogąc wytrzymać już u siebie w domu. Obecność Hjacynta i Armaty zdawała się onieśmielać go do tego stopnia, że nie szukał nawet zwady z nimi za spojenie starego Fouana. Przez dłuższą chwilę sondował też Delhomme’a, najbardziej wszakże niepokoił go Bécu, śpiący twardo pomimo straszliwego hałasu. Czy śpi naprawdę, czy udaje tylko? Trącił go łokciem i uspokoił się nieco, zauważywszy, że ślina z ust cieknie mu wzdłuż rękawa. Całą uwagę swoją skoncentrował więc na nauczycielu szkolnym, którego wyraz twarzy uderzył go niezwykle. Co mu się mogło stać, że wygląda zupełnie inaczej, niż zawsze?
Lequeu w istocie, mimo że udawał zatopionego w swojej lekturze, wstrząsał się co chwilę gwałtownym nerwowym dreszczem. Poborowi śpiewami swojemi, bezmyślną swoją wesołością wytrącili go zupełnie z równowagi.
— Bydło przeklęte! — mruknął, powstrzymując się jeszcze.
Od kilku miesięcy sytuacja jego w gminie pogorszyła się. Był zawsze szorstki i grubjański w stosunku do dzieci, które odsyłał szturchańcami na rodzicielski śmietnik. Jego wybuchy potęgowały się wszakże, a nadto zaszła paskudna historja z małą jakąś dziewczynką, którą tak trzasnął linją w głowę, że rozpłatał jej ucho. Rodzice napisali skargę na niego, żądając, aby go odwołano. Nadto, zamążpójście Berty rozwiewało dawne nadzieje, właściwie dawne rachuby, uważane przez niego za bliskie zrealizowania. O, ci chłopi, ta przeklęta rasa, odmawiają mu swoich córek, a teraz chcą pozbawić go chleba z powodu ucha jakiejś smarkuli.
Nagle, jak gdyby znajdował się w klasie, walnął pięścią w otwartą książkę, wołając do popisowych:
— Trochę ciszy, psiakrew!... Cóż, u licha, wydaje się to wam takie zabawne, że idziecie dać sobie rozbijać łby przez Prusaków?
Zwrócono się ze zdziwieniem w jego stronę. Tak, napewno nie jest to zabawne. Wszyscy się na to godzili. Delhomme powtórzył swoją myśl, że każdy powinien bronić swojego pola. Gdyby Prusacy przyjść mieli do Beaucji, przekonaliby się, że mieszkańcy jej nie są tchórzami. Ale iść bić się o cudze pola!... Nie, nie, to wcale nie zabawne!
W chwili tej wszedł Delfin, w towarzystwie Nénesse’a, bardzo czerwony, z oczami rozpalonemi gorączką. Usłyszał ostatnie słowa, przysiadł się do stołu towarzyszy i zawołał:
— Tak, tak, niech tylko przyjdą Prusacy, wytłuczemy ich na miazgę!
Zauważono chustkę, owiązaną sznurkiem dokoła ręki i zapytano, co mu się stało? Nic, zaciął się. Zdrową ręką huknął gwałtownie w stół, żądając przyniesienia litra wina.
Armata i Hjacynt patrzyli na młodych chłopaków bez gniewu, w pełnem wyższości politowaniem jeno. I oni także uważali, że trzeba na to być bardzo młodym i porządnie głupim. Armata rozczulił się nawet, pamiętny swojej misji organizowania przyszłego raju na ziemi. Opierając podbródek na obu rękach, zaczął bardzo głośno robić swoje uwagi.
— Wojna!... O, do cholery! czas już, żebyśmy byli panami!... Znacie mój plan? Skończyło się ze służbą wojskową, z podatkami! Każdy musi mieć dość, aby zadowolnić swoje potrzeby za cenę możliwie najmniejszej pracy... Zobaczycie, że przyjdzie to; zbliża się dzień, w którym zatrzymacie wasze pieniądze i wasze dzieci, jeżeli pójdziecie z nami!
