Za mgłą/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Za mgłą
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Księgarnia A. G. Dubowskiego
Data wyd. 1899
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

N

Na drugi dzień, przed zachodem słońca, rozkołysały się wszystkie dzwony w dzwonnicy wiejskiego kościoła; minorowy, poważny ich głos rozchodził się daleko po polach, powtarzał smutnem echem w lasach, docierał aż do zwalisk starożytnego zamku, płynął nad wodami rzeki.
Z dziedzińca małego dworku w Królówce wyruszył orszak żałobny, prowadził go jeden ksiądz; karawan, urządzony na wozie drabiniastym, ciągnęły cztery konie, za nim zaś kroczyła pieszo garstka sąsiadów i włościan, a kilkanaście powozów i bryczek zamykało pochód.
Smutne tony psalmu rozlewały się w powietrzu, orszak posuwał się po drodze, której kresem miał być widoczny z daleka kościołek.
Tam złożono zwłoki, a pogrzeb miał się odbyć na drugi dzień w południe.
Na ten obrządek zjechali się wszyscy, nawet dalsi sąsiedzi, przybyło sporo osób z miasteczek sąsiednich, znaleźli się i koloniści i włościanie z bliższych wiosek.
Nieboszczyk miał wielu znajomych i życzliwych, a śmierć jego, nieprzewidziana, nagła, zaszła w okolicznościach niezwykłych, stała się faktem głośnym w okolicy. Jedni śpieszyli na pogrzeb, pragnąc oddać ostatnią posługę zmarłemu, okazać współczucie sierotom, innych znów pociągnęła ciekawość i chęć dowiedzenia się bliższych szczegółów o wypadku.
To też przed ogrodzeniem kościelnem w dzień pogrzebu zebrało się wiele bryczek, powozów, wozów, a w kościele było tłumno.
Przed rozpoczęciem nabożeństwa pan Piotr z synowcem swoim stał przed plebanią i rozmawiał z kilkoma sąsiadami; do grupy tej przyłączył się i ów lekarz starowina, który aż do ostatniej chwili był przy chorym.
Rozmawiali na temat: co począć, aby mienie wdowy i sierot od zagłady ocalić, aby uratować chociaż tyle funduszu, aby miały z czego istnieć, gdy wtem nadjechał pan Topaz. Ubrany był czarno, z wyszukaną elegancyą. Wysiadłszy z powozu, kroczył powoli ku drzwiom kościelnym, oglądając się i upatrując znajomych. Spostrzegłszy gromadkę, wśród której stał pan Piotr, zbliżył się do niej, uchylił kapelusza, do znajomych rękę wyciągnął.
— Czy nie spóźniłem się? — zapytał.
— O, nie, jeszcze czas, nabożeństwo rozpocznie się za kwadrans dopiero.
— To bardzo dobrze, a byłem w obawie, że się spóźnię, i kazałem nieoszczędzać koni. Mam amerykańskie kłusaki, które chodzą jak wiatr. Znacie je panowie, te gniade?
— Pierwsze konie w szerokiej okolicy — odezwał się ktoś z obecnych, — wszyscy ich panu zazdroszczą.
— Och, och, jest czego?!... ale mniejsza o to; kazałem śpieszyć, bom szczerze chciał oddać temu biedakowi ostatnią posługę. To obowiązek obywatelski i sąsiedzki. Chciałem, a nie znam zwyczajów, w zaproszeniach zaś nie oznaczono godziny. Powiedziano tylko „przed południem.” Ścisłość tej definicyi pozostawia wiele do życzenia.
— Zapewne — rzekł pan Piotr, — ale wiadomo, że to znaczy między godziną jedenastą a dwunastą.
— Szczerze przyznaję, że w interesach kościelnych nie jestem wielki znawca; w Warszawie, na przykład, bywałem na pogrzebach nieraz przed południem, po południu, jak się zdarzyło, lecz co tam! Jestem na czas i to mnie bardzo cieszy. Nie mógłbym sobie darować, gdybym nie oddał ostatniej posługi temu biedakowi, który w tak radykalny sposób zlikwidował swe interesa. Jest to także metoda, ale, podług mego zdania, niedobra.
— Pan dobrodziej się myli — rzekł pan Piotr.
— Jakto? Chwalisz sąsiad taki gwałtowny system?! No, no, ja się dziwię.
— Pan dobrodziej ma złe informacye — odezwał się doktor.
