Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/567

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Delfin, słuchający przez pół tylko, pochłonięty własnemi myślami, podskoczył, kiedy Nénesse dał mu tęgiego szturchańca w bok.
— Dobrze takiemu, co ma szczęście — mruknął. — Ty właśnie stworzony jesteś po to, żeby twoja matka mogła być z ciebie dumna.
I znów pogrążył się w poprzedniem milczeniu, podczas kiedy Nénesse, tonem znawcy, którego słuchają, tłumaczył mu, jakie wprowadzi ulepszenia pod Nr. 19, jeżeli rodzice dadzą mu potrzebny kapitał. Jest może trochę zamłody, czuje jednak prawdziwe do tego powołanie... W tej samej chwili spostrzegł Flądrę, przebiegającą mimo nich w mroku, spieszącą na schadzkę z jakimś gachem. Chcąc pokazać, jak umie radzić sobie z kobietami, wymierzył jej w locie porządnego klapsa, który Flądra przedewszystkiem oddała mu, a potem, poznawszy obu dawnych swoich towarzyszy, zawołała:
— A, to wy obaj!... Fiu, fiu! A to ci Nénesse wysztafirowany!
Roześmiała się na wspomnienie dawnych zabaw z nimi. Najmniej z nich wszystkich trojga zmieniła się ona sama, pozostała bowiem jak chłopak, pomimo skończonych dwudziestu lat, zawsze wiotka i smukła, jak wić topolowa, z piersią maleńką, jak u dziewczynki. Spotkanie to sprawiło jej przyjemność, ucałowała też jednego po drugim.
— Zostaliśmy zawsze w przyjaźni?... Prawda?...
Nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby tylko chcieli, dla samej radości spotkania, jak przepija się do siebie wzajem szklankę wina przy podobnej okazji.
— Słuchaj — zażartował Nénesse — odkupię może od państwa Karolostwa ich budę. Chciałabyś pracować tam?
Odrazu przestała się śmiać, zatamowało jej oddech, zalała się łzami.
— Świnia! O, świnia!... Jakie to ohydne!... Nie lubię cię już!