Hjacynt wyraził swoją zgodę, kiedy Lequeu, nie panując już nad sobą, wybuchnął:
— Tak, tak, przeklęty błaźnie! Znamy ten wasz raj na ziemi, ten wasz sposób zmuszania ludzi, żeby byli szczęśliwi wbrew ich woli! Dobra blaga! Czy to możliwe u nas? Czy nie zanadto przegnili jesteśmy na to? Trzebaby chyba było, żeby jakie dzikusy przyszły naprzód zrobić z nami porządek! Kozacy, czy Chińczycy!
Tym razem zdziwienie było tak wielkie, że zapadła odrazu wielka cisza. — Co?! zdecydował się przemówić ten skryty fałszywiec, ten zgniłek, nie wyjawiający nigdy przed nikim swoich poglądów w obawie przed władzą, ilekroć szło o to, żeby pokazać, że się jest mężczyzną! Wszyscy słuchali go, zaniepokojeni; Kozioł zwłaszcza, oczekujący, co powie, jak gdyby mogło to mieć istotny związek ze sprawą. Dym fajczany rozproszył się przez otwarte okno, przez które wlewała się miękka wilgotność nocy. Zdala czuło się wielką, czarną ciszę uśpionej wsi. A w izbie oberży nauczyciel szkolny, w którym wezbrała gorycz, powściągana przez dziesięć lat pod grozą ściągnięcia na siebie niezadowolenia przełożonych, drwił już teraz z nich, rozwścieczony klęską, zagrażającą całej jego egzystencji i znajdował ulgę w wyrzuceniu z siebie raz wreszcie dławiącej go nienawiści.
— Cóż to, zdaje się wam, jakoby ludzie tutejsi głupsi byli od swoich cieląt, że opowiadacie im bajdy niestworzone o gołąbkach, co same wpadną im w gąbki?!... Ale przecież, zanim zdążycie zaprowadzić wasz ustrój, djabli wezmą ziemię, djabli wezmą wszystko!
Wobec brutalności tego ataku Armata, który nigdy dotychczas nie natrafił na tak silną opozycję, zawahał się wyraźnie. Chciał znów wyjechać ze swojem opowiadaniem o panach z Paryża, o całej organizacji państwowej, o wielkiej uprawie roli zgodnie z wskazaniami nauki... Ale tamten nie dał mu przyjść do słowa.
— Wiem, wiem, same głupstwa!... Jak nareszcie zechcecie spróbować tej waszej uprawy naukowej, zginą już oddawna z oblicza ziemi wielkie równiny francuskie, zatopione pod stosami pszenicy amerykańskiej... Ta właśnie książeczka, którą teraz czytam, daje ciekawe o tem wiadomości. O, do wszystkich djabłów! chłopstwo nasze może iść spać; skończyło się z niem na amen!
I tonem mentorskim, jak gdyby objaśniał lekcję swoim uczniom, mówić zaczął o zbożu, przysyłanem ztamtąd. Olbrzymie równiny, rozciągłe jak królestwa, w których zagubiłaby się cała Beaucja, niby zeschła grudka ziemi! grunty tak żyzne, że, zamiast użyźniania ich, trzeba je wyczerpywać zbiorem uprzednim, co nie przeszkadza im dawać dwu żniw rocznie; folwarki rozciągłości trzydziestu tysięcy hektarów, podzielone na odcinki, a te znów na ucząstki; każdy odcinek pod specjalnym nadzorcą, każdy ucząstek pod jego pomocnikiem; wszędzie baraki dla ludzi, bydła, narzędzi, kuchen; bataljony rolnicze, zwoływane na wiosnę, zorganizowane po wsiach na stopie wojskowej, obozujące na świeżem powietrzu, lokowane, żywione, opierane, leczone, i wreszcie zwalniane na jesieni; brózdy długości kilometrowej do zaorywania i obsiewania; całe morza kłosów do zżynania; wcale nie widać ich krańców; ludzie nadzorują tylko maszyny, które wykonywują całą pracę; podwójne pługi uzbrojone w tnące kręgi; siewniki i przyrządy do mechanicznego pielenia; żniwiarki-wiązarki; lokomobile-młockarnie z urządzeniami do wyciągania i składania słomy w worki; chłopi, którzy stali się mechanikami; plutony robotników, towarzyszących konno każdej maszynie, w każdej chwili gotowych zsiąść, aby docisnąć obluźniony pas, zamienić nity, przekuć którą z części; ziemia wreszcie stała się bankiem, eksploatowanym przez finansistów, ujęta pod ich władzę, ostrzyżona pod strychulec, dająca, dzięki materjalnej i bezosobowej potędze nauki, dziesięć razy tyle, ile z wysiłkiem udzielała traktującym ją tak miłosiernie rękom ludzkim.