— Wszyscy tak mówią...
— Śledztwo zupełnie co innego wykryło. To, co pan nazywasz likwidacyą interesów, było dziełem wypadku, fatalnego zbiegu okoliczności.
— No, no?!
— Wybierał się na polowanie; miał torbę myśliwską na sobie, prawdopodobnie chciał wykręcić nabój, przez nieostrożność spowodował wystrzał i...
— Więc to tak?
— Tak, panie. Taki jest rezultat śledztwa sądowego, taka opinia lekarzy. Wszelkie inne pogłoski są bezpodstawne, a mogą szkodzić córkom zmarłego. Dlaczego ma do nich przylgnąć na zawsze tytuł „dzieci samobójcy?”
— Masz pan słuszność; dość im tytułu biednych, bezposażnych panienek. Tak, szanowni panowie — dodał, — największą mądrością w życiu jest umieć wybrać sobie... ojca. Nie potrzebuję mówić, że nie każdemu dany jest ten talent.
Aforyzm, obliczony na efekt, przeszedł bez wrażenia, nie wywoławszy nawet uśmiechu.
Pan Topaz mówił dalej:
— Przyjechałem sam jeden. Żona moja i córka są kobiety bardzo nerwowe. Moja małżonka, gdy widzi płaczących, zaraz się łzami zalewa, a córka dostaje bicia serca. Co się tyczy mego syna Adolfa, ten jest zdeklarowany dekadent.
— Poeta?
— Nie, do pisania wierszy nie ma on chęci, tylko że sypia regularnie do godziny dziesiątej, więc go nazywam dekadentem, od wyrazu dekada, który cokolwiek przypomina liczbę dziesięć. Syn mój swoich obyczajów nie lubi zmieniać, więc cóż miałem robić? Przyjechałem sam na ten smutny i żałobny obchód. Bądź-co-bądź, nieboszczykowi Jastrzębskiemu zawdzięczam poznanie tych miłych stron i nabycie ładnego majątku. Ruiny zamku w Królówce, moja słabość do starożytności, sprowadziły mnie tutaj. Wprawdzie nie kupiłem zamczyska, bo odnowienie wypadało za drogo, ale zostałem sąsiadem szanownych panów. Gdybym kupił Królówkę, może nie znajdowalibyśmy się na tym smutnym obrządku. Jastrzębski nie wybierałby się na polowanie, nie dotykałby fatalnej strzelby. Ja, przyznam się panom, polowań nie lubię. Bywam na nich, bo jakże? Trzeba dla towarzystwa, dla zasady „noblesse oblige.” Mam przepyszną broń, importowaną z pierwszorzędnych fabryk angielskich, ale nie nabijam jej nigdy; wolę zachować życie stu kuropatw, aniżeli stracić jedno, moje własne.
— Bardzo chwalebna ostrożność — rzekł pan Piotr, — ale — dorzucił, zwracając się do stojących obok — już czas. Chodźmy, panowie, do kościoła, nabożeństwo zaraz się rozpocznie.
W kościele panował zmrok, czarne zasłony w oknach nie przepuszczały promieni słonecznych, a przez to płomyki licznych świec na ołtarzach, w żyrandolach, przy katafalku, wydawały się jaśniejsze.
Trumna spoczywała na wysokiem wzniesieniu, otoczona mnóstwem roślin; śpiew żałobny rozlegał się smutnie i łączył z minorowymi tonami organów; dym kadzideł wznosił się w górę i, niby lekka chmurka, płynął w powietrzu nad głowami obecnych.
Po mszy kondukt żałobny, prowadzony przez kilku księży, ruszył ku cmentarzowi. Za trumną, niesioną to przez ziemian, to przez włościan na zmianę, postępowały dwie sieroty. Osłonięte zwojami czarnej, gęstej krepy, szły, trzymając się nawzajem pod ręce, tuląc jedna do drugiej, a widok ich budził we wszystkich szczere, niekłamane współczucie.
Panna Anna z matką swoją pozostały w Królówce, by czuwać przy chorej, nieprzytomnej wdowie, i tym sposobem dać córkom możność oddania ostatniej przysługi ojcu.
Cmentarz znajdował się w niewielkiej odległości od kościoła, pochód więc trwał krótko, ceremonia pogrzebowa nie zajęła również wiele czasu.
Trumnę spuszczono do grobu, grudy ziemi posypały się na jej wieko, a jednocześnie rozdzierający duszę krzyk żalu osieroconych dziewczątek wstrząsnął wszystkich do głębi.
Otoczyły je zaraz kobiety, pocieszały, o ile w takim razie pocieszać można, uspokajały, pragnęły jak najprędzej wyprowadzić je z cmentarza. Biedne panienki były przygnębione, złamane ogromem nieszczęścia, jakie na nie spadło. Ojciec już w grobie, matka chora ciężko, między życiem a śmiercią; przyszłość... o tej nie myślały, myśleć nie mogły, widziały one tylko, że dotychczasowe ich życie, względnie miłe i jasne, naraz omroczyły jakieś straszne cienie, że, jak kir żałobny, rozciągały się one nad dworkiem, napełniały park, padły na pola, na ogród, na ostatnie kwiaty jesienne.
Biedne sieroty! Bezprzytomne prawie umieszczono w powozie, użyczonym przez któregoś sąsiada; dwie panie wsiadły z niemi, aby im towarzyszyć.
Kiedy powóz ruszył, do pana Piotra zbliżył się Pakułowski; oczy miał jeszcze wilgotne od łez, czapkę miął w ręku.
— Proszę pana — zapytał, — co ja mam teraz robić?
— Jakto co? z czem?
— A no, wielmożny panie, z gospodarstwem, z zarządem, ze wszystkiem. Tylko patrzeć, jak się żydziska ruszą i zaczną rwać na wszystkie strony. Nieboszczyk umiał sobie z nimi jakoś radzić, ja nie potrafię. Zaraz złość się we mnie burzy, kipi, i albobym klął, albo bił, albo bramę zamknął i psy z łańcuchów pospuszczał.
— Dajże pokój, panie Pakułowski, w taki sposób nie można interesów załatwiać.
— Ja wiem, wielmożny panie, ale w inszem zdarzeniu toby i święty nie wytrzymał, tylko plunął w garść i prał bez pamięci.
— Nie wdawaj się w żadne prania, bo cię do kozy wsadzą, a folwark zostanie bez dozoru. Zamiast pomódz, zaszkodzisz. Jedź do domu, ludzi pilnuj, robotę zarządź, jak zwykle, wszystko niech idzie swoim trybem.
— Dobrze, wielmożny panie, a jeżeliby przyjechali?
— To im powiedz, że ja interesami się zajmę. Zapowiedz, żeby ci wszyscy, co mają do nieboszczyka pretensye, zgłaszali się z dowodami do mnie. To ich uspokoi. Jedźże teraz, panie Pakułowski, ja będę w Królówce jutro, rozpatrzę się w waszem gospodarstwie.
— Jadę, zaraz jadę; tylko jeszcze dziadów dopilnuję, żeby porządek koło grobu zrobili. Chciałbym przed zimą kilka ładnych drzewek przy mogile posadzić, niech tam dobre panisko ma chociaż tę pamiątkę ode mnie.
Rozmówiwszy się z ekonomem, pan Piotr zwrócił się do sąsiadów i zaprosił wszystkich do siebie na naradę, co zrobić z Królówką i w jaki sposób zabezpieczyć byt wdowy i sierot.
— Więc to ma być coś w rodzaju rady familijnej? — zapytał pan Topaz.
— Coś w rodzaju obowiązku sąsiedzkiego i ludzkiego — odrzekł pan Piotr, — a nazwać to można, jak kto chce.
— Ależ ja to doskonale rozumiem, sąsiedzie, i sam się na owo posiedzenie napraszam. Nie chcę być pominiętym w takiej poważnej, obywatelskiej czynności.
— Prosiłem wszystkich życzliwych i nie śmiałbym pominąć szanownego pana, którego światłe zdanie może nam się bardzo przydać.
— Bez przechwałki powiadam, że tak jest — odrzekł pan Topaz. — Gdzie idzie o interesa, mogę czasem dobrze poradzić, a interesa Królówki, o ile wiem, także rady bardzo potrzebują. Tam podobno kręci się dużo drobnych żydków, a chociaż to są poczciwi ludzie, jednak sprawa z nimi bywa wogóle dość trudna.
— No, co do ich poczciwości...
— A, przepraszam! Szczerze mówiąc, ja sam tych łapserdaków nie lubię i jestem do pewnego stopnia antysemitą, ale na nich trzeba się zapatrywać z innego punktu widzenia.
— To jest?