— A wy chcecie walczyć, rozporządzając temi groszowemi waszemi narzędziami? — dodał — wy, którzy nic nie umiecie, do niczego nie dążycie, zasklepieni w waszej rutynie!... O tak! już teraz sięga wam po kolana zboże stamtąd! I wciąż będzie ono rosło, okręty będą go przywoziły coraz więcej. Poczekajcie jeszcze trochę, a będziecie go mieli aż po brzuchy, potem po ramiona, sięgnie wam do ust, aż wreszcie zaleje was powyżej głowy! Strumień, potok, zalew, w którym djabli wezmą was wszystkich!
Chłopi wytrzeszczali oczy, ogarnięci paniką na myśl o tym zalewie zbożem zagranicznem. Już teraz czuli jego ciężar; czy istotnie mają być niem zalani i unicestwieni, jak przepowiada ten gałgan? Wizja ta uzmysłowiła się dla nich. Rognes, ich pola, Beaucja cała pochłonięta bez reszty!
— Nie, nie, nigdy! — zawołał Delhomme zdławionym głosem. — Rząd nas ochroni.
— Ładny szpak, ten wasz rząd! — odparł Lequeu pogardliwym tonem. — Niech się w takim razie sam ochroni!... Najśmieszniejsze w dodatku, że wybraliście pana Rochefontaine’a. Właściciel Borderie wiedział przynajmniej, czego chce, głosując za panem de Chédevillem... A zresztą, ten czy inny, taki sam plaster na drewnianą nogę. Psu na budę się to zdało. Żadna Izba nie będzie miała odwagi głosowania za wprowadzeniem dostatecznie wysokiego cła ochronnego; nic nie może was już zbawić, przepadliście z kretesem. Dobranoc!
Powstała straszna wrzawa. Wszyscy zaczęli gardłować naraz. Czy niema możliwości niedopuszczenia do sprowadzania tego zagranicznego zboża? Możnaby zatopić okręty w portach, wyjść z fuzjami naprzeciw tym, co je przywożą. Głosy ich stawały się drżące, omal nie wyciągali rąk, płacząc, błagając, aby uratowano ich przed tą obfitością taniego chleba, zagrażającą krajowi. Ale nauczyciel szkolny ze śmiechem szyderczym odpowiadał im na to, że to coś zupełnie nowego: dawniej jedynem niebezpieczeństwem, przed którem drżano, był głód; bano się zawsze, że ziemia nie obrodzi i nie da dość chleba, źle więc już jest z ludźmi, skoro muszą się bać, że go będzie zbyt wiele! Upajał się własnemi słowami, górował nad wściekłą opozycją.
— Jesteście rasą przepadłą; zjadła was niedorzeczna wasza miłość dla ziemi! Tak! Miłość dla tego szmata ziemi, której jesteście niewolnikami, która zaćmiła wam mózgi, dla której gotowiście mordować! Od wieków już poślubieni jesteście ziemi, a ona was zdradza!... A tymczasem, przyjrzyjcie się Ameryce: rolnik jest tam jej panem! Nie łączą go z nią żadne więzy, żadne tradycje rodzinne, ani wspomnienia. Jak tylko widzi, że jego pole wyczerpuje się, idzie dalej. Wystarczy, aby się dowiedział, że o jakie trzysta mil dalej odkryto żyźniejsze równiny, a zwija swój namiot i przenosi go tam. Słowem on rządzi ziemią, a nie ziemia nim; musi mu być posłuszna, bowiem panuje on nad nią dzięki maszynie. Jest wolny, bogaci się, wy zaś jesteście niewolnikami i zdychacie z nędzy!