— Trzeba przyznać, że są oni ludźmi o wysokich zaletach rodzinnych, że zaś każdy z nich posiada wielką rodzinę, a mały kapitał, przeto, rzecz prosta, musi z tego kapitału ciągnąć tak znaczne odsetki, żeby swą rodzinę wyżywić, przyodziać, wychować i wyposażyć. Zapatrujmy się tylko z tego punktu widzenia, a niezawodnie zbliżymy się do wniosków, wychodzących wysoko ponad poziom pospolitych uprzedzeń i niechęci. Czy nie mam słuszności?
Pan Piotr odpowiedział z uśmiechem:
— O ile zgodzilibyśmy się na wybór punktu widzenia. Teraz, panowie, wstąpimy na plebanię po księdza. On także pojedzie z nami.
— Owszem, owszem — rzekł Topaz, — wstąpmy. Ja bardzo szanuję kanonika, chociaż prawie zawsze różnimy się w zdaniu, ale to nic nie szkodzi i przyjaznego stosunku nie psuje. Zresztą ja, przyznam się panom, mam zamiłowanie do dysput i zdaje mi się, że rozminąłem się ze swojem powołaniem. Powinienbym był szukać karyery w adwokaturze, albo w parlamencie. Stało się inaczej, poświęciłem się trochę interesom, trochę agronomii i trochę archeologii. Trzy specyalności na jednego człowieka, to zdaje się dość!
Ksiądz mieszkał w małym domku drewnianym, przygarbionym ze starości i trochę w ziemię zapadłym. Dach porósł mchem, okna były prawie tuż przy ziemi, w głównych drzwiach człowiek wysokiego wzrostu musiał się schylać, chcąc wejść.
Niejednokrotnie była podnoszoną myśl wybudowania nowej plebanii, ale proboszcz opierał się temu stanowczo.
— Kochani panowie — mówił do członków dozoru kościelnego, — miejcie wy dozór nad kościołem, bo od tego jesteście i to do was należy. Pomagajcie, radźcie, krzątajcie się, zbierajcie fundusze, aby dom Boży we wzorowym porządku mógł być utrzymany, o proboszcza zaś nie troszczcie się. Trzydzieści pięć lat w tej chałupie przemieszkałem i przemieszkam do śmierci.
Uparcie bronił ksiądz swego domku, gdyż dobrze mu w nim było, a przez długie lata przyzwyczaił się do tych zacisznych pokojów, małych okien, zielonych pieców, do kominka.
Tu miał swoje obrazy, szafy z książkami, narzędzia ogrodnicze i pszczelarskie, oraz tokarnię, którą się w wolnych chwilach zabawiał. Sprzęty były proste, dębowe, tylko w pierwszym pokoju, gdzie gości zazwyczaj przyjmował, znajdowała się staroświecka kanapa, dwa fotele, sześć krzeseł wyściełanych i duży stół okrągły.
Ksiądz wybiegł na spotkanie gości.
Był to staruszek niewielkiego wzrostu, szczupły, o siwych, krótko przystrzyżonych włosach, oczach bystrych i ruchach energicznych.
— Kanoniku — rzekł pan Piotr zaraz od progu, — czasu nie traćmy, jedźmy.
— Zaraz, kochani panowie, ale was tak o czczej duszy nie puszczę. Siadajcie, wnet coś podadzą, a za pół godziny, najdalej za trzy kwadranse, pojedziemy. Długo was trzymać nie będę.
Oprócz gospodarza do stołu zasiadło sześć osób: pan Piotr z synowcem, pan Topaz i trzech sąsiadów: pan Roman z Malowanki, pan Józef z Okrąglaka i pan Seweryn z Małej Woli.
— Niewielka jest liczba nasza — rzekł ksiądz.
— A jednak kompletna — odpowiedział pan Roman, szpakowaty jegomość z długą brodą. — Więcej, kanoniku, w naszej okolicy nie znajdziesz.
— O jaki komplet panom idzie? — zapytał pan Topaz.
— O komplet dawnych znajomych — odpowiedział pan Piotr; — ogromnie jesteśmy przerzedzeni.
— Tak, tak.
— Co panowie chcecie? — dorzucił Topaz — ja nie jestem jeszcze stary człowiek, a już straciłem masę znajomych. Jedni pomarli, inni zbankrutowali, jeszcze inni podzieli się nie wiadomo gdzie. Wyjechali za ocean, na drugą półkulę świata. Taka kolej rzeczy; trwałości mało na świecie, za najsolidniejszą firmę ręczyć nie można, czy czasem nie wywróci koziołka. Ja to zawsze powiadam i, jak zawsze, mam słuszność. Zazdroszczę księdzu kanonikowi tych zielonych pieców.
— A to z jakiego powodu? U siebie zapewne masz pan o wiele ładniejsze.
— Bez wątpienia, ale nie takie starożytne. Przypuszczam, że w Królówce, w starem zamczysku, musiały się znajdować takie same lub podobne.
— Być może — odrzekł ksiądz, — ale na pewno nie wiem.. Jak zapamiętać mogę, to w tych zwaliskach nic już, oprócz ścian nawpół zrujnowanych, nie było.
— Wie kanonik dobrodziej co? Możebyśmy zrobili tranzakcyę? Ja księdzu każę postawić śliczne nowe piecyki hermetyczne, choćby półporcelanowe, a te stare gruchoty zabiorę. Mam zamiar jeden pokój w moim pałacu przerobić na starożytną zbrojownię; gdy ją takie piece antyki ogrzewać będą, nabierze ona jeszcze więcej archaicznego charakteru. Co kanonik na to powiada?
— Nic — odrzekł ksiądz z uśmiechem, — niech pan konferuje z dozorem kościelnym, respective z panem Piotrem, i jeżeli propozycya będzie korzystna, to w kościele odnowimy wielki ołtarz, ja przyjmę pańskie nowe piecyki, a te stare kafliska niech ozdabiają rycerską komnatę.
— Ileż takie odnowienie może kosztować?
— Panie dobrodzieju — rzekł pan Piotr, — zostawmy to czasowi; jeżeli koniecznie zechcesz przyozdobić zbrojownię, to przyjdziemy do porozumienia się. Teraz co innego nas powinno zajmować.
— Wdowa i sieroty! Prześlicznie powiedziane, po obywatelsku, właśnie tak lubię.
— Jedziemy, panowie, jedziemy.
Wszyscy wyszli, pan Piotr z kanonikiem na końcu.
— I Topaz z nami? — zapytał cicho ksiądz.
— Nie mogłem go pominąć. Zapraszałem wszystkich, stał w tej samej gromadce.
— A no, przeszkadzać nam nie będzie. Siadam z tobą, panie Piotrze. Stanisław przyjedzie po mnie przed wieczorem.
O tej samej porze w Królówce, gdzie nad chorą wdową i upadającemi pod brzemieniem żalu panienkami rozciągnęła opiekę panna Anna z matką swoją, Sałacka wyszła na dziedziniec i skierowała kroki swe ku folwarkowi.
Na ścieżce spotkał ją Pakułowski.
— Ach! — zawołała otyła jejmość radośnie — nareszcie widzę człowieka, do którego można przemówić! Cóż? Jakże? Pochowaliście nieboszczyka? Pogrzeb porządny był? Księży dużo? A narodu, mój panie kochany, ile było narodu? Bo to, widzi pan, według mego rozumienia, to tak: choćby było sto świec i nie wiem ile kwiatów, jeżeli narodu niema, to jakby nic nie było. Ja chciałam być, z całej duszy chciałam, ale przy naszej pani służba twarda, a przytem nasza pani, a choćby i nasza panienka, beze mnie, to jakby bez prawej ręki. Sałacka tu, Sałacka tam, wszystko Sałacka; żeby pan wiedział, w gospodarstwie tak, jak w zegarze: ruch dzień i noc... no, i chwalić Boga, nic nie braknie, wszystko mamy; a tu zaś, pożal się Boże! na co spojrzeć, to nie tak, jak należy.
— Ha, widzi pani.
— Nie, nie! Ja panu nie przymawiam, bo cóż mi do tego... domowe gospodarstwo nie ekonomska rzecz, tylko tak oto powiadam przy okazyi, że, na mój głupi rozum, to jabym tu, we dworze, całą służbę na cztery wiatry zaraz rozpędziła, bo to tylko darmo chleb zjada, a pożytek z niej żaden. Nieboszczyk... świeć Panie nad jego duszą, nie wymawiając, trzy razy „wieczny odpoczynek” zań zmówiłam... nieradny był człowiek. My, chociaż same baby, ale jakoś niezgorzej gospodarujemy w Cieciorce.