Kozioł zbladł. Lequeu spojrzał na niego, mówiąc o dopuszczaniu się morderstw. Ale Kozioł starał się zachować dobrą minę.
— Jest się, jakim się jest. Na co się zdało sprzeczać, skoro pan sam mówi, że to nic, a nic nie zmieni rzeczy?
Delhomme przyznał mu rację, wszyscy zaczęli się znów śmiać: Lengaigne, Gwoźdź, Fouan, nawet Delfin i popisowi, których cała ta scena bawiła, w nadziei, że skończy się bijatyką. Armata i Hjacynt, źli, że ten gryzipiórek, jak go nazywali, potrafił ich przekrzyczeć, udawali także, że się śmieją. Przyznali słuszność chłopom.
— Niema sensu kłócić się i złościć — oświadczył Armata, wzruszając ramionami. — Trzeba się organizować.
Lequeu wybuchnął w sposób straszliwy.
— Otóż! Mówię wam to wreszcie!... Jestem za obaleniem wszystkiego!... wszystkiego!...
Blady był jak ściana, rzucając im te słowa tonem takiej groźby, jak gdyby chciał ich pozabijać.
— Tchórze przeklęci!... Tak, chłopi! wszyscy chłopi!... I pomyśleć, że jesteście liczniejsi, silniejsi od robotników miejskich! Do jasnej cholery, jeżeli mi czego żal, to tego, że miałem ojca i matkę chłopów! Może dlatego mierzicie mnie jeszcze bardziej!... Bo niema co mówić, będziecie panami! Tylko że nie umiecie iść ławą, nie umiecie się zgodzić, stoicie każdy oddzielnie, jeden podejrzewa drugiego, nie ufa drugiemu, jesteście ciemni, nieuki; całe wasze szelmostwo zużywacie na pożeranie się wzajemne!... Wiecie, co kryje się pod waszemi stojącemi wodami? Jesteście jak te niewysychające kałuże. Wydają się głębokie, a kota nie utopiłby w nich... Mieć utajoną w sobie głuchą siłę, siłę, od której zależy przyszłość i pozostawać nieporuszonym jak pień!... A co najgorsze, przestaliście wierzyć w księży! Jeżeli więc już nie strach przed Panem Bogiem, cóż w takim razie stoi wam na przeszkodzie? Dopóki trzymała was obawa piekła, zrozumiała rzecz, że leżeliście plackiem; ale teraz możecie iść śmiało naprzód! Rabować wszystko, palić!... A tymczasem, co byłoby najłatwiejsze, ogłoście bezrobocie! Macie wszyscy pieniądze, możecie zawziąść się i wytrwać, jak długo będzie trzeba. Obrabiajcie tyle tylko ziemi, ile jej dla was samych starczy, nie zawoźcie nic na targi! ani jednego worka zboża, ani korca kartofli! Ładnie wyglądałby Paryż! Ludzie zdychaliby w nim jak muchy! Padaliby, psiakrew, pokotem!
Zdało się, jak gdyby przez otwarte okno wpadł prąd mroźnego powiewu, przylatującego zdaleka, z głębi czarnych ciemności. Lampy naftowe buchały słupami sadzy. Nikt nie przerywał rozwścieczonemu, pomimo ostrych zarzutów, jakich nie szczędził nikomu.
Skończył wreszcie, rycząc, waląc książką swoją w stół tak gwałtownie, aż brzęczały szklanki na nim.