— Niech-no pani Sałacka tak znowuż nie wydziwia! w Królówce też zboże się rodzi i nie chodzimy po ludziach chleba prosić; a jeżeli pani Sałacka na to mnie zatrzymała, żeby mi zaraz dyfamacyę zrobić, to kłaniam politycznie i do widzenia.
— Jezus Marya! a też z pana Pakułowskiego gorączka! Cóż za dyfamacya? Że się pytam grzecznie i uczciwie o pogrzeb? Pan Pakułowski nawet mi nie odpowiedział, tylko od razu dyfamacya. Może jeszcze do sądu?
— Kiedy pani Sałacka do słowa przyjść nie dała.
— Ja? Właśnie pary z ust nie puszczam, tylko słucham, bom ciekawa, a sama być nie mogłam, chociaż chciałam.
— A no, moja pani, krótko mówiąc, pogrzeb był uczciwy.
— A to ładnie, to bardzo ładnie! Kwiaty, ma się rozumieć, też?
— Dokoła katafalku moc zieloności.
— Skądże ich tyle?
— Alboż ich u naszego kanonika brak? Była tam kiedy pani Sałacka w ogrodzie?
— W księżym? Nie.
— No, to niechże pani Sałacka wie, że tam jest taki budynek, co ma jedną ścianę i dach ze szkła, a pod spodem kanał, niby piecowy. W tym właśnie budynku kanonik kwiaty trzyma.
— A ja myślałam, że to tylko u nas?
— Bo pani Sałacka myśli, że wszystko, co najlepsze, to tylko u was, a u ludzi nic. Wasza panienka może na kwiaty znawczyni, ale i ksiądz też znawca. Kwiatów dał, a naszego nieboszczyka pana pochował uczciwie. Pytała pani o naród... otóż było narodu moc: panowie, koloniści, chłopi, pełniusieńki kościół. I pan Piotr był; w nim teraz cała nasza opieka i podpora.
— A bo nie inaczej, tylko tak. Toć nie krewny, ani powinowaty, ani kum.
— Moja pani Sałacka, czasem obcy życzliwszy jest, niż krewny. Przyjaźnili się z nieboszczykiem i dość. Właśnie przed kościołem zapowiedział mi, żebym ludzi trzymał w garści, żeby wszystko szło porządkiem, i skoro jakie żydzisko zechce co psocić, to mam im politycznie powiedzieć, żeby szli czy jechali do niego, niby do pana Piotra.
— No, no, zawsze on jednak poczciwy, choć ze statecznych kobiet drwić lubi.
— A teraz, skoro pani Sałacka już wszystko wie, co chciała wiedzieć, to ja pójdę do swego zatrudnienia.
— Niechże pan zaczeka, mój panie kochany. Siądę tu na kamieniu, bom okrutnie słaba, ledwo się ruszam.
— A cóż to pani Sałackiej?
— Wszystko mnie boli, każda kosteczka, a najbardziej nogi i krzyż; po drugie, że siły wcale nie mam, ani za grosz. Zdaje się, że wiatrby mnie zdmuchnął.
— Miarkując po osobie, trzebaby okrutnie silnej wichury.
— Zawsze po osobie! Czy pan myśli, żem ja taka tęga? Z osłabienia człowiek musi przyodziewku więcej brać i przez to zdaje się tęgi. Najgorzej, panie, z krzyżem.
— I mnie nieraz krzyż boli, ale ja mam swój sposób wypraktykowany i ten mi zawsze pomaga. Na noc się wysmaruję, a rano siadam na koń i choćby cały dzień mogę się uganiać.
— Mój złoty, kochany panie, cóż to za sposób?
— A widzi pani, to moje smarowidło robi się tak: bierze się...
Zaledwie wymówił ten wyraz, puścił się pędem w stronę bramy; biegł jak szalony, przeskoczył przez przełazek w płocie i zniknął za krzakami jaśminu.
Sałacka rozkrzyżowała ręce zdumiona i przestraszona.
— Oszalał dziad — rzekła, — nic innego, tylko oszalał.
Tymczasem Pakułowski do bramy dopadł i stanął w niej, jakby na straży.
Wielki, biały, wychudły koń ciągnął długi wóz, na którym siedziało czterech żydów.
Ich to z daleka dostrzegł ekonom. Właśnie w bramę wjeżdżać mieli, gdy w niej stanął. Koń, na widok tej żywej przeszkody, zatrzymał się.