— Mówię wam to, ale jestem spokojny... Pomimo że jesteście tchórzami, wy, i nikt inny, zrobicie porządek ze wszystkiem, jak wybije godzina. Bywało już często tak, będzie tak samo w przyszłości. Czekajcie, dopóki nędza i głód nie rzucą was na miasta, jak stada głodnych wilków... A to sprowadzane zboże będzie może pobudką do tego. Jak go będzie zadużo, nie będzie go dość, nastąpi znów głód. Wszystkie bunty, wszystkie mordy były zawsze tylko o zboże... Tak, tak, trzeba popalić i powyrzynać miasta, wyludnić wsie, zapuścić pola, pozwolić, aby porosły cierniami i chwastem; trzeba krwi, potoków krwi, aby ziemia mogła znów dawać chleb ludziom, którzy przyjdą po nas na świat!
Lequeu otworzył gwałtownym gestem drzwi i znikł. Za nim, w osłupieniu, buchnął krzyk. — A łotr, trzeba go zakatrupić! Człowiek taki cichy dotychczas! Napewno zwarjował. Niema gadania!... Delhomme, tracąc zwykłą swoją równowagę, oświadczył, że napisze do prefekta; inni podtrzymywali go w tem. Najbardziej wszakże oburzali się: Hjacynt i Armata; pierwszy w imię swojego 89-go roku, swoich haseł wolności, równości i braterstwa, drugi — władczej swojej organizacji naukowo-socjalnej. Bladzi byli, zrozpaczeni, że nie potrafili znaleźć słowa odpowiedzi, oburzali się bardziej jeszcze niż chłopi, gardłując, że należałoby zgilotynować takiego huncfota. Kozioł, wobec całego tego morza krwi, której domagał się ten szaleniec, wobec tych strumieni posoki, które zlewał dzikim gestem na ziemię, podniósł się, wstrząsany dreszczem, że aż latała mu głowa, którą trząsł nieświadomie, jak gdyby potakiwał. Potem prześlizgnął się wzdłuż ściany, spoglądając zukosa, czy nikt go nie śledzi, i znikł także z kolei.
Popisowi nawiązali natychmiast przerwane ucztowanie. Wrzeszczeli, żądali, aby Flora ugotowała im parówki, kiedy nagle, Nénesse przerwał im, wskazując na Delfina, który upadł zemdlony, uderzając nosem o krawędź stołu. Biedaczysko biały był jak papier. Chustka, która zsunęła mu się ze zranionej ręki, barwiła się wielkiemi krwawemi plamami. Na ten widok zatrąbiono do ucha śpiącemu wciąż jeszcze Bécu, który zbudził się wreszcie i spojrzał na okaleczoną pięść syna. Zrozumiał widocznie, bo schwycił w rękę litr, żeby skończyć z nim, jak wrzasnął. Potem, kiedy wyprowadził chłopaka, chwiejąc się sam na nogach, słychać było z dworu jeszcze, jak, w pośród wymysłów i przekleństw, wybuchnął wielkim płaczem.
Tego samego wieczora, pan Hourdequin, dowiedziawszy się od swojej czeladzi o wypadku Franusi, udał się, przez przyjaźń do Jana, do Rognes, aby dowiedzieć się, co słychać. Poszedł pieszo, paląc swoją fajeczkę w pośród mroków nocy, rozmyślając wśród wielkiej ciszy o wszystkich swoich zmartwieniach i umyślnie obchodząc dalszą drogą po zboczu, aby uspokoić się trochę przed spotkaniem z dawnym swoim parobkiem. Na dole jednak, usłyszawszy głos nauczyciela szkolnego, rozlegający się przez otwarte okno daleko w ciemnościach pól, zatrzymał się nieporuszony w cieniu drzew. Kiedy wreszcie zdecydował się iść dalej w drogę, głos ten szedł za nim; i teraz jeszcze, przed domem Jana, słyszał to wywrzaskiwanie nieco przyciszone i jak gdyby wyostrzone odległością, wciąż jednakowo wyraźne, tnące niby ostrzem noża.
Na progu stał Jan oparty o mur. Nie był już w stanie pozostawać dłużej przy łóżku Franusi, dusił się, cierpiał zbyt okrutnie.
— I cóż, mój biedny chłopcze — zapytał Hourdequin — jak tam chora?
Nieszczęśliwy odpowiedział gestem pełnym zgnębienia i jękiem rozpacznym:
— Ach, proszę pana!... Umiera!