— Dobry wieczór, panie Pakułowski — odezwał się jeden z przybyłych.
— Dobry, dobry, jak dla kogo.
— Nu, co pan dziś taki hardy? Niech pan ustąpi, nam trzeba wjechać w dziedziniec, my mamy interes.
— Dziedzic nie żyje.
— Wiemy o tem, że nie żyje. My bardzo żałujemy.
— Dziedziczka ciężko chora, leży bez pamięci.
— Owszem, my życzymy, niech ona będzie zdrowa, ale niech nas pan Pakułowski wpuści na dziedziniec.
— Nie potrzeba, panienki są małoletnie i z wami się układać nie będą, a ja nie mam do was interesu. Nie handluję z wami, jestem w obowiązku, w służbie.
— Nu, co to ma znaczyć, co to jest?
— Tak jest, jak mówię, i na dziedziniec was nie wpuszczę.
— Nie bądź-no pan waryat — odezwał się najstarszy wiekiem żyd, — ja pana o to bardzo grzecznie proszę. Pan wiesz, że my jesteśmy bardzo porządni ludzie i że każdemu z nas należy się trochę pieniędzy. Wygodziliśmy w potrzebie bez wielkiego zysku, prawie całkiem bez zarobku, teraz my chcemy swoje odebrać. Czy to grzech, że kto dopomina się o swoje?
— A choćby nawet nie odebrać — dodał drugi, — to chcemy przynajmniej dowiedzieć się, z czego będziemy odbierali, chcemy zobaczyć, co tu jest.
— Pan Pakułowski tylko żartuje. Ja wiem, pan wpuści na dziedziniec, do folwarku, do dworu, pan nam wszystko pokaże. Sam nas pan oprowadzi.
— Ani myślę. Nie wpuszczę i nie pokażę.
— My przecież nie żądamy darmo, my się znamy na grzeczności. Niech to pan Pakułowski weźmie trochę na rozum.
— Nie. Już raz powiedziałem, i jedźcie sobie z Bogiem.
— Ustąp-no waćpan, co to za gadanie jest?! Co pomoże, że pan nie ustąpisz? Czy pan nie wiesz, że my możemy przyjechać z takim, co każe panu ustąpić, a wtedy co będzie? Gdzie się pańska pycha podzieje?
— To moja rzecz. Nie wpuszczę was teraz i dość.
— Nu, poco to głupie bałamuctwo? My wasana potrzebujemy odepchnąć, nas tu kilku jest, wszyscy, chwalić Boga, zdrowi ludzie.
— I ja parobków mam też kilku — odrzekł spokojnie ekonom.
— Co robić z takim człowiekiem? To waryat!
— Ja wam powiem, co robić.
— Słuchamy, owszem, powiedz pan mądre słowo.
— Naprzód konia zawrócić.
— Jakto zawrócić?
— No, to przecież potraficie; potem jechać przed siebie, od lasu na prawo, przez górę, i znów na prawo od figury.
— Co ma być? Pan Pakułowski nas uczy, którędy droga do Krasek! My nie mamy interesu do Krasek.
— Właśnie sami nie wiecie, do kogo macie interes, choć tacyście nibyto mądrzy. Pan Piotr zapowiedział mi, że skoro który żyd się zgłosi, żeby go odsyłać do Krasek. Wiedzcie tedy o tem i opowiedzcie innym, niech mają z sobą dowody i jadą.
— To jest mądre słowo — rzekł żyd najstarszy.
— Szmul ma racyę, to jest mądre słowo. Szlachcic rzetelny i odpowiedzialny; skoro on powiedział, to dla nas dość. Tylko, panie Pakułowski, czy to prawda, że on tak powiedział?
— Niedaleka droga, dziś jeszcze możecie się przekonać, że nie kłamię. No cóż?
— Owszem, dość dla nas, zawracamy konia, jedziemy, już jedziemy. Bądź pan zdrów, a nasz koń powinien dostać od pana ćwiartkę owsa, to mu się sprawiedliwie należy, on zarobił.
— Nie mój owies, nie mój koń, nie w mojej potrzebie wasza podróż.
— Fe!... Pan Pakułowski skąpiec jest.
— Jak się dorobię i będę na swojem, to co innego.
— Pan się dorobi!! Idź pan spać, pan żałuje ćwiartki owsa i chce się dorobić. Próbuj pan handlować piaskiem. Dobranoc!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.