Ani jeden ani drugi nie dodali już słowa; zapadło grobowe milczenie, naruszane jeno wibrującem wciąż w powietrzu, nieznużonem wykrzykiwaniem nauczyciela szkolnego.
Po upływie kilku minut Hourdequin, wsłuchujący się pomimo woli, rzucił gniewnie:
— Słyszysz jak się wydziera ten Lequeu?... Śmiesznie brzmi to, co mówi, jak się ma samemu smutek w sercu.
Bliskość młodej, umierającej kobiety i daleki odgłos przeraźliwych proroctw zbudziły w nim na nowo pamięć wszystkich strapień własnych i smutków. Ziemia, którą umiłował takiem uczuciem rzewnem, nieomal uduchowionem, dopełniła miary jego niepowodzeń przy ostatnich zbiorach. Utopił w niej cały swój majątek. Niebawem nadejdzie dzień, kiedy folwark Borderie nie wystarczy mu na utrzymanie nawet. Nie pomogło nic: ani jego energja, ani wysoka kultura uprawy, ani sztuczne nawozy, ani maszyny... Klęskę swoją objaśniał brakiem kapitałów. Miał jeszcze wątpliwości, bowiem ruina była powszechna: Robiquetowie ustąpić musieli z Chamady, której tenuty dzierżawnej nie byli w stanie opłacać, Coquartowie zmuszeni będą wkrótce do sprzedania swojego folwarku Saint-Juste. I tak wszyscy pokolei. Żadnej przytem możności wydostania się z tej niewoli! Nigdy jeszcze nie czuł się do tego stopnia niewolnikiem swojej ziemi, która pochłaniała codzień nowe wkłady pieniężne. Kapitały te i cała włożona w nią suma pracy przygważdżały go do niej coraz bardziej, niewolniczy łańcuch jego zacieśniał się coraz mocniej. Wielkiemi krokami zbliżała się katastrofa, która przypieczętuje ostatecznie odwieczny antagonizm pomiędzy małą i wielką posiadłością, grzebiąc je równocześnie obie. Był to początek przepowiadanych czasów, spadek ceny zboża poniżej szesnastu franków, zatem sprzedawanego ze stratą; bankructwo ziemi, spowodowane przyczynami socjalnemi, silniejszemi stanowczo, aniżeli wola ludzka.
I, nagle, Hourdequin, którego serce krwawiło się na myśl o własnej klęsce, przyznał nauczycielowi rację.
— Do djabła, słusznie mówi!... Niech ginie wszystko, powyzdychajmy wszyscy, niech ciernie i osty zagłuszą pola, skoro stan rolniczy przepadł, a ziemia wyczerpała się!
I, mając na myśli Jakóbkę, dodał:
— Ja, na szczęście, mam innego móla, który zagryzie mnie, zanim to wszystko nastąpi.
Z wnętrza domu rozległy się szepty i kroki Starszej i Frimatowej. Na cichy odgłos ten Jan drgnął. Wszedł do izby zapóźno. Franusia nie żyła, może już oddawna. Nie otworzyła już więcej oczu, nie poruszyła zaciśniętemi wargami. Starsza zauważyła, że już po niej, dotknąwszy jej ciała. Bardzo blada, z twarzą wyostrzoną i zaciętą, zdawała się spać. Stojąc w nogach łóżka, patrzył na nią Jan, oszołomiony tłukącemi mu się po głowie mętnemi myślami, bólem własnym, zdumieniem, że nie chciała zrobić testamentu, uczuciem, że coś się załamało i skończyło w jego życiu.
Hourdequin, pożegnawszy w milczeniu obecnych, odszedł, bardziej jeszcze zgnębiony. Wyszedłszy na drogę, dostrzegł odrywającą się pospiesznie od okna i znikającą w mroku postać. Przyszło mu na myśl, że to może jakiś pies bezdomny.
Był to Kozioł, który zakradł się pod okno, aby czatować na śmierć Franusi i teraz biegł zawiadomić o tem Lizę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.